środa, 17 sierpnia 2016

Przynależność

Zgasłem ostatnio trochę. Wtapiam się w polskie realia, muszę je z powrotem zaakceptować i się w nich odnaleźć. A miałem pisać o przynależności. O takim momencie, gdy widzisz tabliczkę z nazwą miejscowości - jak ta na zdjęciu - i wiesz, że to jest twój dom. Że nagle wszystko jest w najlepszym porządku, rzeczywistość się nie fragmentaryzuje, wszystkie klocki są na właściwym miejscu, a ty... jesteś u siebie. Tak to było z Ísafjörður, już ponad dwa tygodnie temu. Siedzi to we mnie bardzo mocno, bo po raz pierwszy poczułem takie wewnętrzne i silne poczucie przynależności. Od początku studiów przenosiłem się w Krakowie wielokrotnie. Zależało mi na tym, żeby mieć te własne i wyjątkowe cztery kąty, w związku z tym sześć lat temu wpakowałem się w kredyt "że cię nie opuszczę aż do śmierci" zwany potocznie hipoteką i przez jakiś czas myślałem, że jestem u siebie. Wreszcie. Ale to jednak było złudzenie. Bo 30 lipca poczułem coś, czego nie odczuwałem ani razu - nawet wówczas, gdy rozglądałem się z dumą po tych moich czterech ścianach i planowałem, gdzie wbiję gwoździa, gdzie postawię nowy mebel. Przynależność to jednak coś w sercu, coś mocno egzystencjalnego - nie określone M w określonej cenie, nie wreszcie własny adres w dowodzie osobistym, który tak długo celebrowałem. Bo przecież bycie w Ísafjörður wcale nie musi być związane z własnym mieszkaniem. Wiem, że to wszystko na Islandii kosztuje, że trudno mieć swoje, wynajem jest korzystniejszy i chyba częściej praktykowany. A jednak ktoś, kogo spotkałem na lotnisku w Ísafjörður, potrafił wybudować sobie własny dom w okolicznym Bolungarviku, pożegnać się mentalnie z Polską i zrosnąć z Islandią, nawet nie znając dobrze jej języka. Bardzo żałuję, że mojemu przypadkowemu rozmówcy z lotniska nie zostawiłem choćby maila do siebie.
widok z lotniska
Mówił o potrzebie kogoś, kto tam na miejscu uczyłby polskie dzieci ojczystego języka. To, iż przeczyta dzisiejszy post, jest mało prawdopodobne. Żałuję też, że nie wykorzystałem danych mi dodatkowych dwóch godzin na wpatrywanie się w widoki z lotniska i dałem się wkręcić złości na to, iż samolot się spóźnia. Nie pożegnałem się z Ísafjörður tak, jak należało to zrobić. Byłem niespokojny, coś tam mi się w głowie posypało, nie wyłączyłem tego ustawicznego planowania i oczekiwań, by świat dopasowywał się do mnie co do godziny, jaką ustalę. Ale tam jest moje miejsce. Tak to odbieram - wszystkimi możliwymi zmysłami. Do dziś czuję ten dreszcz na ciele, kiedy mijałem żółtą tabliczkę, szedłem dalej i wiedziałem, że to tu. Właśnie tu i nigdzie indziej.

