niedziela, 31 lipca 2016

Dzień 8 - 28 lipca

Dzisiaj po nieprzespanej nocy właściwie odsypiałem i pół dnia byłem wyłączony. Patrycja i Adam użyczyli mi gościny, zanim zameldowałem się w moim nowym lokum. Ładny domek przy Tungata 8, ponad stuletni, stylowy. Ścisłe centrum miasta. Pokoik mały, przypomina trochę komórkę Harrego Pottera. Niemniej jednak mieszczę się, jest wygodne łóżko, ogólnie dostępna kuchnia, nie narzekam. Nie ma żadnych gospodarzy, sami turyści. Z tego, co widzę na półkach w lodówce mimo wszystko część pokoi wolnych. A słyszy się - i odczułem to przy rezerwacji wiele miesięcy temu - że stolica ma deficyt miejsc noclegowych. Niewiele miałem siły na Reykjavik tego dnia, ale najważniejsze było to, że wreszcie mogłem zwolnić. Tego wszystkiego było za dużo i w zbyt krótkim czasie. Dotychczasowe dni to była wielka gonitwa za wrażeniami. Tak się długo nie da. Tym bardziej, że w natłoku tego wszystkiego myśli przestają być wyraźne, a wspomnienia - wystarczająco mocne. Od dziś większy spokój. I miasto do odkrycia. Ogromny przeskok po wielu dniach na prowincji - stolica tętni życiem, wszędzie mnóstwo turystów, gwar i wielki ruch. Reykjavik jest małym miastem, ale dość rozległym, aczkolwiek samo centrum niewielkie, koncentruje się wokół deptaku Laugavegur. Mieszkam tuż obok Althingu - islandzkiego parlamentu.
Niepozorny, ale bardzo ładny budynek. Wokół deptak, ludzie leżą na kocach, opalają się, odpoczywają. To taka wyraźna sugestia, że w tym kraju naród i rząd są obok siebie, bez podziału, bez poczucia wyższości tego drugiego. Postanowiłem wybrać się na mały spacer po wybrzeżu. Sala koncertowa Harpa robi duże wrażenie. Oszklony budynek mieni się kolorami w zależności od kąta padania słońca. Niedaleko Solfar, metalowa rzeźba statku wikingów, bardzo charakterystyczne dla Reykjaviku miejsce. Można mu robić zdjęcia z różnych punktów i za każdym razem wyjdzie zupełnie inne. Tyle miałem w planie na dzisiaj, bo zmęczenie wzięło górę i wcześniej położyłem się spać.
W Reykjaviku pełnia lata - jakieś dziesięć stopni różnicy między miastem a północą wyspy. Wiatr od morza robi swoje, ale śmiało można spacerować w krótkim rękawie. Tak robi większość Islandczyków. Łatwo ich odróżnić w tłumie turystów. Sporo radosnych skejterów niedaleko Althingu. Rodziny na spacerze. Dużo rowerów. Mieszające się języki, dominuje angielski. Mieszkanka domu obok roznegliżowana na leżaku. 20 stopni i mocne słońce, to u nich wielkie święto. Islandczycy mają światła bardzo mało i widać, że teraz świętują każdy taki dzień jak dzisiaj. Jutro zwiedzanie miasta z kartą miejską umożliwiającą darmowy wstęp do wielu muzeów oraz przejazd komunikacją miejską. A teraz najważniejsze - noc przespana w łóżku, a nie przewegetowana w autobusie.


