wtorek, 1 lipca 2025

Lipcowo, pourlopowo

 

Relaks w Siglufjörður   

W dzisiejszym poście wrócę jeszcze do swojego urlopu, albowiem opisałem przede wszystkim wschodnie rejony Islandii widziane przeze mnie po raz pierwszy. Droga z Egilsstaðir do Akureyri nie wzbudzała już we mnie większych emocji, choć oczywiście wszędzie było pięknie i razem za mną poruszało się słońce. Pamiętajcie, że tuż przed (lub za) Akureyri znajduje się tunel, który jest płatny. Maszyna robi zdjęcie Waszej tablicy rejestracyjnej, a potem dostajecie niemały rachunek za przejazd. Sam taki zapłaciłem, ale tylko raz. Potem sprawdziłem, że tunel ów można objechać malowniczą drogą 84, a potem 83, unikając opłat, a zyskując przy dobrej pogodzie piękne widoki.

Akureyri było dla mnie tylko bazą wypadową. Odwiedziłem to skądinąd piękne miasteczko parę razy, więc teraz koncentrowałem się przede wszystkim na nawigacji i jeżdżeniu w ruchu miejskim, które dla mnie – countryboya – wciąż jest stresujące, choć wszystkie ulice, ronda i zjazdy w Akureyri są znakomicie opisane. Są tam też czerwone światła w kształcie serca, jednak planują je zmienić, bo odwracają uwagę turystów, którzy robią zdjęcia, zatrzymują się, blokują ruch. W Akureyri czekało na mnie duże i wygodne mieszkanie ze związków zawodowych, ale pobyt tam uświadomił mi, że nigdy w życiu nie zamieszkałbym w mieszkaniu w tak zwanym nowoczesnym budownictwie, gdzie sąsiada widzisz, słyszysz, wszędzie jest szkło i metal, a widok z balkonu to głównie bloki dookoła, choć mieszkałem na osiedlu na obrzeżach, więc na szczęście widać było też trochę pejzażu.

Łubiny królują

 

Moim głównym celem było ponowne odwiedzenie Siglufjörður, ponieważ gdy byłem tam ostatnio dwa lata temu, zachmurzenie było tak duże, że w zasadzie niczego nie zobaczyłem. Tym razem stało się podobnie; jakby Islandia dała mi znać „wystarczy tego dobrego” i wróciliśmy do tradycyjnej ponurej aury. Nie przeszkodziło mi to jednak zrelaksować się tamtego dnia. Do miasteczka wiedzie droga 82, na której mija się Dalvík, Ólafsvík i potem dociera do Siglufjörður. Na tej trasie są aż trzy tunele, z czego jeden jednokierunkowy. W porównaniu z naszym tutaj jest to po prostu nowoczesna budowla, bo mijanki w środku są oświetlone. Jako osoba jeżdżąca codziennie do pracy i z niej wracająca właśnie tunelem jednokierunkowym uznałem ten odcinek za najprzyjemniejszy do jazdy. Pomyślałem sobie też, że przy drodze 82 jest takie trochę „trójmiasto” Północy jak na Wschodzie Reyðarfjörður, Eskifjörður i Neskaupstaður. Zdziwiło mnie natomiast, że w całym tym rejonie nie postawiono ani jednego Bónusa. Rozumiem, że obok jest duże miasto z licznymi sklepami, jednakże nie każdy ma samochód, czas i możliwości, by zakupy spożywcze sprowadzać z Akureyri. Zwłaszcza gdy dysponuje małym budżetem. Dzień w Siglufjörður upłynął leniwie i sympatycznie. Jeśli wybieracie się dalej na północ, czeka Was jeszcze jeden tunel jednokierunkowy, chyba najstarszy na Islandii. Nie lubię go, bo na odcinku ponad stu metrów nie ma żadnej mijanki i uważam, że stwarza to zagrożenie. Póki co nikt tam nie zginął, ani nie słyszałem o żadnej kolizji, więc najwidoczniej przesadzam w swoich lękach. Albo mam większą wyobraźnię, gdy codziennie przemierzam tego typu miejsce.

