wtorek, 31 maja 2016

Cztery kółka

Moim największym przewinieniem względem Islandii jest fakt, że nie posiadam prawa jazdy. Bardzo popularne jest wypożyczanie na wyspie samochodów, niektórzy turyści również spektakularnie lądują nimi w rowach albo w rzekach. Samochód to na Islandii podstawa. Sprawny i dobry jeep z napędem na cztery koła pozwala zwiedzić całą wyspę w kilka dni. Podczas mojego pobytu skorzystam oczywiście z tego, że Patrycja z Adamem posiadają i potrzebne uprawnienia, i dobry samochód. Także mój gospodarz na północy kraju - Zbyszek - ma to, co konieczne, żeby np. w krótkim czasie pokazać mi tak zwany Diamentowy Krąg. Poza tym jestem skazany na komunikację autobusową. Właściwie to tylko dwa razy zamierzam z niej skorzystać, kiedy będę przemieszczał się z Reykjaviku do Akureyri i z powrotem. Ostatnie dni pobytu byłyby okazją do pojeżdżenia jeszcze tam, gdzie mnie nie było, ale przypuszczam, że zdecyduję się na piesze poznawanie okolic stolicy albo wezmę udział w jakiejś krótkiej organizowanej wycieczce objazdowej. To wszystko. Reykjavik tylko na piechotę, choćby to miały być liczne kilometry. To sobie już obiecałem.

Właściwie to nigdy nie zastanawiałem się nad tym, dlaczego nie zrobiłem tego prawka. Wiedziałem, że to się wiąże z kosztami, ale nie one były barierą. Zakodowałem sobie - co jest zresztą faktem - że nie będzie mnie nigdy stać na samochód, więc po co prawo jazdy? To teraz mam. Trudno sobie wyobrazić stały pobyt na Islandii bez tego dokumentu. Przestrzeń jest ograniczona, ale przypuszczam, że Islandczycy korzystają z samochodów jak Amerykanie - z różnych powodów, przede wszystkim ze względu na trudne warunki atmosferyczne i wypadanie komunikacji zbiorowej z kursów. A ja się ograniczyłem na własne życzenie i teraz mi to doskwiera. Choćby z tego powodu, że nie będę mógł zmienić za kierownicą Patrycji lub Adama, jeśli zdecydujemy się na to, by wyjątkowo długo jeździć. 

poniedziałek, 30 maja 2016

Lokowanie (się)

Będąc na Islandii, nie chcę nadużywać czyjejkolwiek gościnności, w związku z tym zaplanowałem parę nocy hotelowych. Planować sobie jednak można! Kilka miesięcy przed przyjazdem w Reykjaviku brak satysfakcjonujących ofert noclegowych. Chodzi o możliwość wynajęcia pokoju ze śniadaniem. Dla jednej osoby, a nie dla gromady, bo takie akurat nie będą mieć problemów, by przenocować w islandzkiej stolicy. Ho(s)tele oferują miejsce w pokojach z kilkunastoma osobami. Rozumiem, że to oferty dla grup, co zaś z turystycznymi singlami, którzy potrzebują pokoju we w miarę normalnej cenie? Przegląd hotelowych propozycji Reykjaviku zakończył się niepowodzeniem i wówczas Patrycja podsunęła mi stronę Airbnb. I to był strzał w dziesiątkę!

Stronka oferuje możliwości noclegów w domach prywatnych na całym świecie. Ceny są dużo niższe niż w hotelach, ale też należy liczyć się z tym, że płaci się za samo łóżko, wyżywienie  - zazwyczaj - trzeba skombinować we własnym zakresie. Airbnb zaoferowało mi kilka fajnych miejsc - w końcu wybrałem wyjątkowo mały pokoik w niebieskim domku przy Túngata, w ścisłym centrum Reyjkjaviku. Strona Airbnb jest funkcjonalna i bardzo wartościowa, ale przeczytałem gdzieś, że małe islandzkie miejscowości buntują się przeciw prywatnemu biznesowi noclegów. Czy naprawdę ludzie budują sobie domy, żeby wynajmować w nich pokoje przez dwa miesiące i po to, aby przez pozostałe dziesięć stały one puste? Nie chce mi się wierzyć, ale tak widzą to małe społeczności islandzkie. Tymczasem problem w tym, że Islandia nie nadąża z infrastrukturą hotelową, a turystów z roku na rok jest coraz więcej. Dla tego kraju sezonem są raptem trzy miesiące, potem wyspa nie cieszy się wielkim zainteresowaniem ze względu na trudne warunki atmosferyczne. Ale dlaczego właśnie na te trzy miesiące nie miałyby się otwierać kwatery prywatne z Airbnb? Nie wiem, co stoi za negowaniem filozofii tej strony i takiej formy umożliwiania turystom w miarę taniego zaczepienia się na Islandii.

