środa, 13 listopada 2024

Listopadowych słów kilka

 

W kontakcie z naturą

Wydaje mi się, że listopadowy wpis może zastąpić wywiad, którego udzieliłem stacji TOK FM. Nie jest to rzecz do słuchania, lecz rozmowa zapisana, dostęp jest bezpłatny i z treścią tego, co miałem do powiedzenia, możecie się zapoznać TUTAJ. Pomyślałem sobie jednak, że uzupełnię to, o czym w zasadzie wiedzą wszyscy, którzy od początku śledzą moje zapiski blogowe, o opis niezwykłych doświadczeń związanych z islandzką pogodą. A ta w ostatnim czasie dawała o sobie znać na wiele sposobów.

Ponownie na Fiordy Zachodnie wdarł się potężny wiatr, który zazwyczaj omija pozostałą część wyspy. Tym razem było naprawdę groźnie, a przez kilka godzin miałem wrażenie, że pomarańczowy alert pogodowy zamienił się już w czerwony. Wiało z porywami do 50 metrów na sekundę. Kiedy kończyłem pracę, miałem do przejechania 25 kilometrów „jedynie” przy wichurze 35 metrów na sekundę. Przyznam, że ostatnia godzina w pracy była dość nerwowa. Wszystko się trzęsło i bujało, klientów również było bardzo mało. Doświadczyłem już tutaj potężnych wichur, jednakże ta ostatnia była najsilniejsza. I tak się złożyło, że z siłą żywiołu musiałem się zmierzyć jako kierowca. Wszelkie lęki opuściły mnie natychmiast, gdy zapiąłem pasy, odpaliłem relaksacyjną muzykę i powiedziałem do mojej Marilyn, że damy radę. Oczywiście daliśmy. Pierwszy odcinek, wzdłuż fiordu, był najtrudniejszy, bo co chwilę dostawaliśmy ścianą wody z lewej strony z taką siłą, że trudno było jechać prosto, nawet powoli. Gdy wyjechaliśmy z rejonu fiordu, było już znacznie lepiej. To znaczy Marilyn decydowała o prędkości i tym, jak bardzo środkiem drogi musimy jechać. Moja intuicja jedynie podpowiadała, co zrobić, by nie wypaść z drogi. Najgorsze było to, że w każdej chwili mogliśmy dostać czymś ciężkim, bo latało absolutnie wszystko. Bardzo się wówczas cieszyłem, że w Islandii, a przynajmniej w rejonie przemierzanym w drodze z pracy do domu, nie ma żadnych drzew. Załączam Wam niżej film, na którym wiatr wieje około 25-27 metrów na sekundę. Pomnóżcie to sobie w wyobraźni.



Później dodatkową robotę zrobił wiatr z deszczem. Wiało już naprawdę znośnie, czyli w okolicach 17-18 metrów na sekundę, co na Fiordach Zachodnich powoli staje się już dla mnie zefirkiem, lecz obfite opady deszczu w połączeniu z górami spowodowały osuwiska błotne. Jedno z nich zanieczyściło wodę w mojej wiosce, inne spowodowały zamknięcie drogi do Bolungarviku, przez co wiele osób utknęło w stolicy regionu. Na wypadek takich zdarzeń zawsze wożę ze sobą w bagażniku zmianę ubrania, ciepły sweter, dodatkowo jest też łopata, lina ratownicza, woda i jakaś żywność z długim terminem przydatności do spożycia.

Osuwisko błotne na drodze, fot. Vegagerðin


Na nocowanie w Ísafjörður z powodu złych warunków pogodowych jestem przygotowany, ale i na różne drogowe atrakcje też. Myślę jednak, że błoto spływające z gór pokonałoby nawet moją niezawodną Marilyn. Dlatego problemem, z którym musiałem się uporać, był jedynie brak wody. Tę do picia miałem w zapasie. Do spłukiwania toalety i spartańskiej kąpieli użyłem po prostu deszczówki. Ponieważ lało bez przerwy, przed domem miałem potężne kałuże wody. Zbierając ją delikatnie łopatą z wierzchu, miałem wiadra pełne czystej deszczówki, bez piachu i błota. Poradziłem sobie zatem przy pomocy natury, która jednocześnie postanowiła zaszkodzić. I wiecie co? Po tych wszystkich przejściach jeszcze bardziej kocham Fiordy Zachodnie.

Dobra książka, dobra aura


Udało mi się też przeczytać kilka dobrych książek, między innymi tę o intuicji, jej recenzję znajdziecie na blogu "Krytycznym okiem". Poza tym nie jeżdżę już na wycieczki, ponieważ zdecydowałem się prowadzić kolejny kurs kreatywnego pisania w szkole "Pasja Pisania", a on zajmuje dużo czasu. Właściwie większość czasu wolnego. Cieszy mnie jednak to, że jest coraz ciemniej i jednocześnie ekscytuje ta nieprzewidywalność aury. Na przykład z powodu wiatru fenowego w niektórych rejonach Islandii temperatura w listopadzie zbliżyła się do dwudziestu stopni, czyli tylu, ile nie mieliśmy na fiordach ani jednego dnia lata. Kocham ten kraj, w którym natura każe dostosowywać się do siebie i być twardym. W grze z nią nikt nie może wygrać, ale jeśli czujesz się przegranym – to może znak, żeby wybrać do życia spokojniejsze miejsce na Islandii lub inny kraj.



Ja jestem u siebie, jak powiedziałem w wywiadzie, do którego link otwiera wpis tego miesiąca. Być może powinienem pisać tu więcej, zapisywać wszystkie ulotne myśli, które wiatr gdzieś wyrywa z głowy, a bywają ważne. Na przykład ostatnio myślałem o tym, że nie wyobrażam sobie, że jestem w miejscu, w którym nie nosi się czapki. Mam ich mnóstwo i już się totalnie przyzwyczaiłem do tego, że nie wychodzę na zewnątrz bez osłony głowy przez cały rok. Albo o tym, że z powodu kursu pisarskiego musiałem przerwać treningi strzeleckie, bo doba jednak nie jest z gumy, jak myślałem. Ale zostanę chyba przy cyklu jednego wpisu w miesiącu. W grudniu na pewno będzie o świętach Bożego Narodzenia, bo choinki, mikołaje, produkty świąteczne i cała reszta bożonarodzeniowego fetyszyzmu zawłaszcza Islandię już od początku listopada. W zeszłym roku mnie to irytowało, w tym bardziej bawi.

poniedziałek, 14 października 2024

Co w październiku

 

Jesień przy drodze 626

Październikowy wpis będzie o zmianach, przemianach i nowościach, ale przede wszystkim o tym, jak szukałem na Fiordach Zachodnich jesieni. Jak wiecie, pracuję od środy do niedzieli, a moimi weekendami są poniedziałki i wtorki. Od kilku tygodni w oba te dni pogoda dopisuje, więc można pojeździć. I pojeździłem, żeby nacieszyć oczy jesiennymi barwami, gdyż są na Islandii magiczne, jednak można je oglądać najwyżej kilka tygodni - przynajmniej w regionie, w którym mieszkam. Przemierzyłem więc drogę 626, która była wcześniej zamknięta na stałe, gdyż nieopodal wybudowano tunel, a tego lata została jednak otwarta. Dzięki temu najpierw ją odkryłem, a potem idąc za radą mojego kolegi, przejechałem się jeszcze raz, oglądając oszałamiające piękno, którego nigdy nie widziałem w Polsce. Chodzi mi o to, że jesienną kolorystykę tworzą tam głównie liście na drzewach lub już pod drzewami. Tu kolorami eksploduje ziemia. Wzgórza. Doliny. Mniej lub bardziej malownicze zbocza, których roślinność – wątła w tych warunkach atmosferycznych – zmienia kolory w różny sposób. Wspaniała do podziwiania jesieni na fiordach jest też Korpuladur. Ale właściwie wszędzie staje się na chwilę magicznie, tylko w zeszłym roku nie miałem okazji zobaczyć aż tak wielu miejsc w jesiennej szacie.