"Widoki" między tunelami

 

Islandia była więc tamtego dnia ponura, ale odkryłem niebywale rozległe pola łubinów i poćwiczyłem sobie mój beznadziejny islandzki z lokalsami (oczywiście oni byli mili i mówili, że wychodzi mi całkiem nieźle). Wspaniale było po prostu się zatrzymać. Wiedziałem, że następnego dnia czeka mnie ostatni odcinek z Akureyri do domu, czyli ponad 550 km, więc ten pochmurny dzień poświęciłem po prostu relaksowi, nigdzie się nie spiesząc.

Na ostatnim etapie podróży czułem już coraz większą ekscytację, bo wracałem do domu. Kiedy ostatecznie wjechałem już na Fiordy Zachodnie, całkowicie zniknęła moja niepewność za kierownicą, która towarzyszyła mi od feralnego wypadku z oponą. Po drodze zatrzymałem się na dłużej tylko w jednym miejscu. To kościół w Víðimýri, który bardzo lubię i który łatwo przeoczyć, jeśli się za bardzo naciska na gaz na „jedynce”, bo trzeba do niego kawałek odbić. Ten pokryty darnią kościół pochodzi z XIX wieku, natomiast podoba mi się przede wszystkim jego otoczenie. Przyznam, że dużo przyjemniej jest spędzić czas tam niż w oblężonym przez agresywne muszki Hverir, które jest totalnie komercyjne z płatnym parkingiem, a przecież piękną alternatywą nieopodal, gdy chce się popatrzyć (i powąchać) dymiącej ziemi, jest pobliska Krafla, o której wspominałem w poprzednim poście.

kościół w Víðimýri

 

Powrót do domu był jak oczyszczenie. Nie wiem, co jest takiego w Fiordach Zachodnich, że absolutnie żadne inne miejsce w Islandii nie jest w stanie skraść mi serca choć po części jak ten rejon. Wróciłem do pracy, dostałem śmieszną pensję, bo za urlopowe dni mi nie zapłacono i… postanowiłem wypowiedzieć się w pewnej sprawie, choć zdawałem sobie sprawę, że nie ma to najmniejszego sensu, bo znowu rozpętam tak zwaną gównoburzę i dam pożywkę dla hejterów, którzy zapewne nie czytają mojego bloga, ale cały czas obserwują moje profile w social mediach. Cały czas zastanawiam się nad tym, jak smutne musi być życie człowieka, który obserwuje i komentuje miejsce prowadzone przez kogoś, kogo darzy nienawiścią. A po opublikowaniu mojego filmu na temat Dawida Siódmaka szambo oczywiście wybiło, choć po prostu wyraziłem swoje zdanie i miałem do tego prawo.

Siglufjörður interesowały mnie też takie miejsca

 

Zanim jeszcze pojawiły się hejterskie komentarze, wiedziałem już, że będą nawiązania do mojego pisania do „Gazety Wyborczej”, zbierania na wkład własny do kupienia tutaj domu i kilka innych tematów oraz nawiązania do tego, że jestem zazdrosny, bo „Siódmy w świecie” ma sto razy większe zasięgi niż ja. Przeglądając tylko te wszystkie nieprzyjemne komentarze, koncentrowałem się na ludziach, którzy przyznawali mi rację. Dostałem kilkanaście prywatnych wiadomości wspierających od osób, których ambicją nie jest dowalić komuś publicznie w Internecie, i którzy podzielają moje zdanie. Powiedziałem, że niejaki Dawid Siódmak jest szkodliwy społecznie. Dlaczego? Dlatego, że manipuluje obrazem Islandii. Nie śledzę go, nie czytam jego treści, nie oglądam filmów (choć naprawdę wyprowadziła mnie z równowagi rolka podesłana przez znajomą, w której pan Dawid punktuje, że w zasadzie wszystko na Islandii mamy za 0 złotych), ale wciąż gdzieś na niego trafiam. On jest po prostu wszędzie. Szkodliwość społeczna w moim odczuciu polega na tym, że mimo, iż podkreśla swój status tymczasowego rezydenta islandzkiego, który widzi ten kraj w lecie, żyjąc za darmo z wiktem i opierunkiem na farmie, prezentuje ludziom wyidealizowany obraz Islandii. Kraju, w którym zarabia się bardzo mało, gdy jest się obcokrajowcem, ale ceny wszystkiego – mieszkań, jedzenia, paliwa – są dokładnie takie jak dla Islandczyków zarabiających generalnie więcej niż imigranci (to nie jest norma, ale słyszałem na ten temat już bardzo dużo).