Gdyby to ode mnie zależało, przyleciałbym w czasie, kiedy turystów jest mniej albo nie ma ich wcale i kiedy ceny usług turystycznych nie przyprawiają o zawrót głowy w kraju ogólnie dla polskiego przybysza drogim. Niestety, nauczyciele nie mogą sobie wybierać terminu urlopu, w związku z tym pozostaje lipiec, a wraz z nim białe noce, które tak zachwala Patrycja. Ciekaw jestem ulic stolicy - czy rzeczywiście będą zapełnione licznymi zwiedzającymi, którzy już w kwietniu zwinęli mi oferty bed and breakfast w hotelach czy też może po prostu tych hoteli jest tak niewiele, a liczba obcokrajowców nie będzie tworzyć stanu oblężenia miasta. Na pewno - przyzwyczajony do codzienności Krakowa - będę przyjemnie zaskoczony tym, że trafię mimo wszystko do kameralnego miejsca. Nawet w szczycie sezonu turystycznego.

niedziela, 29 maja 2016

Dlaczego jadę do Islandii

Dzisiaj będzie o tym, dlaczego w lipcu jadę do Islandii. Prawdopodobnie jeszcze przez lata siedziałbym przed islandzkimi zdjęciami i wzdychał, gdyby nie pojawiła się motywująca okoliczność. Ta związana jest z osobą Patrycji. Patrycja jest zbulwersowana, że jeszcze tutaj o sobie nie przeczytała, w związku z tym nadrabiam zaległości. Pewnego dnia dostałem od niej wiadomość. Przeczytała moją rozmowę z Anną Sikorską i się odezwała. Patrycja to moja koleżanka ze szkolnej ławy. Chodziliśmy razem do podstawówki w innych, fajnych czasach. Wtedy, kiedy przez całe osiem lat żaden minister nie gmerał w strukturze szkoły i nie dokonywał rokrocznie reformy z reformy. Wtedy, kiedy nikt na nas nie chuchał i nie dmuchał, nie przekonywał o naszej wyjątkowości i nie utwierdzał w przekonaniu, że jak rodzic przyjdzie do szkoły, to zrobi porządek z tymi wstrętnymi nauczycielami. Nie, nasi nauczyciele robili porządek z nami. To był czas, kiedy dostawało się linijką po łapach, chodziło w fartuchu z tarczą i wykonywało polecenia uczących. To też czas, gdy raczono nas obowiązkowo językiem rosyjskim jako obcym i gdy każdy drżał przed wywiadówką, bo to nie było tak, że mama lub tata szli do szkoły, by się awanturować z nauczycielem o nasze złe oceny. Tak spędziliśmy osiem lat i oboje wyszliśmy na ludzi w tym nieludzkim systemie. Ja zakotwiczyłem nad kopalnią soli (dosłownie), a Patrycję mąż ściągnął do Islandii, gdzie mieszkają od wielu lat. I o tym właśnie dowiedziałem się z zaskoczeniem, gdy Patrycja się do mnie odezwała.

Kiedy okazało się, że mam już jakiś punkt odniesienia i kogoś ze wsparciem logistycznym na miejscu, bez wahania zdecydowałem się na podróż. U Patrycji i jej męża zabawię kilka pierwszych dni, potem ruszam na północ wyspy i stamtąd wracam do Reykjaviku, już na spokojne zwiedzanie miasta, być może dojdą do skutku jakieś spotkania z Polakami, którzy żyją i pracują na Islandii. Póki co z moją koleżanką z podstawówki planujemy podróż na południe i wschód wyspy z nocowaniem na Vestmannaeyjar, czyli archipelagu pochodzenia wulkanicznego oddalonym o niecałe 10 km od Islandii.