piątek, 29 lipca 2016

Dzień 7 - 27 lipca

Środa rozpoczęła się słonecznie. Husavik odsłonił nieco swego oblicza, ale panoramy nadal nie dało się zobaczyć. Zbyszek powiedział, że w miasteczku jest drugie muzeum, więc udałem się tam. W międzyczasie mogłem potestować wodoodporność loppapeysy - zakupiłem dzień wcześniej i to będzie najcenniejsza pamiątka z Islandii. Zakładam, że przy polskich zimach użyję raptem kilka razy w roku. Niemniej jednak znalazłem odpowiadający mi wzór i cenę. Niedaleko muzeum w sklepie wolnocłowym - stoi sobie takowy w centrum małej mieściny - zakupiłem dżem z pomidorów. Nowy smak do spróbowania. Pani sprzedająca trochę się zdziwiła, że jestem polskim turystą, a nie pracownikiem, ale zapewniła, że Polacy tutaj to fantastyczni ludzie. Chcę jej wierzyć i nie węszyć jednak poprawności politycznej. Zbyszek po powrocie z pracy pokazał mi jeszcze raz Godafoss - tym razem w świetle dziennym i tym razem niestety z chmarą turystów. Pozostało tylko odstawić mnie do Akureyri, które miałem pozwiedzać przed odjazdem. Po drodze nieprzyjemna sytuacja - zepsuł się samochód Zbyszka.
Na szczęście blisko Akureyri, dokąd podwieźli mnie sympatyczni Islandczycy. Nie pamiętam już wiele z polskich podróży stopem, bo działałem tak wiele lat temu, ale tutaj auto zatrzymuje się niemal natychmiast. Nieważne, że w środku trzy osoby i jest ciasno. Podwózka i dopytywanie, co takiego jest w Polsce, że ludzie stamtąd wyjeżdżają. Nie umiałbym tego wyjaśnić nawet po polsku, a co mówić w moim kulejącym angielskim. W Akureyri hotel Kea użyczył gościny moim bagażom (nie chcieli za to żadnej zapłaty), więc mogłem ruszyć w miasto, bo do odjazdu autobusu było ponad trzy godziny. "W miasto" to może zbyt górnolotnie brzmi. Podwożący mnie Islandczycy śmiali się z tego, że w tym czasie to można sobie obejść Akureyri kilka razy. Zacząłem od Ogrodu Botanicznego. Miejsce zupełnie zaskakujące innością, biorąc pod uwagę tutejsze warunki. Nie mam pojęcia, jak udaje im się utrzymać przy życiu te liczne, często delikatne kwiaty.
Sporo drzew, absolutna cisza, pojedynczy turyści, wart zobaczenia zakątek. Centrum miasta to w zasadzie jedna główna ulica ze słynnymi potworami, które ktoś przestawił pod daszek - pewnie miały dość deszczu. Wieczorem - wspaniała sceneria do robienia zdjęć. Fiord leniwie, lecz konsekwentnie wdzierający się w ląd. Wysokie góry na horyzoncie. Przepiękna wieczorna panorama. Plus dodatkowa przyjemność w Cafe Amour, gdzie zamówiłem kawę i dostałem dolewkę gratis. Co do jedzenia - nie rozpisuję się na ten temat, bo nie szukam jakichś wykwintnych smaków. Ot, coś na ząb. W Akureyri jest wiele różnych restauracji, właściwie wszystko do wyboru. No i ta niesamowita noc polarna, kiedy spaceruje się w porcie po 22, a dookoła mnóstwo pięknych barw złamanych mocnym słonecznym światłem.
Niesamowite uczucie - stać tam, chłonąć to wszystko, nie słyszeć niczego i nikogo. Na kamieniach przy porcie przysiadła młoda Islandka z książką w ręce. Obok przejechał wiekowy chevrolet. Krzyki mew i szum wody od fiordu. Tak mógłbym czekać na autobus godzinami. Wsiadałem do niego z niechęcią. Po 23 można było zrobić jeszcze kilka zdjęć panoramicznych po drodze. Potem pasażerowie zapadli w sen, a ja walczyłem o niego dzielnie, bez rezultatu, niestety. O 4 nad ranem przywitałem uśpiony Reykjavik. Przede mną kilka dni w stolicy.