sobota, 6 sierpnia 2016

Polacy na wyspie

Dziś pierwszy dzień od ponad dwóch tygodni, który spędzam sam. Ze swoimi myślami i przede wszystkim ze snem, bo odsypiam napięcie i emocje minionego czasu. Pierwsza książka od ponad dwóch tygodni. Nie wchodzi zbyt szybko, odzwyczaiłem się od czytania. Tak samo jak od ciemnych nocy. Gdy wylądowałem w środę w Warszawie, nie mogłem się napatrzeć na to ciemno wokół. Udało mi się dwa dni spędzić u koleżanki niedaleko stolicy i to był taki przyjemny czas przestawiania się na inne funkcjonowanie. Kraków i Wieliczka powitały mnie wczoraj upałem. Takim trochę drwiącym. Masz z powrotem to, od czego uciekałeś. Poza tym wciąż tkwię w stanie takiego dziwnego zawieszenia. Kadry islandzkie wyostrzają się w pamięci, wracają tej fragmenty rozmów, nad którymi się nie zastanawiałem. Choćby te dotyczące sytuacji Polaków na Islandii. Każdy Islandczyk (trzy osoby) reagował z polityczną poprawnością na wieść, że jestem z Polski i ze zdziwieniem, iż jednak nie pracuję, lecz zwiedzam. O samych Polakach było krótko. "Very nice people" i sztywny uśmiech. Na każdej islandzkiej twarzy. Wspominałem już o tym, że wielojęzyczne foldery reklamowe nie obejmują na wyspie języka polskiego.
Słyszałem, że Islandczycy są przeciwni temu, by pojawiały się etaty dla nauczycieli języka polskiego w islandzkich szkołach. Polacy traktowani są przede wszystkim jako tania siła robocza, wobec której jest ten chłodny dystans i przekonanie, że to jednak inni ludzie. Społeczność islandzka od wieków jest homogeniczna. Na pewno trudno się wkraść w jej łaski. Czasem się to w ogóle nie udaje. Przykra była rozmowa, którą przeprowadziłem ze współpasażerem podczas lotu do Warszawy. Z całą stanowczością stwierdził, że Islandczycy potrafią być rasistami. Wspomniał sytuację, w której był świadkiem naigrawania się w zakładzie pracy z Polaków. Robili to Islandczycy we własnym języku przekonani, że nie zostaną zrozumieni. Paskudne epitety za plecami pracujących. Mój rozmówca zareagował i powiedział, że nie życzy sobie takiego traktowania. Od dziesięciu lat wspiera PKB tego kraju, wciąż czując się w nim kimś gorszym. Właśnie z powodu takich sytuacji mimo wszystko rozważa powrót do kraju. Ta polska gorycz jest chyba obecna gdzieś na co dzień. Trudno jest mi określić, dlaczego Islandczycy trzymają dystans tak długo. Może robią to względem każdej obcej nacji. Jednak prawdą jest, że mówią o Polakach z uśmiechem, używają wyświechtanej formułki, a za plecami potrafią wyrazić swą opinię w sposób dosadny i przykry. Wszystko, o czym piszę, to relacje międzyludzkie. Nie myślę o wyjeździe na Islandię, by je specjalnie jakoś budować.
Chodzi mi o konkretne miejsce, konkretną przynależność. Pewnie będę tam jednym z tych obcych. Tych, którzy respektują prawa i dostosowują się do warunków życia, a jednocześnie są w islandzkich domach krytykowani. Myślę, że to jest bardzo skomplikowany problem - nie mogę wyciągać wniosków po wysłuchaniu kilku relacji. Nie wiem, na ile szczerzy byli moi rozmówcy, nie rozmawiałem też tak naprawdę z Islandczykami. Mimo wszystko przez dwa tygodnie czułem się dość specyficznie jako turysta z Polski. A dziś myślę o tym, że tak naprawdę ludzka przyzwoitość, otwartość i tolerancja nie zależą od kraju pochodzenia. Albo się jest po prostu dobrym człowiekiem, albo się nim nie jest.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Dzień 13 - 2 sierpnia