Tymczasem prawdziwa zima przyszła dokładnie w tym samym czasie co w ubiegłym roku. Najbliższy tydzień nie zapowiada jeszcze jakiejś surowości, ale już zdążyłem zaliczyć jazdę po koleinach ostatniego wieczornego auta, kiedy jako pierwszy jechałem rano do pracy i trzeba było mocno się skoncentrować, by dobrze celować w te miejsca, w których opony nie zapadają się w świeży śnieg do wysokości wyżej niż połowy. W tym roku oczywiście byłem przygotowany i zmieniłem opony na zimowe wcześniej niż rok temu. Dzięki temu nic mnie nie zaskoczyło, jestem też chyba bardziej gotowy fizycznie (odśnieżanie domu i auta) oraz psychicznie (droga po prostu będzie bardzo uciążliwa) na trwającą do kwietnia zimę. Z tego, co widziałem na mapie, konkretne zimsko przyszło tylko na Fiordy Zachodnie, więc tym bardziej się cieszę. Bo mimo wszystko tęskniłem. Wiem, że już koniec z weekendowymi wycieczkami, gdyż przejazd samymi głównymi drogami będzie wyczynem, ale wszechobecna biel jest kojąca i wywołuje euforię. Wiem, ona minie po miesiącu, a koło połowy lutego znowu będę przeklinał śnieg. Niemniej jednak teraz jestem szczęśliwy – po pierwsze doświadczyłem dużo więcej jesieni niż w zeszłym roku, a po drugie przyjście zimy nie było dla mnie jak wtedy traumą świeżo upieczonego kierowcy, lecz radością lokalsa, który wie, że wszystko tu zamiera, wycisza się, wyłącza, tonie w mroku i jest tylko dla nas z całym swym pięknem.



Oczywiście powrót czasu na palenie świeczek to także poważne ubytki w budżecie. Nadal jakoś skleja mi się ten pierwszy z pierwszym, jednak nie ma, po prostu nie ma jak oszczędzić cokolwiek. Wspomniane świeczki. Niby drobiazg, ale mam dom, nie komórkę Harrego Pottera i codziennie spala się więcej niż kilka. Włącz sobie światła, poradzą mądrzy. Nie, nie lubię świateł, lubię blask świec. Wymiana opon i kontrola sprawności Marilyn przed zimą – kolejny wydatek. Boląca ósemka, którą trzeba było wyrwać – następne duże tysiące do tyłu. Nie mam budżetu rezerwowego. Nie mam z czego go uzbierać. Wiem tu od dawna, że żadne pieniądze nie dają szczęścia, nie przyjechałem tu po szczęście w postaci bogacenia się. Jednak gdy zmieniam pracę, cieszę się z lepszych zarobków, a po kilku wypłatach orientuję, że one nie są wcale takie zachwycające – trochę to frustruje. Choć wciąż uwielbiam swoją pracę i po piekle tej pierwszej, nadal nie mogę uwierzyć, że można pracować z tak fajnymi ludźmi i dzięki temu przychodzić do roboty codziennie w dobrym humorze. Ale właściwie nie o tym chciałem pisać.

Korpudalur jesienią


Miało być o zmianach. Zatem zmieniło się to, że zrzuciłem tutaj prawie dwadzieścia kilo wagi. To oczywiście dzięki temu, że zacząłem się ruszać i w ciągu ostatniego półrocza był chyba tylko jeden dzień, podczas którego nie wyszedłem z domu. Ale ten spadek wagi to również pokłosie kolosalnych stresów pierwszego roku emigracji. Teraz, gdy masa spadła, chcę się wziąć za rzeźbę. Jakiś czas temu po raz pierwszy w życiu odwiedziłem siłownię. Koleżanka pokazała mi wszystko – co jest do czego, z czego powinienem często korzystać, a czego nie dotykać, żeby się tym nie zabić. Na wstępie podeszła mi bieżnia, wszelkie rowerki, steperki i urządzenia do wzmacniania mięśni rąk i nóg. Myślę, że na początku będę działał intuicyjnie, bez trenera. Po prostu męczył ciało. Nabijał punkty cardio. Chodzi o rozruszanie się na tyle sprawnie, by po godzinie na siłowni nie wychodzić w stanie wręcz agonalnym, jak było to za pierwszym razem. W moim przypadku by zacząć pracować nad jakimiś partiami mięśni, potrzebne jest jednak zrzucenie tu i tam jeszcze z pięciu kilo. Dlatego na razie znakomita jest bieżnia, ale będę się zaprzyjaźniał z całą resztą żelastwa.

Lingwistyczny tandem


Nie wypalił po raz trzeci kurs języka polskiego dla Islandczyków i obcokrajowców, który miałem prowadzić w tutejszym ośrodku edukacji. Znowu za mało chętnych, by stworzyć grupę. Ale nie ma tego złego… Jedną z osób, która się zapisała, był nauczyciel z kursu Islenska 1a. Znakomity zresztą. Charyzmatyczny, cierpliwy i mówiący przede wszystkim piękną islandczyzną. Zatem ponieważ on chce się uczyć polskiego, a ja islandzkiego, stworzyliśmy lingwistyczny tandem. Spotykamy się co tydzień. Ólafur przez pół godziny uczy mnie islandzkiego, ja przez kolejne pół jestem jego nauczycielem języka polskiego. Dla mnie są to korepetycje 1:1 za darmo. Spadło z nieba. Obaj jesteśmy podekscytowani, ale ja chyba bardziej, bo mam wrażenie, że teraz ruszę do przodu – z człowiekiem, który jest jednym z najlepszych nauczycieli islandzkiego na Fiordach Zachodnich.

Ja i moja wiatrówka


A żeby już całkiem zapchać wolny czas i nie myśleć o tym, że kolejnej nocy znowu nie będę mógł zasnąć, bo tutejsza służba zdrowia nie ma mi do zaproponowania zupełnie niczego, traktując jedynie jako uciążliwego pacjenta, który wraca po leki, jakich nie powinno się dłużej zażywać (jakbym nie wiedział; tylko żeby żyć, trzeba spać), wróciłem do strzelania, a właściwie zacząłem jego regularne lekcje. Jakoś na początku wakacji miałem przyjemność odwiedzić klub strzelecki w Ísafjörður i spróbować, jak strzela się z każdej dostępnej tam broni. A teraz zaczynam regularną naukę, czyli coś prostego, na początek wiatrówka Walther LG400. Strzelanie to nie tylko koncentracja na tym, by trafić w cel. To także cała skomplikowana technika trzymania broni, dbania o jej detale podczas strzelania, to kwestia postawy strzeleckiej i cała masa innych interesujących mnie szczegółów. Satysfakcję daje również to, że coraz lepiej sobie radzę, choć to dopiero absolutne początki i najprostszy rodzaj broni. Skoro poradziłem sobie tutaj, przyjeżdżając bez nagranej pracy, mieszkania, bez prawa jazdy i jakiejkolwiek znajomości islandzkiego, osiągnę też kolejne cele: zbuduję fajną sylwetkę, nauczę się strzelać z kilku rodzajów broni i opanuję język islandzki przynajmniej na poziomie podstawowym. Dałem sobie na to ostatnio rok. Tymczasem czeka mnie długa zima wyzwań (pracuję w niedzielne poranki, kiedy nikt nie myśli o odśnieżaniu dróg) i wciąż finansowy dyskomfort, choć jak to powiedział wspomniany już tutaj znajomy: pieniądze już miałeś, teraz wreszcie żyj, jak chciałeś.

wtorek, 10 września 2024

Wrześniowo, nadal optymistycznie

 

Nagroda dla samego siebie. Pomarańczowa lopapeysa.

W tym miesiącu zdecydowałem się wpisać trochę wcześniej, bo akurat mam wolny dzień, by podsumować ostatnie trzydzieści dni. Można by je określić w bardzo prosty sposób – życie w świętym spokoju. Nie ma nic cenniejszego niż świadomość, że żyjesz spełniony, wreszcie znalazłeś te podstawy normalności, masz stały dochód, dach nad głową i czas oraz środki, by przemierzać samochodem islandzkie bezdroża. W takim stanie nasycenia i spełnienia trudno o jakiekolwiek głębsze refleksje. Mam wrażenie, że jestem taki jak te islandzkie owce – beztroski oraz trochę też bezmyślny. Po prostu chłonę piękno tutejszego życia. I mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem.