Okolice Reykjaviku, 4 nad ranem

Dzień 6 - 26 lipca

Husavik
Wtorek powitał mnie deszczem i nisko powieszonymi chmurami. Zbyszek musiał iść do pracy, a ja w tym czasie postanowiłem pozwiedzać Husavik. W tym maleńkim rybackim miasteczku mieści się Muzeum Wielorybów. W nim interesujące okazy, szkielety tych ssaków, można przysiąść i pooglądać film na ich temat. Tuż obok dwie ekipy wyprawiające turystów w morze, by zobaczyli wieloryby w naturalnym środowisku. Kilka osób polecało mi tę wyprawę, mówiąc, że akurat na północy można je często zobaczyć. Było jednak tak chłodno, wilgotno i ponuro, że zrezygnowałem. Nie wiem zresztą, czy wyrobiłbym się w czasie, a zaraz po powrocie Zbyszka z pracy mieliśmy jechać w trasę objazdową po okolicy. Pozostało zatem muzeum i obiad w Salce - znanej husavickiej restauracji. Nie zobaczyłem, jak pięknie usytuowane jest miasto, którego okolice od miesięcy oglądałem na fotkach Zbyszka. Aura nie pozwoliła.
W brzuchu wieloryba
Nie byłem zły czy rozczarowany, bo liczyłem się z tym, że może tak być, aczkolwiek chmurzyska i deszcz dokuczały cały dzień, bez jakiejkolwiek zmiany. Biorąc pod uwagę to, co przeżyłem wczoraj, jadąc tutaj, ten pogodowy zastój był nieco zaskakujący. Popołudnie i wieczór w trasie. Najpierw kanion Asbyrgi. Chmury były łaskawe, podniosły się, zobaczyłem piękno tego miejsca. Ciszę zakłócały drące się gdzieś w okolicy dzieciaki, ale mimo tego dało się poczuć inny wymiar czasu w tym miejscu. Sporo drzew, skały mieniące się kolorami. Jedyne takie miejsce na wyspie. Chciałoby się tam posiedzieć dłużej. Musieliśmy jechać dalej. Kolejnym celem był Detifoss - największy islandzki wodospad. W jego pobliżu po raz pierwszy na Islandii zmarzłem. Sam Detifoss robi niesamowite wrażenie. Ogromne masy wody spadające w dół, potężna mgła wodna, wokół liczne drobne wodospady. Dość niebezpieczne otoczenie, śliskie kamienie - właściwie idealne miejsce dla kogoś, kto chciałby popełnić samobójstwo. To takie zderzenie mocy i huku z islandzką ciszą. Detifoss pokazuje, że rządzi. Zbyszek mówi, że były kiedyś plany zagospodarowania jego ogromnej energii i zbudowania obok elektrowni, ale takie zamiary tutaj nie przechodzą. Islandia dba o swą naturę na każdym kroku, Islandczycy są zdecydowanymi przeciwnikami tego typu ingerencji. Mój północny gospodarz i przewodnik jest wielbicielem fotografii i zrobił mi bardzo profesjonalną sesję zdjęciową, chwytając wszystkie ważne odcienie kolorystyczne miejsc, w których byliśmy.
Detifoss
W drodze powrotnej jeszcze kilka ciekawych ujęć. Chmury zasłaniały prawie wszystko. Islandia tego dnia była naburmuszona, nie pozwoliła się podziwiać. A ja? W tym wszystkim coraz bardziej zagubiony, coraz mniej pewny siebie, oszołomiony i zachwycony. Mnóstwo wrażeń, rozmaitych bodźców - czuje się to na każdym kroku, język jest zawodny, chyba nie da się opisać takich przeżyć. Wydaje mi się, że część przemyśleń ujawni się dopiero za jakiś czas. Aktualnie trzeba przyswajać. Piękna wycieczka po północnych rejonach wyspy. Nie udało nam się podjechać w okolice jeziora Myvatn, ale nie miałoby to sensu w takiej aurze. Mam zatem powód, by tu wrócić. Kto wie, co skryły przede mną deszczowe chmury.
Pogoda fatalna
W kanionie Asbyrgi
Detifoss zapiera dech w piersiach