Od rana czułem już to nieznośne napięcie i świadomość końca. Chyba nie umiem cieszyć się chwilą, bo już dzień wcześniej odczuwałem ten przygnębiający nastrój pożegnania. Spałem dość długo. Zorientowałem się, że w okolicy jest Muzeum Sagi, więc postanowiłem je zobaczyć. Straszne i piękne miejsce. Bezkompromisowość i okrucieństwo początków ludzi na wyspie. Szesnaście zakątków z realistycznie przedstawionymi scenami. Pierwsi ludzie na Islandii. Pierwsza adaptacja do nowych warunków przywiezionych tu ptaków. Początki stanowienia prawa. Okrutne zabójstwa. Palenie na stosie. Wystawa obejmuje czas do późnego średniowiecza. Zwiedza się ze słuchawkami, przewodnik w bardzo wielu językach, ale oczywiście nie w polskim.
Potem kolejne testowanie zestawu fish & chips w porcie. Obsługuje - co za niespodzianka! - chłopak z Polski. Średnio to było dobre, ale nadgoniłem gratisowymi sałatkami - spory zestaw do wyboru. Niespieszny spacer po okolicy, trochę fotek w porcie. Na popołudnie został Hallgrímskirkja, chyba najbardziej charakterystyczny punkt stolicy. Tam umówiłem się z Patrycją i Adamem, żeby dokręcić ostatnie kadry islandzkiego filmu, a potem poszliśmy na pożegnalne piwo. Tymczasem sam kościół spory, ascetyczny, taka potęga i skromność jednocześnie. Za niewielką opłatą można wjechać windą siedem pięter na wieżę widokową. Stamtąd rzeczywiście lepsza perspektywa niż z Perlana. Ostatnie spojrzenie na Reykjavik z góry. Sporo kolorów. Takie barwne domy zapewne pomagają przetrwać długą i szarą zimę. Jednocześnie bardzo podobały mi się stonowane stalowe kolory nowoczesnych budynków tuż przy porcie. Reykjavik nie ma jakiegoś jednorodnego, charakterystycznego stylu. Wszystkiego po trochu, w odpowiednich proporcjach. Hallgrímskirkja to też taki punkt orientacyjny górujący nad miastem.
Na wypadek, gdyby ktoś się tu zgubił, co wydaje mi się niemożliwe. Po spotkaniu z moimi islandzkimi gospodarzami pozostało już tylko pakowanie. Nieprawdopodobnie szybko minęły te dwa tygodnie. Zdecydowanie za szybko. Wciąż mam wrażenie, że zobaczyłem być może za dużo, ten przesyt był trochę rozsadzający, czasami przeszkadzał. Jednocześnie wiem, iż cały czas, od samego początku miałem apetyt na jak najwięcej. Miało być intensywnie i tak było. Reykjavik stał się akurat takim punktem, gdzie mogłem łapać oddech, żeby nie dostać zadyszki. Myślę też, że zupełnie inna Islandia jest poza miastem, a inna w aglomeracji. Tutaj o niezwykłości natury wyspy przypomina tylko nieodległa Esja i ocean. Stąd też moje wewnętrzne przekonanie o tym, że jeśli się tu przeniosę, wybiorę odludne miejsce. Z innym, lepszym rytmem.


środa, 3 sierpnia 2016

Dzień 12 - 1 sierpnia