Nie odkułem się jakoś specjalnie finansowo, ale świadomość tego, że wystarcza mi na przeżycie miesiąca, jest bezcenna. To jednak, co się dzieje z islandzkimi cenami, jest lekko przerażające. Ostatnio robiąc zakupy spożywcze, wydałem 10 tysięcy koron i wyszedłem z jedną pełną siatką produktów. Doskonale pamiętam, że jak tu przyjechałem w lutym 2023 roku, za tę cenę mogłem wyjść ze sklepu z dwiema siatkami. Islandzcy znajomi (i mówią to już cztery osoby) zalecają, żeby zabierać pieniądze z banku i trzymać w domu. Że powtórka z roku 2008 idzie wielkimi krokami. Coś w tym jest. Nie mogę jednak dostawać wypłaty w gotówce. Nigdy w zasadzie nią nie operowałem, bo w Polsce płaciłem wszędzie kartą, jestem do tego przyzwyczajony, a tutaj widzę coraz częściej, jak zwłaszcza starsi ludzie wyjmują zwitek banknotów i płacą za zakupy. Widać, że to nie jest jeden, który posiadają. Słyszałem, że w Polsce ceny również poszły w górę, lecz tutaj zaczyna się jakieś szaleństwo. Za rybę dnia w restauracji Stúkuhúsið w Patreksfjörður klienci mieli zapłacić wczoraj ponad 5 tysięcy koron. Byłem w podróży i głodny, więc zamówiłem to, co najtańsze – zupę dnia. Dużą za prawie 2 tysiące koron. Podano ją estetycznie w małej miseczce ze skrawkami chleba. Nie chcę sobie wyobrażać, jak podają w takim razie małą – w filiżance? Zdecydowanie nie polecam tego miejsca, choć obsługa jest sympatyczna i wystrój również niczego sobie.

Na drodze 619


Coraz droższe jest też paliwo, ale na nim nie oszczędzam i jeździmy sobie z Marilyn w wolne weekendy, czyli w poniedziałki i wtorki, bo już się przestawiłem na taki rytm tygodnia, pracując w Nettó od środy do niedzieli. Poruszam się tylko po Fiordach Zachodnich, gdyż nie mam jak z nich wyjechać, żeby zobaczyć sobie coś więcej. To tylko dwa dni wolnego. Przypuszczam, że nie wyjadę z regionu już ani razu w tym roku, jednak nie przeszkadza mi to. Poza niesamowitymi wrażeniami ponownego podróżowania po jednej z piękniejszych dróg szutrowych tutaj, czyli 619, odkrywam czasami nowe miejsca, do których nie dotarłem – jak przepiękny wodospad Valagil, do którego mam całkiem blisko i wcale dużo tego drogiego paliwa nie trzeba było spalić.

Na początku miesiąca mieliśmy na Fiordach Zachodnich pomarańczowy alert pogodowy. Przeżyłem coś podobnego w Keflaviku, bo tak przywitała mnie Islandia, gdy przyjechałem tutaj na zawsze i chłonąłem pierwsze dni na wyspie. Tamten wiatr był jednak niczym w porównaniu do tego sprzed kilku dni. Z jednej strony fascynujące zjawisko, z drugiej – kolejny sygnał natury o tym, jak bezkompromisowa bywa. Islandczycy nie przejmują się wielkimi wiatrami, choć moi koledzy z pracy zatrzymywali się przy oknach, by przyglądać się temu, jak na wybrzeżu ratuje się łodzie, które wiatr zerwał z lin i które uderzały o skaliste brzegi. Zdaję sobie sprawę, że za jakiś czas takie wiatry nie będą robiły na mnie wrażenia, bo wieje tu w zasadzie codziennie w mniejszym lub większym natężeniu, więc się przyzwyczaiłem. Wiem jednak, że przyzwyczajenie nie oznacza obojętności. Za każdym razem, gdy konfrontuję się tu ze zjawiskiem atmosferycznym, które mnie przerasta, uświadamiam sobie, że Islandia daje po prostu przywilej mieszkania tutaj. A przywilejem jest również wynajęcie lub kupno jakiegoś atrakcyjnego lokum. Na kolejne zlecenie „Gazety Wyborczej” postanowiłem napisać o islandzkim rynku nieruchomości. Żaden ze mnie oczywiście specjalista w temacie, jednak postanowiłem podzielić się moimi doświadczeniami, zebrać informacje od innych i opowiedzieć o tym, jak trudno znaleźć mieszkanie w tym kraju. Nie wiem, kiedy ukaże się ten artykuł, ale zakładam, że we wrześniu.

Ja i wodospad Valagil


Co jeszcze? Bardzo mało czytam. Blog „Krytycznym okiem” właściwie umarł, bo wydawcy zrezygnowali z dalszych współprac komercyjnych. Udało mi się niedawno być przewodnikiem przesympatycznej polskiej grupy turystów, których wszystkich zaprosiłem do swojego domu, gdzie napili się kawy i skorzystali z WC, co u nas w regionie nie jest zachcianką, którą można spełnić w restauracji czy stacji benzynowej, gdy podróżujemy i jesteśmy pośrodku pustki. Bardzo lubię moją dorywczą pracę przewodnika. Tak samo jak coraz bardziej lubię być kasjerem, ćwiczyć mówiony islandzki, uśmiechać się do ludzi i z wielką satysfakcją odnotować, że kilku islandzkich klientów wita się ze mną, mówiąc „góðan daginn, vinur minn“. Długo musiałem na to pracować, ale chyba jestem już zaakceptowany przez lokalną społeczność. To bardzo miłe, choć oczywiście ani wcześniej, gdy czułem się nieswojo, ani teraz, kiedy jest zupełnie inaczej, nie zależy mi tutaj na żadnych bliższych kontaktach z innymi ludźmi bez względu na pochodzenie i język. Jestem tu dla Islandii. A ona dla mnie. To naprawdę nie może być przypadek, że zawsze w poniedziałki i wtorki, gdy mam wolne, od ponad miesiąca jest dobra pogoda, a w moje pracujące dni się psuje. Nawet mój szef to zauważył. Mam wrażenie, że pasujemy do siebie – ja i ta wyspa. Tak że nawet odsłania mi swoje piękno, gdy mogę je pooglądać.

sobota, 17 sierpnia 2024

Sierpniowy optymizm

 

Zasłużyłem na dobre życie

Czas na sierpniowy post. Prawdopodobnie również będzie jeden jak w lipcu, jednakże w lipcu nie sądziłem, że będę mógł napisać o tylu dobrych rzeczach. Bo okazuje się, że po osiemnastu miesiącach różnego rodzaju przeżyć, pośród których dominowały te trudne, udało mi się wreszcie ułożyć sobie tu życie po swojemu. Skromnie, przewidywalnie, ale dokładnie tak, jak miałem kiedyś w zamiarze. Z dystansem do wszystkiego i samego siebie. Bo wszystko może w życiu denerwować lub męczyć, lecz najważniejsze, by umieć się uśmiechnąć do swojego odbicia w lustrze każdego rana. Ja tak mam. I jestem wdzięczny za każdy przeżyty dzień, zwłaszcza tutaj. Nie ma chyba rzeczy niemożliwych, jeśli ktoś jest zdeterminowany jak ja. A postanowiłem sobie udowodnić, że da się żyć w Islandii w pojedynkę i że można zdobyć dokładnie wszystko, co chciało się zdobyć.

Przede wszystkim praca, bo ona przecież porządkuje wszystko. Poprzednio pisałem, jak świetnie pracuje mi się w Nettó, jednak byłem pełen obaw, gdyż wiedziałem, że to praca sezonowa. A więc nie jest sezonowa. Firma zdecydowała się mnie zatrudnić na stałe. Trudno opisać ulgę, jaką odczułem, a przede wszystkim komfort psychiczny, w jakim się znalazłem. Powoli poznaję kolejne przestrzenie sklepu. Poza piekarnią czy pracą przy kasie odkryłem raj dla siebie – pracę przy nabiale, kiedy to jestem w lodówce (dosłownie, ubrany w kurtkę i czapkę), pracuję sam i dokładam mleko, jogurty czy inne produkty tego rodzaju. Praca marzeń. Przy kasie czuję się najlepiej, bo generalnie czas tam płynie najszybciej i wciąż się coś dzieje. Można zaskoczyć ludzi w taki sposób, że chcą cię uściskać. Na przykład jak jeden Węgier, któremu podziękowałem na koniec w jego języku, rozpoznając węgierski, gdy rozmawiał ze swoim towarzyszem. Jednego dnia dostałem od klientki cudnie pachnący kwiat. Przekazałem go potem dalej komuś innemu ku jego radości, bo nie miałem gdzie włożyć do wody. I tak się dzieje dobro. Bardzo rzadko zdarza się klient, który się nie uśmiecha, nie reaguje na kasjera, nie odpowiada na pytania o torbę czy rachunek. Zwyczajna, pozornie prosta praca (zawsze trzeba patrzeć na ekran mimo dźwięku kliknięcia sygnalizującego, że produkt wskoczył do rachunku), jednakże dająca wiele satysfakcji. W nowym podcaście „Morze możliwości” Kasia Tubylewicz rozważa, czy codzienny small talk z nieznajomymi, uśmiechanie się do nich i mówienie wszystkim „dzień dobry” czyni nasze życie bardziej harmonijnym. Myślę, że tak. Bo przecież nie wchodząc z nikim w żadne relacje, jestem jednocześnie częścią społeczności, choć zawsze z boku i zawsze na marginesie. Jako kasjer na moment staję się kimś innym. Nie jest tak, że nie lubię ludzi, nie lubię ich w nadmiarze i uwielbiam żyć/mieszkać sam. Ale te dwa miesiące pracy w markecie pokazały mi, że Islandia to nie tylko samotność oglądania pejzażu. To mimo wszystko ludzie, którzy tutaj, w wyjątkowo trudnym do życia i zimnym rejonie Islandii, odpowiedzą uśmiechem na twój uśmiech.