czwartek, 28 lipca 2016

Dzień 5 - 25 lipca

Dziś przede wszystkim mogłem się wyspać, zrobić u Patrycji pranie (islandzkie suszarki to obok pralek niezbędnik domowy - trudno suszyć ciuchy na powietrzu, tak często wilgotnym), nadgonić sprawy w necie i spokojnie przepakować rzeczy do kolejnej podróży. Po południu wsiadłem do autobusu wiozącego mnie do Akureyri. To islandzkie wyluzowanie czasem jednak irytuje - kierowca najpierw wziął mi bilet w odwrotną stronę bez sprawdzania (dobrze, że się upomniałem, bo nie wiem, na czym bym wracał), a potem radośnie ruszał z otwartym bagażnikiem. Wielki autokar, a w środku - dwóch kierowców i poza mną tylko jeden pasażer. Islandczycy są naprawdę wyluzowani, skoro chce im się wykonywać taki kurs. Przecież to jest kompletnie nieopłacalne. Tym bardziej, że w Akureyri do powrotu szykowało się... aż troje pasażerów. Sześciogodzinna jazda pozwoliła mi przyjrzeć się nie tylko urozmaiconym krajobrazom, ale przede wszystkim szalenie zróżnicowanej pogodzie. Właściwie co 20 minut aura się zmieniała. Po mgle i obfitym deszczu nagle wychodziło słońce. Siedziałem obok kierowcy, więc miałem okazję zrobić kilka panoramicznych fotek. Różnica w krajobrazie polega przede wszystkim na tym, że im dalej na północ, tym więcej dużo wyższych niż na południu, majestatycznych gór.
Jeden postój na stacji benzynowej, potem niespieszna jazda. Nie wiedziałem, czy patrzeć prosto, w prawo czy na lewo. Dopadł mnie już pewien przesyt. Tego piękna wokół jest jednak za dużo. W zbyt krótkim czasie oglądam zbyt wiele. Sporo się przez to traci, jednak z drugiej strony - chcę z Islandii wydobyć jak najwięcej. W Akureyri czekał już na mnie Zbyszek. Wulkan energii, bardzo radosny człowiek - jeden z tych, których lubi się od samego początku i czuje się  w jego towarzystwie doskonale i swojsko. Żebym szybko nie zasnął z wrażenia, Zbyszek pokazał mi jeszcze po drodze wodospad Goðafoss wieczorową porą. Nocną właściwie. Chyba zakłóciliśmy spokój śpiącym w vanie turystom. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę te wszystkie cuda północy w dziennym świetle, choć zdaję sobie sprawę, że pogoda tym razem nie będzie na tyle uprzejma, by zobaczyć wszystko, co zobaczyć można.
Finał podróży. Ze Zbyszkiem na tle panoramy Akureyri.