Poniedziałek był dniem, kiedy przez większość czasu mogłem zbijać bąki. Po prostu się wyspać. Poradzić nowym lokatorom domku, co mają zrobić z jedzeniem albo walizkami przed czasem wprowadzenia się. Sam z Patrycją szukałem klucza, by wejść po raz pierwszy i chwilę nam to zajęło. Domek znowu tętni życiem, wszystkie pokoje zajęte. Szkoda tylko, że mamy jeden kibelek na wszystkie osiem pokoi, to nam wszystkim nieco doskwiera. Poznałem turystów z Grecji, Kolumbii, Australii. Głównie pary. Grecy w swojej podróży poślubnej. Szaleńcy zdegustowani ich własnym gorącem i pragnący ochłody w samym środku lata. Ludzie przyjeżdżają, wyjeżdżają, zostają na dzień lub dwa, a ja zaczynam tu powoli robić za gospodarza, który wszystko tłumaczy. Oswoiłem już to miejsce na tyle, że czuję się jak w domu. Naprawdę wszędzie blisko. Może do Bonusa kawałek. Miałem zrobić zakupy w tym tanim sklepie, ale pocałowałem klamkę, bo dzisiaj jakieś święto handlowe i wiele miejsc nieczynne. Pogoda się zdecydowanie popsuła. Patrycja odebrała mnie po południu. Pojechaliśmy na małą wycieczkę do Krísuvíku, jakieś 40 km od stolicy. Celem były okolice wygasłego od 1340 roku wulkanu, których charakterystyczną cechą jest niezwykła kolorystyka tworzona przez jamy z wrzącą wodą.
Wiedziałem, że to moja ostatnia podróż plenerowa po wyspie, więc tym zachłanniej robiłem zdjęcia, rozglądałem się wokół, starałem zapamiętać szczegóły. Miotałem się między wewnętrzną rozpaczą a zdroworozsądkowym myśleniem o tym, że tu wrócę. To takie miejsce, do którego się wraca - nawet jeśli nie myśli się o tym, by zamieszkać tu na stałe. Islandzka przyroda jest sama w sobie różnorodna, ale bywa przecież, że wystarczy inny kąt padania światła, aby oglądane już miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Nie wiem, czy mam jakieś zdolności wpływania na tutejszą aurę, ale w okolicy Krísuvíku od razu się wypogodziło. Nakręciliśmy tam pierwszą scenę do filmu z tańcami na tle islandzkiej przyrody. Niebawem będzie gotowy. Sporo świetnych ujęć i dużo zabawy. Zobaczycie za jakiś czas. Tymczasem po obejrzeniu  dymiących pól postanowiliśmy zajrzeć jeszcze do tutejszego kościółka, który Hubert Klimko-Dobrzaniecki opisuje w planowanej na wrzesień książce "Zostawić Islandię". Po kościele nie ma śladu. Kupa kamieni i kilka grobów. Absolutna cisza. Okoliczne wzgórza mieniące się kolorami.
Mijają dwa tygodnie, a ja wciąż nie mogę się na to całe piękno napatrzeć. Nie wiem, czy to kwestia wrażliwości, estetyki czy zwyczajnego zakochania w tym miejscu, o którym nie śmiem na razie wypowiedzieć się krytycznie. Krísuvík to miejsce na popołudniową wycieczkę ze stolicy. Coś tam po drodze ominęliśmy, jakąś latarnię i mostek. Nic to. Ja tu z pewnością wrócę. Zrobię prawo jazdy i zbadam każdy kawałek terenu. Dzisiejsza wyprawa była takim pożegnaniem z wyspą, bo jutrzejszy dzień to już tylko łażenie po Reykjaviku. I myślenie o locie w środę, który już dziś spędza mi sen z powiek.