Niebo rzadko jest czyste


A trudno mają na pewno turyści. Wspomniałem w poprzednim wpisie, że tegoroczne lato na Islandii nie rozpieszcza. Na Fiordach Zachodnich praktycznie nie ma lata. Jest tak, jak było miesiąc temu – temperatury nie przekroczyły 14 stopni, leje w zasadzie cały czas z małymi przerwami, a słońce pojawiło się na niebie w sierpniu może dwa razy. Oczywiście jest to dla mnie raj, bo takiego „lata” zawsze wyczekiwałem. Jeśli uda się takie kombo jak dobra pogoda i dzień wolny, bez wahania odpalam Marilyn i jedziemy w plener. Mogę sobie pojeździć tylko po Fiordach Zachodnich, ale brak urlopu odbiję sobie w przyszłym roku. Będzie długo, intensywnie i wjadę wszędzie, gdzie chcę wjechać – może poza interiorem. Tymczasem obserwuję te przygnębiające wiele osób prognozy pogody i zakładam, że pierwszy śnieg w górach może się pojawić już w tym miesiącu. Pojawił się za to mrok. Doczekałem się ciemności. Jest kilka godzin w nocy – ta wyczekiwana przeze mnie, podczas której można wreszcie palić świeczki i czuć się dużo lepiej, gdyż ciemność daje mi komfort. Ale nie śpię lepiej. Wciąż walczę z okrutną bezsennością, a tutejsi lekarze nie są w stanie mi pomóc. Traktują mnie bardziej jak problem, którego nie można się pozbyć. Gościa wracającego jak bumerang, wciąż proszącego o skuteczną pomoc i o leki, których być może nie powinien zażywać na stałe, ale co ma robić, skoro nie śpi, a musi funkcjonować normalnie w ciągu dnia?

Miniony miesiąc to również czas, w którym wyzwoliłem się z lęków, ograniczeń, z wszystkich złych emocji związanych z moimi publicznymi wypowiedziami. Nie zamknąłem ust, bo to się komuś nie podobało i zamierzam dalej snuć subiektywne narracje o życiu w Islandii bez względu na to, jak inni to odbiorą. W związku z tym na zaproszenie „Gazety Wyborczej” opublikowałem artykuł o tym, jak mi się żyje na Islandii po blisko dwóch latach emigracji, który możecie przeczytać TUTAJ (jest w płatnym abonamencie). Poza pisaniem także trochę opowiedziałem. Małgorzacie Bugaj, która odeszła z RMF Classic i jest w trudnej sytuacji, więc wspieram ją na Patronite.pl. Naszej rozmowy możecie posłuchać między innymi TUTAJ. Po przeczytaniu i odsłuchaniu doszedłem do wniosku, że w jednym oraz w drugim materiale trochę za dużo miejsca poświęciłem hejtowi, ale ponieważ doświadczyłem go bardzo dużo, uznałem za konieczne rozliczyć się z tym. I zapomnieć. Bo jak powiedziałem Małgosi Bugaj, miejsce ludzi obgadujących mnie za moimi plecami jest dokładnie tam – za moimi plecami. A tymi, którzy wypisują bzdury w Internecie, już się w ogóle nie przejmuję.

Spotkania w plenerze


Chciałbym również podziękować trzem dobrym duszom, które w ostatnich miesiącach wsparły mnie skromnymi kwotami przez PayPal TUTAJ. Mam pracę, stałe dochody i mam z czego żyć, jednak będę musiał spłacić mały debet bankowy, bo to jeden z islandzkich banków pomógł mi w chwili największego kryzysu, dając możliwość uzupełnienia stanu konta bez obciążania odsetkami. I powiem wam, że różne instytucje islandzkie, jakkolwiek dziwnie pracują, naprawdę pomagają i dają poczucie, że zwracając się o pomoc, można ją otrzymać. Wspominałem może – albo nie – między innymi o tym, że Islandia przesyła mi małą comiesięczną dotację do kosztu wynajmu mieszkania, bo taka instytucja jak HMS wie, iż mieszkać samemu na wyspie jest bardzo trudno. Trzeba zarabiać naprawdę sporo wyżej najniższej krajowej. A ja na razie zarabiam skromnie, choć już nie najniższą krajową.

W wolnych chwilach wjeżdżamy z Marilyn w miejsca, które dobrze znamy albo takie, których jeszcze razem nie widzieliśmy. Wycieczki po fiordach to taki głębszy wdech, natomiast każdego dnia w drodze do pracy lub z pracy oglądam wokół siebie najpiękniejszy spektakl natury. O ile oczywiście na przykład chmury i rzęsisty deszcz nie zasłaniają wszystkiego. Ale cieszę się, że sezon turystyczny się powoli kończy. Nie tylko z powodu ciasnoty w tunelu jednokierunkowym, w którym wjeżdża się praktycznie w każdą mijankę, gdy jedzie się bez pierwszeństwa przejazdu. Odwiedzane tłumnie na przełomie lipca i sierpnia Flateyri to także zajęty parking, na którym z trudem znajdowałem miejsce dla Marilyn albo przepełnione oba kontenery. Moja własność, do której ktoś radośnie nawrzucał kilogramy worków z wszelkiego rodzaju odpadami, bo czemu nie. To wygląda tak, jakby komuś zrobić kupę na wycieraczce. A potem trochę słodkich zdjęć na Instagrama, jak to cudownie było w Islandii, gdzie podrzuciło się komuś na posesję worek ze swoimi śmieciami. To, co jest jeszcze cenne, to koniec sezonu na krie i inne ptaki, które albo atakowały w obronie młodych, albo odbierały otoczeniu tę doskonałą ciszę, którą się tutaj upajam. Wiem, że na krótko przyjdzie zaraz jesień, potem sypnie śniegiem i zacznie się codzienna walka o życie na drodze. Ale nic to. Wydarzyło się mnóstwo dobra. Ja sam staram się cały czas być dobrym człowiekiem. I nie tylko wierzę w to, ale i widzę, jestem świadkiem – dobro, które dasz światu, prędzej czy później wróci do ciebie. Zatem przesyłam moc dobrej energii i do kolejnego, być może już pierwszego w tym sezonie zimowego wpisu.

poniedziałek, 29 lipca 2024

Lipcowe wieści

 

Spacer po Korpudalur

Ostatnio z różnych powodów nie czułem większej potrzeby pisania na blogu, ale zorientowałem się, że właśnie mija lipiec i chyba jestem Wam winien parę słów. Albo sobie na pamiątkę miesiąca, w którym wydarzyły się dla mnie rzeczy ważne, jak również nowe. Przede wszystkim przestawił się mój czas pracy i odpoczynku. Moje weekendy w lipcu i sierpniu to poniedziałki oraz wtorki. W soboty i niedzielę zajmuję się wypiekami w markecie Nettó, a od środy do piątku siedzę głównie przy kasie. Zatem mój tydzień pracy wygląda nieco inaczej niż u reszty ludzi, lecz mnie zupełnie nie robi różnicy to, w jakie dni mogę odpoczywać. Ważne, żeby były dwa. I taki weekend, jaki mam ja, ma zasadniczo jeden plus: wszystko w tym czasie jest otwarte, więc jeśli mam jakieś zaległe sprawy urzędowe, chcę się przejechać z butelkami plastikowymi do skupu czy wejść do jakiegokolwiek sklepu – mogę to zrobić właśnie w mój weekend.