Dzień 4 - 24 lipca

W niedzielę rano pożegnaliśmy Vestmannaeyjar. Ruszyliśmy na wschód wyspy w towarzystwie znajomych Patrycji i Adama. Po drodze zobaczyłem pierwsze dwa wodospady islandzkie, w tym popularny wśród turystów Skogafoss. Piękny i potężny, wywołuje respekt. Wiem jednak, że na północy wyspy zobaczę dużo większe. W dalszej kolejności punkt widokowy na cyplu Dyrhólaey z ujmującą panoramą czarnej plaży.
Potem już trasa, bardzo wiele kilometrów odludną drogą z przystankiem w Viku, gdzie - w drodze powrotnej - zafundowałem sobie lody smakujące w temperaturze 12 stopni najlepiej na świecie. Do Jökulsárlón mieliśmy dość spory kawałek. Po drodze mijaliśmy dzielnych rowerzystów, którzy odważyli się jechać z całym majdanem na przekór wciąż zmieniającej się pogodzie. Podziwiałem ich, bo na Islandii jazda na rowerze jest zdecydowanie wyzwaniem. A jednak dużo osób podróżuje w ten sposób. Sporo też autostopowiczów. Poza nimi od czasu do czasu konie oraz owce. Poza tym - tylko widoki zapierające dech w piersiach. Tuż przez Jökulsárlón skręciliśmy w stronę lodowca Svínafellsjökull.
Tam kilka zdjęć na szybko, bo czas gonił. Wreszcie cel wyprawy. Lodowa laguna schodząca do oceanu wartkim nurtem rzecznym. Piękne kawałki lodu dryfujące w wodzie. Podejrzewam, że dużo większe wrażenie miejsce to robi w maju czy czerwcu, kiedy lodu jest jeszcze naprawdę sporo, ale i tak byłem zdumiony, zaskoczony i po raz kolejny zderzony z czymś, co widzę po raz pierwszy w życiu. Po Jökulsárlón można sobie pływać - za odpowiednią opłatą - amfibiami, my ograniczyliśmy się tylko do oglądania z oddali. Wyjątkowo dużo turystów jak na Islandię, ale to też jeden z najbardziej charakterystycznych punktów do zwiedzania na wyspie. Inne powietrze, dużo niższa temperatura. I ta wciąż obecna cisza - mimo licznych oglądających. Moi gospodarze już tam byli, ale jednak zdecydowali się na długą podróż, by pokazać mi Jökulsárlón. Bardzo im jestem za to wdzięczny. Nie wiem, czy w Polsce ktoś ot tak chciałby przejechać kilkaset kilometrów, by pooglądać lód przez pół godziny. Wracaliśmy z małą przygodą po drodze - prawdopodobnie wypadek, który w przypadku Islandii oznacza zamknięcie drogi. Objazd dał mi okazję zobaczenia islandzkiego więzienia.
Adam mówił, że nie siedzą w nim bankierzy - oni od 2008 roku przebywają gdzieś na północy wyspy w warunkach bytowych zapewne dużo lepszych niż te będące udziałem wielu Polaków. Budynek bez krat w oknach, jedynie ogrodzenie z drutem. Bardzo niepozorny. Niepozorna też jest skala przestępczości na wyspie, właściwie żadna. Tuż przed Reykjavikiem potężna mgła, a nieco wcześniej mocne słońce. Zmiany aury na Islandii następują bardzo szybko. W ciągu godziny można mieć tu prawie wszystkie pory roku - poza śniegiem, nie pada w takiej temperaturze. Adam ponownie spisał się za kierownicą koncertowo. Myślę, że takiego miejsca jak ta lodowa laguna już nie zobaczę. Piękny dzień w drodze. Kolejne związane będą z północą Islandii.