Tak oto dzięki niesamowitemu zbiegowi okoliczności udało mi się podjąć decyzję i przekonać siebie, że teraz albo nigdy - dość marudzenia, że Islandia taka piękna, a ja mam daleko i mogę sobie tylko oglądać zdjęcia. Z Patrycją, a potem samodzielnie wszystko pooglądam osobiście. Niesamowite jest to, co mi się przytrafiło. Świat jest naprawdę mały. Tym bardziej, że szybko się zorientowaliśmy z moją koleżanką, iż mamy jednego wspólnego islandzkiego znajomego, czyli Hallgrimura Helgasona, świetnego pisarza, którego miałem okazję poznać, gdy był w Krakowie. Teraz czekam na spotkanie w rodzinnej miejscowości, z której - opuszczając szkołę - każde z nas ruszyło w inną stronę. To wcześniej niż wyjazd. Zobaczymy, ile wspomnień się zachowało, i jak różnią się nasze drogi. Dzięki uprzejmości Patrycji i jej nieocenionej pomocy będę mógł zrealizować swoje marzenie.

sobota, 28 maja 2016

Fiordy Zachodnie

Dzisiaj będzie krótko o Fiordach Zachodnich. Nie odwiedzę ich podczas mojej podróży, ale zawsze zakładałem, że będzie to mój punkt docelowy, jeśli zdecyduję się na przeniesienie do Islandii na stałe. Fiordy Zachodnie odróżniają się linią brzegową od reszty wyspy i same niejako z niej wyrastają, odstając nieco. W tym rejonie mieszka około 3% Islandczyków, a skoro ich cała populacja to niewiele ponad 300 tysięcy - jest tam naprawdę odludnie. Najpiękniejsze i najbardziej magiczne są spotkania gór z oceanem. To wspaniałe połączenie określa cały ten rejon Islandii.

Największym skupiskiem ludności regionu jest Ísafjörður, rybackie miasto liczące niecałe 3 tysiące mieszkańców. Przyznam, że to właśnie tam chciałbym znaleźć swoją islandzką miejscówkę na zawsze. Jakiś wynajęty domek, praca (pewnie przy rybach, ale może jakaś inna) i długie wieczory na czytanie oraz prowadzenie stamtąd w dalszym ciągu "Krytycznym okiem". Wydawcy pewnie nie wysyłaliby książek tak daleko, ale dziś sprawę załatwiają e-booki i czytnik. I taki byłby prosty plan. Również dotyczący wtopienia się w lokalną społeczność. Bo te małe społeczności żyją w symbiozie, więc samotnicze życie (jakie lubię) musiałoby być też usankcjonowane przez innych. Północ wymusza stwarzanie silniejszych więzi międzyludzkich i zakładam, że są one dużo trwalsze niż te nasze, kontynentalne. Wiem, że to, o czym piszę, może brzmieć dość naiwnie, ale w prostocie jest siła i chociaż marzenia mogę mieć proste, skoro rzeczywistość wciąż się komplikuje.
Czy są tam Polacy? Pewnie, że są! Czytałem gdzieś, że w maleńkim Bolungarvíku jest jakaś polska szkółka. Być może byłaby okazja, żeby dorobić do rybnej pensji, dając lekcje polskiego dzieciakom Polonii. Ale to oczywiście dalekosiężne plany. Na razie bardzo ubolewam nad tym, że nie zobaczę latem tego rejonu. Jest specyficzny, bardzo surowy, jednocześnie hipnotyzujący widokami wzdłuż zatoki Ísafjarðardjúp i nie tylko. Nie mam tam żadnej bazy, nie jest też łatwo dojechać. Trzeba zdecydowanie odbić od krajowej jedynki oplatającej wyspę i ruszyć w trudną trasę objazdową. A może czyta mnie ktoś, kto tam mieszka? Zapraszam do kontaktu - mail podany po prawej stronie bloga albo Facebook - TUTAJ.

piątek, 27 maja 2016

Najtrudniejszy pierwszy krok

Dzisiejsze rozważania są kompletnie nieislandzkie. Do Islandii czymś trzeba dotrzeć. I jest to, niestety, samolot. Pojęcie do tej pory dla mnie abstrakcyjne, bo przy moim monotonnym i ustabilizowanym trybie życia nawet przejazd pociągiem był niezwykłą wycieczką. A tu, cholera, samolot - i to nie na obrazku, trzeba do niego wsiąść.