W lipcu wydarzyła się dla mnie rzecz wielka, albowiem po raz pierwszy moja powieść otrzymała formę audiobooka. Napisałem cztery książki, jednak dopiero Wydawnictwo Zaczytani mimo słabej sprzedaży papierowych „Ciosów” zdecydowało się na przygotowanie i opublikowanie audiobooka. Zatem po raz pierwszy możecie posłuchać mojej książki. Jest w abonamencie na platformie Storytel, ale można ją kupić także TUTAJ. Maciej Więckowski wykonał świetną robotę, z ciekawości przesłuchałem sobie dwa rozdziały. To naprawdę niesamowite uczucie, gdy ktoś czyta napisaną przez ciebie książkę. Do niedawna wierzyłem jeszcze w to, że w Islandii napiszę kolejną powieść, ale wątpliwości zamieniły się w pewność, bo to nie nastąpi. Nie wtedy, kiedy wciąż muszę walczyć o finansowe przetrwanie w każdym kolejnym miesiącu.

Kolory we Flateyri


Wspomniana praca w Nettó jest dla mnie znakomita, bardzo ją lubię i cenię sobie zarówno kontakt z ludźmi przy kasie, jak i świetnymi współpracownikami. Mógłbym tam zostać na stałe, bo daję z siebie wszystko, żeby wykonywać moje obowiązki jak najlepiej. Niestety, jest to umowa na sezon, do września. Trudno mi jednoznacznie określić, czy będą chcieli zatrzymać mnie na dłużej tylko dlatego, że wyraziłem takie oczekiwanie. Mam wrażenie, że nie ma znaczenia, jak dobrze pracuję i jak bardzo chciałbym zostać w danym miejscu. Zawsze liczą się czynniki ekonomiczne, a nie wzgląd na ludzkie historie. A ponieważ sklep w Ísafjörður jest mały, nie stworzy specjalnie dla mnie nowego etatu tylko dlatego, że bardzo tego chcę. W związku z tym każdego dnia jadę do pracy z radością, bo po prostu bardzo ją lubię, ale i z wieczną niepewnością z tyłu głowy. Od września teoretycznie pojawia się nowa perspektywa pracy, jednakże chciałbym zostać w tej, w której jestem obecnie.

Droga na Bolafjall otwarta na dwa miesiące


Po tym, jak w czerwcu dodatkowo pracowałem w drugim miejscu, czekam z niecierpliwością na to, jak wynagrodzenie za całość tego wysiłku zaprezentuje się na moim koncie pierwszego dnia sierpnia. Nie liczę na dużo więcej niż zarabiałem dotychczas, a każda nadwyżka pójdzie na pokrycie debetu, bo przecież w teorii i praktyce przez około osiem dni byłem bez pracy, a w tym czasie musiałem coś jeść czy też dokonywać opłat. Zmierzam do tego, że przez cały czas wszystko koncentruje się tu u mnie na tym, jak i gdzie zarobić pieniądze, które pozwolą na godziwe życie, nie na życie z wyrzeczeniami. Nie boli mnie już tak bardzo brak urlopu tego lata i jak wspomniałem w poprzednim poście, cieszą weekendowe wycieczki tylko po Fiordach Zachodnich (gdzie wciąż odkrywam nowe miejsca i drogi), gdyż na nic innego mnie nie stać, jednak zastanawiam się nad tym, co to dokładnie znaczy, że początki tutaj bywają trudne. W sensie: jak długo mają trwać moje początki, skoro od kilkunastu miesięcy sytuacja bytowa i materialna jest dokładnie taka sama z małymi wahaniami w jedną lub drugą stronę, gdzie przez cały czas budżet resetuje się pod koniec każdego miesiąca i odbudowany pierwszego, znika błyskawicznie.

Nowe odkrycie, droga 626


Tymczasem cieszę się naprawdę chłodnym latem. I wspomnianymi odkryciami, jak droga 626, którą zastąpił nowoczesny tunel i myślałem, że jest zamknięta na stałe, a jednak można się nią przejechać w lecie. Na palcach jednej ręki można policzyć dni, podczas których na Fiordach Zachodnich temperatura przekroczyła 13-14 stopni. Jest też mało słońca, spore zachmurzenie, w zasadzie też niewiele opadów. Są za to statki wycieczkowe w porcie w Ísafjörður, co jako kasjer odczuwam bardzo dobitnie, kiedy tysiące turystów schodzących na ląd na kilka godzin postanawia zajrzeć do lokalnego marketu i kupić kilka rzeczy. Kilka rzeczy razy kilkaset osób robi nam niezłe kolejki i ogólnie szaleństwo sprzedażowe. Bardzo mi się podoba ta grupa turystów, którzy podchodząc do kasy, zadaje pytanie „how are you”. Wiem, że to zwyczajny small talk, niewiele znaczące słowa, ale niezwykle przyjemnie kogoś takiego obsługiwać. Gorzej jest wtedy, kiedy już przy kasie niektórzy z odwiedzających nasz piękny rejon życzą sobie przeliczania wszystkiego na euro lub dolary, jakbym co najmniej był pracownikiem kantoru, a nie kasjerem, który skanuje produkty. Serio nie może do mnie wciąż dotrzeć to, że ktoś nie sprawdza sobie przed wyjazdem kursu waluty do kraju, do którego się wybiera. Bo rozumiem, że ktoś może mieć drogi internet zagranicą, a w naszym sklepie nie ma wifi, więc sobie nie sprawdzi. Jednak bez przesady! Turyści tutaj to chyba materiał na osobny wpis, bo są intrygujący, zabawni, irytujący i roszczeniowi. Najczęściej jednak przesympatyczni oraz trochę zagubieni, bo nie za bardzo wiedzą, w którą stronę się udać, by zobaczyć w okolicy jak najwięcej. Natomiast absolutnie wszyscy zachwyceni krajobrazem, niektórzy zaś zdziwieni odpowiedzią na pytanie o to, kiedy mamy tu lato, gdy dowiadują się, że właśnie teraz w tym deszczu i dziesięciu stopniach jest tu lato. Potrwa jeszcze trochę, lecz nie zdziwię się wcale, gdy pod koniec sierpnia sypnie śniegiem. Tymczasem cieszy mnie już to, że skończyła się wieczna jasność i mamy nareszcie coś na kształt nocy przez kilka godzin.

Marilyn na drodze 626


Z rzeczy minionych, które nie stały się dla mnie przeszłością – islandzka policja póki co nie zrobiła nic z moim zgłoszeniem o zniesławienie na profilu facebookowym. Ktoś zdecydowanie wynajął kogoś i zapłacił mu za to, by mnie szkalować. Komuś bardzo moja emigracja wadzi. A ja zdecydowałem, że nie będę sobie pozwalał na zamykanie ust przez hejterów i nadal będę opowiadał Islandię ze swojej perspektywy, co zrobię niebawem w artykule w Gazecie Wyborczej. Ale będzie także podcast. Wiele przykrych rzeczy można wybaczyć, lecz żadnej się nie zapomina. I nie zamierzam milczeć tylko dlatego, że ktoś będzie chciał mnie uciszyć, deprecjonując mój punkt widzenia, drwiąc z moich poglądów czy sposobu życia. Islandia, a właściwie życie na Fiordach Zachodnich Islandii już mnie nauczyło – chcesz przetrwać, bądź jak kamień, niewzruszony. I rób swoje, bo nikomu nie robisz krzywdy. Szkoda tylko, że zostałeś z tym kompletnie sam, ponieważ w lipcu opuściła Islandię jedyna osoba, do której się naprawdę przywiązałeś. Ale każdy szuka swojego szczęścia. Ja tutaj, moja przyjaciółka wracając do Polski. Muszę zaakceptować to, czego nie można zmienić i zmieniać w sobie to, co konieczne, by stać się częścią tutejszej społeczności. Islandia jest piękna, wielka i szanuje moją potrzebę bycia samemu. Ale jest się też wśród ludzi i dla nich. Na innych zasadach i warunkach, jakie określało się w Polsce.

sobota, 22 czerwca 2024

Czerwcowo, skrótowo

 

Widać lepszą perspektywę

W ostatnim wpisie sygnalizowałem, że nie mam pojęcia, jak będzie wyglądał u mnie kolejny miesiąc. Dziś wiem, jaki kształt będą miały kolejne: to przede wszystkim praca, krótkie chwile na pobycie z Islandią i kolejne udręki zasypiania oraz budzenia się na czas, kiedy wchodzi się w kierat dwóch prac, nie jednej. Z obu nowych zajęć jestem zadowolony. Praca znalazła się szybko. Tak szybko, że nawet mój wniosek o zasiłek dla bezrobotnych nie miał szans bycia rozpatrzonym, bo wyrejestrowałem się z urzędu i cieszę się z podjętych obowiązków, pamiętając koszmar tych dni bezczynności oraz niepewności. Nieprzypadkowo chyba ktoś kiedyś mi powiedział, że praca w Islandii jest absolutnie wszędzie, wystarczy dobrze się rozejrzeć. A ja się przestraszyłem, że jak prowincja, to nie mam możliwości. Mam. Supermarket i opieka nad dziećmi. Całkiem niezły duet.