wtorek, 2 sierpnia 2016

Dzień 11 - 31 lipca

Niedzielę przeznaczyłem na Golden Circle - turystyczną trasę numer jeden, którą zaliczają wszyscy turyści na Islandii. Dzisiejszym przewodnikiem była Agnieszka. Czytelniczka "Krytycznym okiem" na wyspie, która do tej pory bardzo mi pomagała, udzielając praktycznych wskazówek na miejscu. Przyszedł czas na spotkanie. Agnieszka zapewne dziesiątki razy objechała już tę trasę, ale z anielską cierpliwością przewiozła mnie po niej, pokazując dodatkowo niezwykle urokliwą trasę powrotną. Najpierw Kerið, czyli jezioro wulkaniczne powstałe tysiące lat temu - bardzo charakterystyczne, niewątpliwie urokliwe. Tymczasem wstęp płatny - 400 koron. Na tej trasie Islandczycy postanowili jednak zarabiać. O ile rozumiem tę opłatę, o tyle kompletnie nie do pojęcia jest dla mnie fakt, że przy wodospadzie Gullfoss toaleta jest płatna, a przy tym potwornie brudna, bez papieru, bez ręczników. Rozumiem, że chce się zarobić na podstawowych ludzkich potrzebach, ale wymagałbym elementarnego dbania o takie miejsce. Nic to, najważniejsze było zwiedzanie. Wodospad Gullfoss jest bardzo malowniczy.
Wpada w wąski kanion, łamie się w kilku miejscach. Mocno świeciło słońce, w związku z tym widoki dodatkowo ozdabiały tęcze powstające wielokrotnie i w różnym natężeniu. Tłumy prawie jak nad Morskim Okiem. Hipokryzją jest narzekanie na coś takiego, gdy samemu się ten tłum tworzy, ale takiej ilości ludzi jednak się nie spodziewałem. Kolejny przystanek - słynne islandzkie gejzery. Strokkur nie eksplodował jakoś spektakularnie. Przynajmniej w czasie, kiedy czekałem cierpliwie na erupcję z włączonym aparatem. Grzmotnął porządnie dopiero wówczas, gdy oddaliłem się w inne miejsce. Zgromadzeni wokół niego turyści utonęli w mgle gorącej pary. Spektakularnej foty zatem nie ma, ale samo obcowanie z ziemią, w której gotuje się woda, było niepowtarzalnym przeżyciem. Tym bardziej, że to nie jeden gejzer, lecz wiele obok siebieW dalszej drodze mała przygoda z koniami i sesja zdjęciowa. Wciąż je tu widzę, wszystkie swobodnie biegają, są bardzo poczciwe, z ufnością podchodzą do ludzi. Owce i barany zmykają, nie chcą być fotografowane.
Tymczasem w nieodległym Þingvellir czekał mnie kilometrowy spacer w szczelinie między dwiema płytami tektonicznymi. Widoki wspaniałe. Na koniec wspomniana już bonusowa trasa z jeszcze bardziej niezwykłą panoramą. Agnieszka zna już właściwie każdy kąt wyspy poza interiorem, więc dzięki niej wydobyłem z tej popularnej trasy turystycznej dużo więcej niż gdybym skorzystał z licznie tu organizowanych wycieczek. Czas minął bardzo przyjemnie. Poznałem kolejną polską perspektywę na Islandię. Zgodnie z Agnieszką stwierdziliśmy, że piszący o niej Hubert Klimko-Dobrzaniecki nie poczuł tak naprawdę, czym jest islandzkość. Albo po prostu jest zbyt cyniczny w opisie codzienności wyspy. Agnieszka, podobnie jak moi poprzedni gospodarze/przewodnicy, mieszka tutaj wystarczająco wiele lat, by świadomie twierdzić, że nie ma wspanialszego miejsca do życia. I nie mówi mi tego tutaj jedna osoba.
Są ludzie autentycznie zakochani w Islandii i szczęśliwi, że taki cel emigracji wybrali. Mówią o tym nie z mojej perspektywy, letniego turysty z cieplarnianych warunków, ale ogólnie - przeżyli tu niejedną ciemną i długą zimę. Golden Circle to była taka trasa trochę wbrew sobie, ale nie żałuję, że ją przejechałem, oglądając nieco komercyjne piękno Islandii i obserwując dość dyletanckie próby Islandczyków zarabiania na tym miejscu. Polacy już by zadbali o to, żeby wycisnąć kasę z każdego tutejszego zakątka. Piękna niedziela z mieszaną już pogodą. Gorąca aura zdaje się odchodzić w przeszłość. Na jutro pozostaje Krysuvik i świadomość, że powoli trzeba się będzie żegnać z wyspą.