poniedziałek, 25 lipca 2016

Dzień 3 - 23 lipca


Trzeci dzień - wyprawa na Vestmannaeyjar. To archipelag małych wysp przyklejony od południa do Islandii. Najpierw kawałek krajową jedynką, potem przesiadka na prom. 35 minut rejsu uświadomiło mi, że jednak chyba wrócę tym samolotem, bo trzech dni bujania bym nie zniósł. Prom dopływa do Heimaey, a tam - Islandia w jeszcze większej miniaturze niż poprzedniego dnia. Maleńka, cicha miejscowość. Zjadłem pierwszy miejscowy obiad - przepyszne danie z dorsza. Na ceny staram się nie spoglądać, nie przeliczać tego na złotówki - nie ma co się stresować. Dla Polaka wyspa jest bardzo droga. Trzeba mieć jednak sporo kasy, by nie czuć obciążenia i stresu związanego z liczeniem pieniędzy na każdym kroku. Patrycja z Adamem poszli na miejscowy basen, a ja wykorzystałem czas na drzemkę po obiedzie. Niestety, organizm się trochę buntuje, kiedy każdego dnia działa na wysokich obrotach, a ze spaniem w nocy zawsze miałem problemy.
Nic to. Wspięliśmy się na wulkan. Na szczycie można poczuć, że wewnątrz jest gorący. Są jamy w skałach, z których bucha gorące powietrze. Eldfell wybuchł ostatnio w 1973 roku, powiększając obszar lądu Heimaey. Widok ze szczytu zapiera dech w piersiach. Widać tę niesamowitą islandzką różnorodność - każde zbocze całkiem inne, każde mieniące się kolorami. Wziąłem na pamiątkę kawałki skał lawowych. Taka bezradna próba zatrzymania tego piękna przy sobie. Po wędrówce na wulkan objechaliśmy pozostałe zakątki wyspy. Zainteresował mnie islandzki cmentarz.
Skromne i estetyczne nagrobki, żadnego "na bogato" obecnego w Polsce wszędzie, a także na cmentarzach. Wokół cisza. Ta niespieszność odczuwalna jest na wysepce chyba jeszcze bardziej niż na Islandii. Wszystko obok siebie, wszystko w specyficznej harmonii. Południe wyspy to kolejne niezwykłe widoki. Kawałek ogólnie dostępnej plaży z czarnym piaskiem.
Do tego - wyjątkowo - mocne słońce, które przez chwilę przypominało, przed jaką aurą tutaj uciekłem. Siedząc na wulkanie, myślałem o osobie, której nigdy już nie pokażę tych fantastycznych zdjęć, jakie tutaj robię. I o aparacie, który pożyczyłem i miałem zwrócić po powrocie... Są momenty, kiedy bardzo czuję ciężar wydarzeń poprzedzających tę wyprawę. Ale i ogromną ulgę, że teraz jestem tutaj, że ta teraźniejszość jest bardzo ważna, tak intensywna i nie pozwala na smutek. Heimaey to takie odizolowane od świata miejsce, w którym potęga tego świata odznacza się w kształtach i barwach. To też popularny wśród Islandczyków kierunek krajowych wypraw wypoczynkowych. Wśród turystów jest ich bardzo wielu. Powiedziałbym nawet, że dominują, co właściwie nie dziwi - to ich kraj, Heimaey to chyba takie islandzkie Zakopane, ale nie wiem, czy to trafne porównanie. Tym niemniej z każdym i wszędzie można porozumieć się po angielsku, aczkolwiek czasami trudno mi usłyszeć, co Islandczyk mówi w tym języku. Tylko czy potrzeba mowy, by porozumieć się w tym raju na ziemi?


Dzień 2 - 22 lipca

Mnóstwo zwiedzania, każdy dzień wypełniony fascynującymi przeżyciami - nie sposób opisywać na bieżąco, bo nie sposób nawet wchłonąć tego wszystkiego w należyty sposób. Islandia zniewala, onieśmiela i wymusza pewien rodzaj pokory. Wszystko wydaje się na właściwym miejscu, we właściwych proporcjach. Czas płynie nieco inaczej, to zupełnie inny rytm niż ten europejski, kontynentalny. Właściwie to zmysły się przytępiają i człowiek staje się leniwy jak owce i barany przy drodze, ale gdzieś z tyłu głowy pozostaje to nieustające odczucie, że wszystko wokół jest niepowtarzalne i że czegoś takiego jak ta wyspa nie ma nigdzie. Absolutnie nigdzie. 

Drugiego dnia pojechaliśmy na półwysep Snæfellsnes. Początkowo pogoda zapowiadała, że niewiele da mi zobaczyć, ale tak naprawdę na Islandii aura zmienia się z godziny na godzinę i nawet ciężkie, nisko wiszące chmury nie muszą zwiastować tego, że będzie się zwiedzać we mgle i deszczu. Snæfellsnes to miejsce cudów Islandii w miniaturze. Nie objechaliśmy całego półwyspu, ale byliśmy w kilku ważnych turystycznie miejscach. Między innymi w Arnarstapi z piękną linią brzegową. Mnóstwo ptaków z siedzibami lęgowymi, trzeba uważać. Zapachy też trudne do zniesienia - ta biel na skałach nie oznacza wapienia.

To był też mój pierwszy kontakt z lodowcem - Snæfellsjökull.