W międzyczasie pojawiło się wirtualne szkalowanie, które zniosłem, ale oczywiście sprawą zajmą się kompetentne służby, które – mam nadzieję – znajdą osobę odpowiedzialną za wypisywanie na mój temat kłamstw. Przy okazji zorientowałem się, z jaką lekkością na przykład na Facebooku można kogoś oczernić i jak proste metody zastosować, by uprzykrzyć komuś życie. Obiecałem, że nie dam się tu żadnym przeciwnościom losu i tej obietnicy dotrzymam. Czy islandzka policja będzie skuteczna w poszukiwaniu kogoś, kto ma chorą obsesję na moim punkcie – zobaczymy. Na razie muszę złapać dystans do spraw, które przez dłuższy czas zaprzątały moją głowę i zajmowały uwagę. Przede wszystkim tę głowę przewietrzyć.



Myślę, że czas na przerwę w pisaniu. Przykro mi, jeśli rozczaruję tych, którym podoba się moje spojrzenie na Islandię i chcieliby czytać więcej. Naprawdę chcę uwierzyć w to, że życie w pojedynkę na tej wyspie to nie jakaś fanaberia dla bogacza, że można tu sobie żyć dobrze i godnie samodzielnie oraz że są perspektywy na spokój. Ten, który zawsze daje mi kontakt z islandzką naturą. Lato na wyspie zaczęło się późno i jest dość chłodne. Ja zapewne nie zauważę, jak przeminie, gdyż zajmą mnie obowiązki zawodowe, a potem – jak już tej pracy pewnie będzie mniej, gdyż jedna z nich jest sezonowa – spadnie wcześnie śnieg i po prostu w tym roku nie będzie mi dane obejrzeć na przykład wschodu Islandii, gdzie do tej pory nie byłem. Póki co walcząc ze zmęczeniem, czuję jednocześnie satysfakcję – znalazła się praca, mój landlord przedłuży mi umowę najmu domu o kolejny rok i nawet jeśli pozostanie mi tylko cieszenie się Fiordami Zachodnimi i niczym więcej na wyspie, nic nie szkodzi. Przecież przyjechałem tutaj przede wszystkim dla tego regionu. Także w oczekiwaniu na spokojne życie, ale na nie muszę prawdopodobnie zasłużyć. A ponieważ w ostatnim czasie miałem okazję być przewodnikiem po tutejszych magicznych miejscach dla grup oraz kilku znajomych, zrozumiałem, jak wiele frajdy sprawia mi pokazywanie różnych zakątków Fiordów Zachodnich komuś po raz pierwszy i przyglądanie się twarzom ludzi, którzy je oglądają. I nie ma znaczenia, że ja widzę dane miejsce na przykład po raz dziesiąty. Jest zawsze tak samo ekscytujące. Ta miłość się nie wypala. I wiem, że wybrałem idealną islandzką miejscówkę.

czwartek, 30 maja 2024

Oświadczenie

Informuję, że dzisiaj na profilu facebookowym tego bloga zostało opublikowane pod moim adresem oszczerstwo, które jako osobny post niejaka Justyna Oracz umieściła pod każdym komentarzem. Wszystkie zawarte tam informacje są kłamstwami. Sprawa została już zgłoszona w odpowiednie miejsce.



wtorek, 28 maja 2024

Nieprzyjemnie

 

Patrz pod nogi. Tam jest proza życia.

Poprzedni wpis zapowiadał nadzieję na dobre zmiany, dzisiejszy będzie weryfikacją oczekiwań zderzonych z prozą życia. Sam sobie wykopałem grób i sam sobie jestem winien. Po raz pierwszy w życiu nie wiem, co robić, a w zasadzie utknąłem w jakimś stuporze, z którego nie mogę się wydostać, zaś kolejne dni przemijają bez sensu w poczuciu goryczy i porażki. Nie będę pracownikiem gastronomii, bo się do tego nie nadaję. Krytyczna, czwarta zmiana skumulowała w sobie tyle różnych czynników, że zarówno ciało, jak i umysł powiedziały „dość, wyjdź stąd i nigdy nie wracaj”. Nieprzypadkowo w tej branży pracują głównie młodzi ludzie. A ja chciałem sobie udowodnić, że brakuje mi tu jeszcze trzaśnięcia drzwiami obrotowymi, że osiągam niemożliwe i nie ma dla mnie ograniczeń. Są. Boleśnie sobie to uświadomiłem. Do pewnych rzeczy po prostu się nie nadaję. Pewnych czynności nie umiem się nauczyć. I byłem bardzo, bardzo lekkomyślny, gdyż na fali entuzjazmu odszedłem ze starej pracy, by po tygodniu zrezygnować z nowej i otrzymać w starej czerwoną kartkę, bo niczego tak bardzo tam nie oczekiwano jak tego, że sam odejdę, w związku z tym powrót choć tymczasowy oczywiście nie był możliwy.

 

Nowa perspektywa. Pod.


Jestem zatem bezrobotny na Islandii i nie mam pojęcia, czy przysługuje mi zasiłek dla bezrobotnych, choć złożyłem podanie, mam przepracowany ponad rok, co jest podstawowym warunkiem zdobycia takiego świadczenia. W ogóle to pojęcie jest dla mnie abstrakcyjne i upokarzające. Przez czterdzieści sześć lat cały czas pracowałem, kilka razy byłem jedynie na zwolnieniu lekarskim i nie wyobrażam sobie społecznej oraz egzystencjalnej nieprzydatności. A ona w tym momencie ma miejsce. To znaczy rozumiem, na jak niewiele zawodowych stanowisk mógłbym tutaj wejść. Rozumiem, że na prowincji możliwości pracy jest niewiele, lecz dopiero teraz dociera do mnie, że straciłem czujność i przestałem się zabezpieczać, przede wszystkim finansowo. Ostatecznie zostaję zatem z kwotą, która pozwoli mi zapłacić rachunki w czerwcu i niewiadomą, czy otrzymam świadczenie z urzędu pracy, bo de facto nie zwolniono mnie, lecz sam się zwolniłem, co samo w sobie jest jednak skomplikowaną sprawą i nie będę jej wyjaśniał tutaj, wyjaśniłem przy składaniu podania o zasiłek.

 

Jeżeli nie otrzymam tego zasiłku ani nie znajdę pracy, nie pozostaje mi nic innego jak powrót do Polski. Zanim jeszcze wpadnę w długi, z których tam, w złotówkach, potem się nie wygrzebię. Niesamowite, prawda? W sensie z moją zaradnością, z której tak byłem zadowolony, ląduję na lodzie. W totalnej rozsypce. Z kompletną niepewnością tego, co za miesiąc czy za dwa. Zostało mi trochę koron i samochód – to jedyne, co posiadam. I trzy regały polskich książek, regały zresztą też są moje. Tymczasem moja emigracja zaczyna być powoli koszmarem. Wiem, że mnóstwo ludzi wpada w takie kłopoty, inni mają jeszcze trudniejszą sytuację, jednakże z moją ręką w nocniku nie będzie dla mnie pocieszeniem fakt, że ktoś jest zadłużony, chory, pogrążony w większej rozpaczy. Może rozpacz to za mocne słowo, ale jestem kompletnie pogubiony. Jakby z tą spontaniczną, lecz absolutnie zdecydowaną myślą, by tę czwartą zmianę zakończyć i odejść, umknął mi gdzieś mój instynkt samozachowawczy. Jakbym pozbawił się na moment logicznego myślenia, ale takiego naprawdę podstawowego. Bo tego typu decyzje można podejmować z jakimiś oszczędnościami na czarną godzinę. A mnie została tylko czarna godzina. Kilka osób wsparło mnie przez PayPal TUTAJ, za co serdecznie dziękuję i obiecuję sobie zrobić to samo, kiedy w przyszłości będę miał środki, a przeczytam o kimś, kto upadł na emigracji. A może emigracja nie jest po prostu dla mnie? Może miłość do pejzażu to rzeczywiście za mało, kiedy dziś, w takim stanie emocjonalnym, odkrywam z przerażeniem, że samotność pośród dziczy nie wycisza mnie i nie uspokaja, jak zawsze się działo?

 

To piękno nie do końca koi.