Z moją dzisiejszą przewodniczką
Moja wyspa!

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Dzień 10 - 30 lipca

To był najwspanialszy dzień mojej wyprawy. Niepozbawiony także złych emocji związanych z lataniem, ale zobaczenie Ísafjörður było tego warte. Prawdopodobnie ściągam jakiegoś pecha na loty, w których mam uczestniczyć. Wystartowaliśmy planowo z Reykjaviku. Starałem się wyluzować, nie myśleć o niczym. Siedział koło mnie miły student z Kolorado, zaczęliśmy rozmawiać, odważyłem się nawet zrobić kilka zdjęć przez okno. I co? Po kwadransie lotu komunikat, że mamy problemy techniczne i wracamy do Reykjaviku. Ostry skręt i powrót w milczeniu. To znaczy cały samolot zamarł, ludzie przestali wydawać jakiekolwiek dźwięki. Zacząłem liczyć islandzkie barany, zamknąłem oczy i starałem się nie istnieć. Wylądowaliśmy szczęśliwie. Szybko podstawili drugi samolot, ale tym razem wsiadałem już z duszą na ramieniu. Po 40 minutach męki wreszcie lotnisko w Ísafjörður. Nie mogłem uwierzyć, że wreszcie jestem w miejscu, które wymarzyłem sobie na mój dom. Dziesiątki zdjęć, tapety na pulpicie, lata wzdychania i myślenia o tym, że mogę sobie pomarzyć o miasteczku, tylko to mi pozostaje.
A jednak dotarłem tutaj! Nieważne, że bilety lotnicze drogie. Nieważne, że przeboje z lataniem. Bycie tam było spełnieniem największego marzenia w życiu. I wiem, że wszystkie marzenia trzeba spełnić, wykorzystać każdy moment życia. Niedawne wydarzenia pokazały mi, iż można odejść nagle, zupełnie niespodziewanie. Jest mało czasu, by doświadczać świata... Drogę z lotniska do miasteczka (6 km) pokonałem pieszo, podziwiając niezwykłość krajobrazu, robiąc masę zdjęć. To tutaj potężne wzgórza spotykają się od razu z wodą. To jest Islandia, do której nie docierają masy turystów, aczkolwiek jak wszędzie, są oni obecni. Dotarłem do centrum. 8 stopni i wiatr od fiordu. W lopapeysie i kurtce najpierw się zgrzałem, potem przemarzłem. Okazało się, że zapomniałem czapki. Kupiłem na stacji benzynowej, bo bez tego ani rusz - załatwiłbym zatoki na amen. Ísafjörður to kilka ulic na krzyż, ale za to jak malowniczo położonych! Zjadłem tutejszą rybę dnia w jednej z niewielu miejscowych knajpek, a potem ruszyłem w drogę po miasteczku. Właściwie to leniwy spacer, na każdym kroku widok wart uwiecznienia na zdjęciu. To mogłoby być moje miasto. Jest nim w sensie mentalnym.
Tak czuję, że przynależę właśnie do tych okolic. Do tych wzgórz i tego czystego morza, które wdziera się w ląd. Było tak cicho i spokojnie. Lokalsi o radosnych twarzach. Uśmiechnięte dziecko, które do mnie podeszło i popatrzyło mi głęboko w oczy. Gra chmur od czasu do czasu nachodzących na szczyty wzgórz. Piękno w każdej możliwej postaci. Mój dom. Tak. Jednak czas wałęsania się dobiegał końca, trzeba było znowu zrobić te 6 km drogi powrotnej. Tym razem powoli, z licznymi przystankami. Po drodze tutejszy Bonus, a obok niego polski sklep. Ekspedientka nie była zbyt rozmowna. Chciałem dopytać o codzienne życie, możliwości zatrudnienia itd. Zbyła mnie ogólnikami i uciekła na zaplecze. Odnosiłem wrażenie, że traktuje mnie jak intruza. Jak kolejnego Polaka tutaj, który komuś chce zabrać pracę. Drugie polskie spotkanie zupełnie inne. Na lotnisko podjechał kierowca. Polak z dwójką dzieci. Mieszkaniec Bolungarviku od 10 lat. Do Polski nie wraca, zbudował tutaj dom. Bardzo sympatyczny i otwarty. Powiedziałem mu, że jestem nauczycielem języka polskiego. Odparł, iż bardzo by się tutaj przydał ktoś taki jak ja. Jest w okolicy sporo polskich dzieci, które jedynie mówią w domach po polsku, nie ucząc się pisania, czytania, gramatyki etc.
Pan powiedział, że tutejsi Polacy chcieliby etat dla nauczyciela polskiego w szkole w Bolungarviku, ale islandzkie władze póki co nie są temu przychylne. Byłoby jednak kogo uczyć. I byłaby to jakaś alternatywa dla pracy przy rybach, gdyż tutaj głównie tym każdy się zajmuje. W każdym razie mój rozmówca serdecznie mnie zapraszał na Fiordy i wyraził nadzieję, że szybko się tu osiedlę. A ja tymczasem musiałem sobie poczekać ponad 2 godziny na opóźniony lot do Reykjaviku. Ciekaw jestem, czy choć raz w życiu odlecę o czasie. Jednak lot powrotny świetnie poprowadzony. Islandzcy piloci są ponoć bardzo dobrzy. Póki co przeżyłem już 3 i 1/4 lotu z przygodami - może czas wreszcie na normalność? Łza się w oku kręciła, gdy żegnałem Ísafjörður. Wrócę tu, na pewno. Chcę tu zamieszkać.