Dotarliśmy do jednego lodowego jęzora, a ponieważ tkwiliśmy we mgle, wróciliśmy na główną trasę. Po drodze konie. Jest ich tutaj bardzo dużo. Mam wrażenie, że więcej niż owiec, choć przewodniki podają inne informacje. Swobodnie biegają po równinach, a niektóre lubią kontakt z ludźmi i dają się fotografować.

Adam wykazywał się ogromną cierpliwością, zatrzymując się w każdym miejscu, gdzie chciałem coś sfotografować. Odkryliśmy między innymi piękną szczelinę górską oraz domek elfów. To jest tak, że zwykle z jednej strony znajduje się równina lub ocean, a z drugiej bloki skalne układające się w rozmaite wzory - wszędzie mech, porosty, kolorystyka zapierająca dech w piersiach. Myślę, że Snæfellsnes to bardzo dobre miejsce na początek - oswaja z różnorodnością krajobrazu i oferuje miejsca, gdzie turystów jest stosunkowo niewielu. Taki kameralny kawałek wyspy.
Z moimi wspaniałymi gospodarzami


czwartek, 21 lipca 2016

Dzień 1

Obawiam się, że relacje mogą być szczątkowe, bo dzieje się bardzo wiele, a czasu na opisywanie mało. Postaram się jednak zachować chronologię i zaprezentować opis każdego dnia. Ten pierwszy zaczął się już w nocy, kiedy to Patrycja z Adamem odholowali mnie i ponad 20 kg mojego bagażu na autostradę w kierunku Berlina. Jechaliśmy całą noc i właściwie nikt nie zmrużył oka. Adam - kierowca z wiadomych względów, a my pozostali z różnych. Byliśmy na lotnisku Schonefeld ponad trzy godziny przed czasem, ale i tak kwitliśmy tam dużo dłużej, bo nasz samolot miał opóźnienie. W tym czasie zdążyłem się już mocno przejąć lotem ku uciesze moich współpodróżnych, których bawiła moja fobia.
Okazało się, że jest się czego obawiać, ale to nie był lęk przed tym, że jestem ileś tam tysięcy metrów nad ziemią i mogę się rozbić. Nie. Organizm z trudem wytrzymywał podnoszenie maszyny, a kiedy ustaliła się już odpowiednia wysokość i ludzie porozpinali pasy, przez ponad pół godziny nie mogłem dojść do siebie z zawrotami głowy, poceniem i ogólnym osłabieniem. To był jakiś koszmar, choć robiłem z Patrycją dobrą minę do złej gry przed odlotem (ona też nie lubi latać, ale z innych powodów). Tak wyglądaliśmy, gdy samolot kołował na pasie startowym.
Naprawdę miny nie świadczą o nastroju. Byliśmy totalnie spękani. O ile Patrycja wkręca sobie do głowy scenariusze, (np. elementy prowadzące do katastrofy, o których ja zupełnie nie myślałem zajęty dolegliwościami fizycznymi) o tyle dla mnie są to jałowe trzy godziny w ciasnej puszce, w której czasem trzeba się podnieść i pochodzić w przejściu, bo można zwariować. Nie ma mowy o jakimkolwiek czytaniu, kiedy w głowie huczy i myśli się tylko o końcu tego stanu rzeczy. Tym bardziej nie było szans na nagranie fragmentu tańca do "Jungle Drum", bo nawet gdybyśmy się na to zdobyli, nie było tam się gdzie poruszać. WOW Air nie ułatwiał mi sprawy, prezentując na przykład woreczek do wymiotowania. Wiem, że miało to być zabawne, ale w mojej sytuacji stawało się niesmacznie sugerujące coś nieprzyjemnego.
Tak czy owak - doleciałem i jestem na Islandii! Wciąż to do mnie nie dociera. Zrobiłem tylko kilka zdjęć podczas jazdy samochodem z lotniska do Reykjaviku. Jutro rozpocznie się zwiedzanie i przeżywanie, dziś musimy odpocząć po bardzo trudnym dniu i nocy. Udało się jeszcze poznać miłą parę Polaków mieszkających od lat na Islandii. Czas na wszelkie przygody dopiero przede mną!