Oczywiście, że myśl o powrocie do Polski pojawia się z tyłu głowy i zdaję sobie sprawę z tego, że ewentualna decyzja o tym powrocie nie będzie żadną porażką. Po prostu niektórym nie wychodzi. Nie wierzę w to, że na Islandii żyje się szczęśliwie i bezstresowo, albowiem szczęście odnajdywałem tu tylko czasami, a poziom czynników stresogennych był chwilami nie do uniesienia. Porażką jest bardziej to, że po ponad roku emigracji nagle staje się frontem do ściany i przez moment nie widzi się niczego poza nią. To bardzo bolesne i frustrujące. Ale mam odwagę o tym pisać, wiedząc jednocześnie, jak wiele osób ucieszy się z takiego obrotu spraw w moim życiu. Wiem to, bo liczba komentatorów/obserwatorów z różnych powodów zablokowanych jest naprawdę spora, a ja nadal nie rozumiem, jaką krzywdę wyrządziłem wszystkim tym ludziom, którzy życzą mi tu jak najgorzej. Przykro mi, że kolejny post może być odebrany jako utyskiwanie. Po prostu informuję o tym, w jakiej sytuacji się znalazłem. I jestem z tym sam, bo tak sobie wybrałem. Piszę to także dla siebie, żeby przeczytać ten wpis za pół roku czy za rok. Tam, gdzie wówczas będę, bo nie mam pojęcia, czy to będzie Islandia.

 

Nie, nie oczekuję też współczucia, wpakowałem się na minę samodzielnie i samodzielnie muszę się teraz wydostać z dołu. Zastanawia mnie jedynie to, dlaczego starałem się przekonać siebie, że naprawdę jestem gotowy na emigracyjne życie. Bo inni tu przyjeżdżają, po prostu znajdują pracę i zostają? Nie szarpią się z nauką języka islandzkiego jak ja, którego znajomość w gruncie rzeczy też niewiele zmieni na rynku pracy prowincji? Może. A może powinienem wziąć głęboki oddech, zacząć wszystko od nowa, iść spokojnie pracować do fabryki rybnej, gdzie nigdy się nie widziałem, i zwyczajnie skoncentrować się na przeżyciu danego dnia? Tylko przy braku środków finansowych na sytuacje awaryjne raczej czegoś takiego nie da się zrobić. Zwłaszcza gdy dodatkowo boli to, że miałem w planie wymarzony oraz wyczekiwany od roku urlop w drugiej połowie czerwca i chciałem wreszcie zobaczyć fiordy wschodniej Islandii, ale oczywiście w obecnej sytuacji wszystko musiałem odwołać. Nie mam zatem pojęcia, jak będzie wyglądać następne trzydzieści dni. Nie śmiem sięgać myślami gdzieś dalej.

sobota, 18 maja 2024

Majowe zmiany

 

Ja i mój ukochany fiord

Pewnie w maju pojawi się też tylko jeden wpis jak w kwietniu. Kiedy zakładałem tego bloga wiele lat przed przyjazdem na Islandię, miał on być w założeniu miejscem, gdzie często będę sobie wpisywał codzienne refleksje, takim dziennikiem emigracyjnego życia. Tyle że emigracyjne życie nie daje ani czasu, ani możliwości koncentracji, ani takiego komfortu umysłu, żeby sobie wszystkie rzeczy na bieżąco układać i o nich pisać. Kiedyś czytałem dziesięć książek miesięcznie i byłem w stanie napisać jedną w rok. Dziś cieszę się, gdy uda mi się w ciągu miesiąca przeczytać ze dwie lub trzy powieści, a o własnym pisaniu mogę zapomnieć. I chyba będę musiał, bo naprawdę nie ma tu warunków na to, by napisać książkę, a kiedy pomyślałem o literaturze faktu i nawet przygotowałem konspekt, otrzymałem trzy odpowiedzi odmowne z wydawnictw. Prawdopodobnie nikogo to po prostu nie interesuje, choć znam rynek wydawniczy i wiem doskonale, że odmowy publikacji mają bardzo różne powody, niejednokrotnie wcale niezwiązane z tym, czy dana narracja jest dobra albo czy kogoś zainteresuje. Dlatego koncentruję się na prozie życia, trzymając się kurczowo pracy w literkach jedynie wtedy, kiedy piszę coraz rzadziej już ukazujące recenzje.

Teraz bowiem muszę się skoncentrować na szybkiej i sprawnej pracy w gastronomii. Od tego miesiąca pracuję w restauracji na końcu Islandii. Víkurskálinn w Bolungarvíku jest miejscem popularnym i chętnie odwiedzanym przede wszystkim ze względu na szybkość obsługi oraz znakomite jedzenie. Byłem tam dawniej dwukrotnie jako konsument i nie spodziewałem się, że trafię ponownie jako pracownik. Za mną dopiero trzy zmiany, ale wiem, że będzie mi się tam pracowało dobrze. Bo ogromnie istotne w każdej pracy jest to, z kim pracujesz i jakie masz szefostwo. Trafiłem znakomicie, choć oczywiście nie ma tam czasu na wolne uczenie się, po prostu wszystko trzeba ogarniać naraz. Trzy dni po dziesięć godzin pracy, kiedy można usiąść właściwie tylko na kwadrans dziennie do posiłku, są wykańczające nawet dla kogoś, kto jak ja pracował w sklepie przez osiem godzin i zasadniczo sekcja pracy przy sprawach finansowych niczym się nie różni. Różnica polega na tym, że trzeba być w gastronomii czasem w dwóch miejscach naraz, robić trzy rzeczy jednocześnie i pamiętać o szczegółach. I praca w jakimkolwiek sklepie łącznie z przyjmowaniem i indeksowaniem towarów to jednak zupełnie nieprzystająca do gastronomii rzeczywistość. Mnóstwa rzeczy muszę się jeszcze nauczyć i wiem, że pracuję za wolno, choć przecież ani chwili nie siedzę na czterech literach. Dwie z pewnością relaksujące mnie czynności to mycie garów oraz składanie toaletowych ręczniczków do rąk dla klientów. Umiem już nalewać piwo, robić hot dogi, nadal mam problemy z robieniem lodów, a przede wszystkim shake’ów. Ale tak, właśnie tym będę się zajmował od teraz, bowiem zakładam, że to będzie praca na stałe. Zresztą takiej potrzebuję.

Spacer na południu Fiordów Zachodnich


I tak to właśnie wygląda. Decyzja o emigracji pociąga za sobą konsekwencje, których kształtów absolutnie nie przewidziałem. Bardzo lubię moją obecną pracę, bo jest dynamiczna i po prostu czuję, że żyję. Jest to również praca zmianowa, w związku z tym będę mieć więcej wolnych dni. Ale nigdy nie przypuszczałbym, że tablicę interaktywną, dziennik elektroniczny, uczenie w szkole kreatywnego pisania czy pisanie książek zamienię na życie za ladą. To jest doświadczenie zaskakujące i niezwykle wartościowe. Docenia się pewne rzeczy, otwierają się nowe perspektywy, inaczej patrzy się na życie, inaczej o nim myśli. Czternaście miesięcy pracowałem w jednym miejscu, w którym nie czułem się dobrze. A jednak tworzyłem poczucie stabilizacji i tego, że coś jest na stałe. Dziś wiem, że emigracja to wieczne zmiany i wieczna niepewność. Mogę coś doceniać – na przykład to, że mam możliwość wynajmowania pięknego domu albo jeżdżę znakomitym samochodem – ale muszę mieć z tyłu głowy, że wbrew tytułowi bloga i mojemu egzystencjalnemu zamierzeniu nic tu wcale nie jest „na zawsze”.

