W kontakcie z naturą |
Wydaje mi się, że listopadowy wpis może zastąpić wywiad, którego udzieliłem stacji TOK FM. Nie jest to rzecz do słuchania, lecz rozmowa zapisana, dostęp jest bezpłatny i z treścią tego, co miałem do powiedzenia, możecie się zapoznać TUTAJ. Pomyślałem sobie jednak, że uzupełnię to, o czym w zasadzie wiedzą wszyscy, którzy od początku śledzą moje zapiski blogowe, o opis niezwykłych doświadczeń związanych z islandzką pogodą. A ta w ostatnim czasie dawała o sobie znać na wiele sposobów.
Ponownie na Fiordy Zachodnie wdarł się potężny wiatr, który zazwyczaj omija pozostałą część wyspy. Tym razem było naprawdę groźnie, a przez kilka godzin miałem wrażenie, że pomarańczowy alert pogodowy zamienił się już w czerwony. Wiało z porywami do 50 metrów na sekundę. Kiedy kończyłem pracę, miałem do przejechania 25 kilometrów „jedynie” przy wichurze 35 metrów na sekundę. Przyznam, że ostatnia godzina w pracy była dość nerwowa. Wszystko się trzęsło i bujało, klientów również było bardzo mało. Doświadczyłem już tutaj potężnych wichur, jednakże ta ostatnia była najsilniejsza. I tak się złożyło, że z siłą żywiołu musiałem się zmierzyć jako kierowca. Wszelkie lęki opuściły mnie natychmiast, gdy zapiąłem pasy, odpaliłem relaksacyjną muzykę i powiedziałem do mojej Marilyn, że damy radę. Oczywiście daliśmy. Pierwszy odcinek, wzdłuż fiordu, był najtrudniejszy, bo co chwilę dostawaliśmy ścianą wody z lewej strony z taką siłą, że trudno było jechać prosto, nawet powoli. Gdy wyjechaliśmy z rejonu fiordu, było już znacznie lepiej. To znaczy Marilyn decydowała o prędkości i tym, jak bardzo środkiem drogi musimy jechać. Moja intuicja jedynie podpowiadała, co zrobić, by nie wypaść z drogi. Najgorsze było to, że w każdej chwili mogliśmy dostać czymś ciężkim, bo latało absolutnie wszystko. Bardzo się wówczas cieszyłem, że w Islandii, a przynajmniej w rejonie przemierzanym w drodze z pracy do domu, nie ma żadnych drzew. Załączam Wam niżej film, na którym wiatr wieje około 25-27 metrów na sekundę. Pomnóżcie to sobie w wyobraźni.
Później
dodatkową robotę zrobił wiatr z deszczem. Wiało już naprawdę znośnie, czyli w
okolicach 17-18 metrów na sekundę, co na Fiordach Zachodnich powoli staje się
już dla mnie zefirkiem, lecz obfite opady deszczu w połączeniu z górami spowodowały
osuwiska błotne. Jedno z nich zanieczyściło wodę w mojej wiosce, inne
spowodowały zamknięcie drogi do Bolungarviku, przez co wiele osób utknęło w
stolicy regionu. Na wypadek takich zdarzeń zawsze wożę ze sobą w bagażniku
zmianę ubrania, ciepły sweter, dodatkowo jest też łopata, lina ratownicza, woda
i jakaś żywność z długim terminem przydatności do spożycia.
Osuwisko błotne na drodze, fot. Vegagerðin |
Na nocowanie w Ísafjörður z powodu złych warunków pogodowych jestem przygotowany, ale i na różne drogowe atrakcje też. Myślę jednak, że błoto spływające z gór pokonałoby nawet moją niezawodną Marilyn. Dlatego problemem, z którym musiałem się uporać, był jedynie brak wody. Tę do picia miałem w zapasie. Do spłukiwania toalety i spartańskiej kąpieli użyłem po prostu deszczówki. Ponieważ lało bez przerwy, przed domem miałem potężne kałuże wody. Zbierając ją delikatnie łopatą z wierzchu, miałem wiadra pełne czystej deszczówki, bez piachu i błota. Poradziłem sobie zatem przy pomocy natury, która jednocześnie postanowiła zaszkodzić. I wiecie co? Po tych wszystkich przejściach jeszcze bardziej kocham Fiordy Zachodnie.
Dobra książka, dobra aura |
Udało
mi się też przeczytać kilka dobrych książek, między innymi tę o intuicji, jej
recenzję znajdziecie na blogu "Krytycznym okiem". Poza tym nie jeżdżę już na wycieczki, ponieważ
zdecydowałem się prowadzić kolejny kurs kreatywnego pisania w szkole "Pasja Pisania", a on zajmuje dużo
czasu. Właściwie większość czasu wolnego. Cieszy mnie jednak to, że jest coraz
ciemniej i jednocześnie ekscytuje ta nieprzewidywalność aury. Na przykład z
powodu wiatru fenowego w niektórych rejonach Islandii temperatura w listopadzie
zbliżyła się do dwudziestu stopni, czyli tylu, ile nie mieliśmy na fiordach ani
jednego dnia lata. Kocham ten kraj, w którym natura każe dostosowywać się do
siebie i być twardym. W grze z nią nikt nie może wygrać, ale jeśli czujesz się
przegranym – to może znak, żeby wybrać do życia spokojniejsze miejsce na
Islandii lub inny kraj.
Ja
jestem u siebie, jak powiedziałem w wywiadzie, do którego link otwiera wpis
tego miesiąca. Być może powinienem pisać tu więcej, zapisywać wszystkie ulotne
myśli, które wiatr gdzieś wyrywa z głowy, a bywają ważne. Na przykład ostatnio
myślałem o tym, że nie wyobrażam sobie, że jestem w miejscu, w którym nie nosi
się czapki. Mam ich mnóstwo i już się totalnie przyzwyczaiłem do tego, że nie
wychodzę na zewnątrz bez osłony głowy przez cały rok. Albo o tym, że z powodu kursu pisarskiego musiałem przerwać treningi strzeleckie, bo doba jednak nie jest z gumy, jak myślałem. Ale zostanę chyba przy
cyklu jednego wpisu w miesiącu. W grudniu na pewno będzie o świętach Bożego
Narodzenia, bo choinki, mikołaje, produkty świąteczne i cała reszta
bożonarodzeniowego fetyszyzmu zawłaszcza Islandię już od początku listopada. W
zeszłym roku mnie to irytowało, w tym bardziej bawi.