Na początku pomyślałem sobie, że jakoś zacisnę zęby i przetrwam te dwie godziny. Ale to nie dwie godziny, bowiem czas islandzki jest o dwie godziny do tyłu w stosunku do środkowoeuropejskiego. W związku z tym przede mną całe cztery godziny w czymś, czego panicznie się boję.

Wiem, samolot to najbezpieczniejszy środek transportu. Najszybszy. Promem płynąłbym pewnie do momentu, w którym wypłynęłyby ze mnie wszystkie treści żołądkowe. A tu raz dwa, cztery godzinki i cel podróży. Tyle że strachu to nie niweluje. Lecę liniami WOW Air. To są podobno tanie linie, ale myślę, że Polak nie powinien ze sobą zestawiać słów "tanio" i "Islandia", bo one nie tworzą żadnego logicznego związku. Lot jest wow, bo kosztuje ponad osiem stów w jedną stronę. Od razu poczytałem w Wikipedii o tej linii lotniczej, a następnie o wszystkich katastrofach z modelami Airbusów, jakimi WOW Air dysponuje. Potem czytałem o innych wypadkach lotniczych oraz o tym, ile - wiele! - błędów pilota może doprowadzić do rozbicia samolotu, po czym pomyślałem, że mojego chciałbym przed lotem odwiedzić i poznać.


Aby się nieco znieczulić, internauci zdecydowanie polecają upicie się przed lotem. Ale po czterech godzinach chcę chłonąć rzeczywistość wszystkimi zmysłami, a nie leczyć kaca. Dobrą opcją jest mała dawka leku nasennego. Kto wie jednak, jak organizm zareaguje na to w nieco innym ciśnieniu? Ponieważ stewardesy nie proponują na pokładzie ogłuszania czymś ciężkim, na razie nie mam pojęcia, w jaki sposób przetrwam lot. Zna ktoś skuteczne sposoby pozbycia się lęku? Wiem, że czytanie czy słuchanie muzyki mi nie pomogą. A może po prostu boję się nieznanego? Wsiądę i potem będę chciał wszędzie latać, a nie jeździć? Wątpię. Obiecałem sobie, że przy lądowaniu nie będę klaskał jak typowy polski turysta, ale kto wie, czy nie obcałuję też załogi, gdy wszystko już się skończy. Póki co najtrudniejszy do Islandii jest dla mnie ten pierwszy krok.

czwartek, 26 maja 2016

Pierwsza inwestycja

Pierwszy zakup zrobiony. Nie, to nie misja na Marsa. To zabezpieczenie przed islandzkim deszczem i wiatrem. Bo na Islandii albo pada, albo wieje. Albo wieje, pada i jeszcze raz wieje. Islandczycy z parasolami chyba nie są za pan brat, bo obawiam się, że liczba połamanych nie równa się liczbie produkowanych. Zatem porządna kurtka i spodnie. Nie zmoknę!

Wiatr i deszcz to żywioły, z którymi można się mierzyć. Coś wobec nich odczuwać, uczyć się pokory. Nie to co słońce. Ono może tylko spalić. Kiedy dopieka, czuję się kawałkiem skwierczącego mięsa, które się poci. To wszystko. Słońce to żadne wyzwanie, lecz udręka. Dlatego podoba mi się, że Islandia często obywa się bez słońca. Natomiast wiatr ma podobno różne nazwy, różne oblicza. Deszcz często pada poziomo. Liczę na to, że to odczuję.

Zestaw miał być przewiewny i ogólnie mało uciążliwy, ale jak się go przymierza w temperaturze pokojowej 25 st., to nieco uwiera. Na szczęście takich temperatur Islandia nie doświadcza.

środa, 25 maja 2016

Początek

To nie jest tak, że pierwszy post jest początkiem. Ta droga, islandzka droga, ma już we mnie swoje miejsce i rozpoczęła się wiele lat temu. Zobaczymy, ku czemu będzie prowadzić. Na razie uznałem, że czas na otwarcie miejsca, w którym będę tematycznie nawiązywał do tego, co islandzkie we mnie, obok mnie i co jeszcze daleko, po co nie sięgnąłem.
21 lipca ruszam w podróż. To będzie nowy początek, bo Islandię dotknę, poczuję, może obejmę. Do tego czasu będzie o wszystkim, co dotyczyć będzie przygotowań. Także o tym, dlaczego zdecydowałem się na to, że 21 lipca po raz pierwszy wsiądę w samolot i polecę do Keflaviku.