Wiem również, że mnóstwo hejterskich komentarzy pod moim adresem lub tak zwanych dobrych rad kanapowych znawców albo po prostu wszelakiej formy niechęci wobec tego, jak i co piszę o swojej emigracji wynika przede wszystkim z tego, że nie ma ona spójnego dla odbiorcy kształtu. Bo z jednej strony wyjechał, porzuciwszy dostatnie życie i jak śmie teraz na cokolwiek narzekać, a z drugiej strony narzeka i wciąż powtarza, że trafił do najpiękniejszego miejsca i nie chce się z nim pożegnać. Tak to właśnie jest. Taki jestem. Niejednoznaczny w swych wyborach, emocjach, decyzjach. Chcę spokojnego i samotniczego życia na islandzkiej prowincji, ale z miliona powodów jest to czasem trudne lub niemożliwe. Ludziom nie klei się to, że można dostrzegać złe strony kraju, który się przecież świadomie wybrało do życia. Wybrałem pejzaż i on jest najważniejszy. Reszta to umiejętność dostosowania się do trudnych warunków albo niemożność dostosowania się. Kiedy wspominam o sprawach negatywnych, ani razu nie sugeruję, że jest mi źle z powodu zimna, wiatru, deszczu, śniegu, mgły, braku słońca czy innych czynników atmosferycznych, które określane są jako depresyjne, lecz dla mnie takie nie są. Komplikacja mojej emigracji to przede wszystkim pomieszanie wielkiej miłości do danego miejsca z ogromnym wyczuleniem na ludzką podłość, niekompetencję albo dyletanctwo. Cokolwiek się dalej wydarzy, wiem, że mam prawo myśleć o Islandii to, co myślę, i zmieniać zdanie pod wpływem własnych doświadczeń, nie komentarzy innych. A na razie chcę się skoncentrować na dopasowaniu do zmiany, chcę być dobrym pracownikiem i uczciwie zarabiać tutaj na życie. Dlatego maj będzie trudny, ale do zmian i pewnego rodzaju niepewności na co dzień już po prostu muszę się przyzwyczaić.



Zdjęcia do dzisiejszego wpisu robiła mi Patrycja Makowska. Znakomita fotografka, której fotografie możecie znaleźć między innymi TUTAJ. To kolejna osoba na Islandii, która pokazuje mi, jak robić dobre fotki i jakie tajemnice kryje w sobie po prostu profesjonalne zdjęcie. Mnie aktualnie przykuwa detal, choć kiedyś fotografowałem tu absolutnie wszystko. Daleko moim zdjęciom do obrazów takich moich znajomych jak Patrycja, Mariusz Zaworka czy na przykład Adam Ciach, ale to też kwestia tego, że wszystkie robię po prostu aparatem w telefonie i nie mam żadnego profesjonalnego sprzętu. Wracając jednak do Patrycji, udało nam się spędzić piękny dzień, jeżdżąc Marilyn po południu Fiordów Zachodnich i wiem, że na pewno to kiedyś powtórzymy, bo Patrycja to znakomita kompanka w podróży i po prostu przesympatycznie spędziliśmy czas. Zakładam również, że poza gastronomią pojawią się także jakieś oferty pracy w turystyce jak pierwsze zlecenie na obwiezienie grupy turystów, które zrealizuję niebawem. Teraz tylko do października, bo jasność przez całą dobę mnie bardzo męczy, ale napisałem to już tutaj wiele razy, więc po co się powtarzać?

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo, TUTAJ link do Paypala.

poniedziałek, 15 kwietnia 2024

Zimowy kwiecień

 

Czekając na koniec bieli

Tegoroczny kwiecień na Fiordach Zachodnich nie rozpieszcza. Mamy połowę miesiąca, a dopiero za kilka dni w prognozie planowane są wreszcie temperatury dodatnie i opady deszczu, a nie śniegu. Pod koniec marca nierozważnie zasugerowałem tutaj mojej znajomej, że to już końcówka męczącego mnie jeżdżenia samochodem w zimie. Okazało się, iż jeszcze dużo tej zimy – z zaryciem w głębokim śniegu na poboczu włącznie, co zakończyło się wyciąganiem mojej Marilyn przez przejeżdżającego obok ziomka za pomocą liny, którą na szczęście wraz z łopatą zawsze wożę w bagażniku. Ubiegłoroczny kwiecień był zupełnie inny. Przed rokiem o tej porze śnieg leżał jedynie w wyższych partiach gór. Dziś nadal wszędzie go pełno i nie ma jak stopnieć, bo lekki mróz wciąż trzyma. W związku z tym moja pierwsza zima jako kierowcy znacznie się przedłuża. I żal mi jedynie, że z tego powodu lata będzie mniej. Że wciąż są zamknięte szutrówki, którymi tak uwielbiam jeździć, a na które prawdopodobnie nie wjadę jeszcze w tym miesiącu. Najbardziej jednak dotyka ta monotonia codzienności. Nie w sensie pejzażu tak w ogóle, bo każdy słoneczny dzień to u mnie kolejne kilkanaście nowych zdjęć w telefonie, ale bardziej w znaczeniu tej wszechobecnej bieli, która zaczyna trochę dobijać. Plus słońce tak jak przed rokiem. Widno jest już od wczesnych godzin rannych do 22:00, a wszystko dopiero się rozkręca. Trudny czas dla mnie. O innym stopniu trudności niż długa zima, bo tym razem z aurą będzie walczyć mój organizm nieznoszący słońca, a nie mój samochód, który mi tak dzielnie służył podczas tej przedłużającej się zimy.



Nowym wyzwaniem cieplejszej pory będzie pierwsze zlecenie turystyczne. Przypływa do nas sporo statków, a część pasażerów wybiera się na zorganizowane wycieczki autokarowe po okolicy. Będę mieć przyjemność prowadzić taką grupę po raz pierwszy. Mam nadzieję, że zleceniodawca oraz ci ludzie będą zadowoleni i uda mi się działać tak częściej. Bo przecież nie ma nic piękniejszego niż zarobić pieniądze na czymś, co jest lekkie, przyjemne i całkowicie powiązane z pasją, więc to nie jest w zasadzie żadna praca. Sam nie mogę wozić komercyjnie turystów po Fiordach Zachodnich moją Marilyn, bo do tego jest potrzebna specjalna licencja. Nie mam też uprawnień przewodnika, choć jestem w stanie pokazać w regionie prawie wszystko i trochę o tym opowiedzieć. Może więc w przyszłości zarobkowanie w branży turystycznej będzie możliwe, jeśli ktoś mi po prostu zleci taką usługę, gdzie nie jestem za kierownicą, lecz prowadzę grupę i opowiadam. Nie wiem, czy wystarczy mi na to życia, ale idealnie byłoby na przykład otworzyć działalność gospodarczą, biuro podróży specjalizujące się w pokazywaniu tylko islandzkich Fiordów Zachodnich. Nie wiem też, czy jestem na tyle przedsiębiorczy, by taki projekt zrealizować, i czy nie pożre mnie żywcem konkurencja, ale byłoby to dla mnie coś naprawdę wspaniałego. Bo póki co niebawem będę rozglądał się za nową pracą na stałe, gdyż za obecną pensję po prostu nie jestem w stanie żyć.



Wczoraj pomyślałem sobie, że bardzo chciałbym tu też komuś pomagać, więc wysłałem zgłoszenie do ośrodka, w którym opiekuje się ludźmi samotnymi i poszukują tam pracowników. Nie jestem pewien, czy uda mi się zdobyć taką pracę, zwłaszcza po godzinach, jednak może tak się stanie, kto wie. Mam wrażenie, że ludzie tutaj bywają na tyle zamknięci w sobie, że nie są w stanie dać do zrozumienia, jakie są ich prawdziwe potrzeby, czego by oczekiwali od innych ludzi, a przede wszystkim, czy i w jakim zakresie potrzebują pomocy. Włącza się mój syndrom Dorosłego Dziecka Alkoholika, jednak nic na to nie poradzę. Poza tym uważam, że życie na islandzkich Fiordach Zachodnich uczy, by pomagać zawsze, instynktownie i bezinteresownie. Zawsze zwalniam, gdy widzę stojący na poboczu samochód, zwłaszcza na światłach awaryjnych. To niesamowite, że wjeżdżając w mijankę w tunelu jednokierunkowym, by sprawdzić z tyłu, czy zabrało się ze sklepu portfel, widzi się dwa zatrzymujące się auta, których kierowcy dają do zrozumienia, że są gotowi pomóc, bo przecież kto stoi bez sensu w tej mijance. Albo tak jak z tym, o czym wspomniałem wyżej – podjeżdża Islandczyk, praktycznie bez słowa zajmujemy się umocowaniem liny, wyciąga mnie ze śniegu, ja dziękuję, on jedzie dalej. Tak po prostu.

Tymczasem czekam na islandzkie lato, które planowo rozpoczyna się 25 kwietnia (to wtedy dzień wolny) oraz jakąś odmianę losu. I pomaluję sobie łazienkę na czarno-czerwono. I zamierzam traktować siebie trochę lepiej niż dotychczas, gdy niektórzy ludzie wciąż są wobec mnie tacy, jacy byli mimo życzliwości z mojej strony. Pewnie będzie to też jedyny kwietniowy wpis, ale nie mam większej potrzeby pisania w tym czasie, natomiast nie chcę, by blog zarósł wirtualnym kurzem.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501