Dzień 9 - 29 lipca

Piątek był dniem poznawania Reykjaviku. Kupiłem sobie kartę miejską, dzięki której mogłem zajrzeć do wielu muzeów i przemieszczać się tutejszą komunikacją miejską, ale mój błąd polegał na tym, że wykupiłem ją sobie na jeden dzień. A jednego dnia wszystkiego nie da się zobaczyć. Tym bardziej, iż za pierwszy cel obrałem Árbæjarsafn, czyli tutejszy skansen. Dojazd Strætó do szybkich nie należał. Reykjavicka komunikacja miejska jeździ stosunkowo rzadko, w większości przypadków te autobusy jadą praktycznie puste. Po wycieczce autokarowej do Akureyri już mnie to nie dziwiło. W jednym z autobusów sytuacja, która mnie mocno skonsternowała. Prowadziła Polka. Wsiadł Islandczyk i chciał się o coś zapytać. Został zbesztany po angielsku, że pani przecież nie rozumie jego języka i po jakiemu on do niej mówi. Chwilę porozmawialiśmy między przystankami. Usłyszałem, że prowadząca ma dość tej pieprzonej Islandii i że chyba upadłem na głowę, skoro chcę tu mieszkać. Zaznaczyła wyraźnie, że gdyby nie tacy jak ona, autobusy miejskie w ogóle by nie jeździły. To ciekawe, zważywszy na to, że wszystkie pozostałe linie, którymi się poruszałem, prowadzili Islandczycy. Ja wiem, że taka praca jest słabo płatna, ale to nie znaczy, że przez pryzmat zarobku trzeba oczerniać otaczający świat. Ta krótka rozmowa mnie zaszokowała. Być w obcym kraju i utyskiwać, że ktoś zwraca się do ciebie we własnym języku? W komunikacji miejskiej?
Czy naprawdę mieszkający tu Polacy uważają, że nie powinni się uczyć języka, dostosowywać, asymilować z otoczeniem i akceptować islandzkie prawa? Przecież są tu gośćmi! Skoro pani tak źle w pieprzonej Islandii... niech stąd wypieprza. Z lekko podniesionym ciśnieniem dotarłem do skansenu. Zaraz się uspokoiłem, bo otoczenie jest bajkowe. Rozmaite domy, do których można wejść, zobaczyć wszystkie pomieszczenia, poobcować trochę z islandzką tradycją. Sztucznie stworzone na obrzeżach stolicy miejsce wcale nie wywołuje poczucia obcości. Pięknie zachowane eksponaty i wspaniałe budynki. Lokalsi też obecni - albo pracownicy przebrani za lokalsów. Tak czy owak - zachwycające miejsce. Z dala od turystycznych szlaków, zatem ludzi bardzo mało. Powrót do centrum także z przygodą Strætó. Podjechał do zatoki autobus... i kierowca nie otworzył mi drzwi, pojechał dalej. Rozumiem, że Islandczycy bywają wyluzowani i lubią różne dowcipasy, ale to wcale nie było zabawne - zwłaszcza że linia jeździ co pół godziny.
Kolejnym przystankiem było Islandzkie Muzeum Narodowe. Sporo eksponatów dotyczących historii kraju - każdego jej aspektu. Potem szybki obiad. Islandzka zupa mięsna. Wiem już, że jagnięcina nie jest dla mnie. Kelnerką - Polka. Zdaję sobie sprawę, że nie powinno mnie to już dziwić, ale jednak zaskakuje. Szybka kawka już na własny rachunek w moim domku przy Tungata i wycieczka do Muzeum Penisów. Miejsce wprawiło mnie przede wszystkim w rozbawienie. Ekscentryczne i dość oryginalne. Uśmiechałem się, obserwując zwiedzających przyglądających się fallusom różnych zwierząt z grobową powagą. Zrobiłem trochę zdjęć i udałem się do toalety. Klamka sprawiła, że padłem.
Podkreśla charakter tego miejsca. Bawmy się czymś takim, a nie studiujmy tego w zadumie. W zasadzie to nie mam pojęcia, jaki cel mieli twórcy tej wystawy, jednak przyznać trzeba, że miejsce jest wyjątkowo zaskakujące. Kolejna przejażdżka Strætó i dotarłem do Perlana. Świetne miejsce widokowe, całe miasto u stóp. Panorama okolicy porusza wyobraźnię. Tuż obok miejskie lotnisko ze startującymi malutkimi samolotami. Do jednego z nich wsiądę jutro, albowiem zdecydowałem - muszę zobaczyć Fiordy Zachodnie, a przynajmniej ich stolicę. Planowana wyprawa z Patrycją i Adamem w te rejony nie dojdzie do skutku, zatem pozostaje samolot, krótki lot i Isafjordur, o którego zobaczeniu zawsze marzyłem. Tymczasem spacer po Reykjaviku utwierdził mnie w przekonaniu, że jest to rzeczywiście małe miasto, ale ma ambicje, by być kosmopolityczne. Laugavegur kwitnie życiem. Barwa ulica.
Widok z Perlana
Celebrowanie islandzkiego lata w pełni. Dziś rzeczywiście było gorąco. Nie sądziłem, że będę na to narzekał na wyspie, ale za gorąco. Jakiś wyż utrzymuje się nad miastem od pewnego czasu. Mnie pozostał powrót do domu i lekkie stresowanie się przed jutrzejszym lotem. Demony trzeba oswajać, a Fiordy Zachodnie zobaczyć koniecznie. Resztę Reykjaviku zostawiam na kiedy indziej. Właściwie to niewiele już mi pozostało albo zwyczajnie nie mam pojęcia, że są tu miejsca, do których można się udać i których nie ma w przewodnikach. Cały czas bowiem staram się działać wbrew przewodnikom i wbrew utartym wskazówkom dla turystów.

Lokals w skansenie
Miasto jest gay friendly
Eksponaty Muzeum Penisów
Tańczący goście obok Perlana