Siglufjörður

 

Nie jest moją intencją atakowanie Dawida Siódmaka. Niech sobie żyje, jak sobie żyje. Oby nigdy nie miał problemów zdrowotnych i nie dowiedział się, jak „działa” islandzka służba zdrowia, zwłaszcza na prowincji. Ale proszę go, by nie opowiadał ludziom z zagranicy, jakie to islandzkie życie jest idylliczne. Nie jest idylliczne. Pomijając to, że ten chłopak nie przeżył tu ani jednej zimy, nie proponuje za wiele dla osób, które chcą tu osiąść na stałe jak ja i w dodatku solo, co jest wielkim wyczynem, gdy po opłaceniu wszystkiego zostaje ci śmieszny fragment miesięcznej pensji. Szkodliwość społeczna w moim odczuciu to zachęcanie rzeszy Polaków do przybycia tutaj, bo przecież jest tak bajkowo i wspaniale. Nie jest. Islandię się kocha albo się jej nienawidzi. To nie jest miejsce dla każdego. Nic tu nie ma za 0 złotych. Za to, by obejrzeć każdy fragment natury musisz zapłacić – choćby cenę paliwa, aczkolwiek rozumiem, że pan Dawid pewnie jeździ stopem. Płace na Islandii generalnie nie zmieniają się od dawna, ceny – idą w górę jak szalone. W regionie stołecznym ludzie gnieżdżą się w mieszkaniach z obcymi osobami za połowę swoich pensji. Zwykła woda mineralna drożeje średnio o 50-100 koron tygodniowo. Tygodniowo! Starsi ludzie radzą mi tutaj: zabieraj pieniądze z banku, bo rok 2008 (kryzys finansowy) zbliża się ponownie wielkimi krokami (wówczas ludzie zostali bez pieniędzy, bankomaty nie działały). Islandia jest najpiękniejszą wyspą na świecie i rzeczywiście praktycznie każde zdjęcie stąd jest jak z bajki. Ale codzienne życie tutaj na stałe dalekie jest od sielanki. To miałem na myśli, wskazując szkodliwość społeczną opowieści „Siódmego w świecie”. Pomijam już fakt, że cena jego e-booka o tym, jak znaleźć pracę na Islandii i żyć tu na co dzień (na jakim „co dzień”, skoro kolega sympatyczny zawija się stąd z końcem lata i nie ma pojęcia, że na takich Fiordach Zachodnich śnieg sypie konkretnie od października nawet do końca kwietnia, a do pracy trzeba dojeżdżać, celując w drogę?) nie jest powszechnie dostępna, ale po wyszukaniu i ujrzeniu tych 99 złotych wiem jedno: trochę drogo jak na „kompendium” wiedzy o Islandii, o której można znaleźć właściwie wszystkie informacje w Internecie. Może nie te, jak się tu żyje na co dzień. Żyjąc na stałe. Jak ja, ponad dwa lata. I to jego „tak trzeba żyć”. Tak, to znaczy jak? Kto komukolwiek daje prawo, by mówić drugiej osobie, jak ma żyć? By nawet to sugerować, bez kategorycznego „trzeba”? Zamykam temat i nie zamierzam już do niego wracać. Komentarze pod filmem na Fb dały mi do zrozumienia dwie rzeczy: cała masa osób nie rozumie, jaką mam osobowość, przez co przeszedłem, jak odbieram pewne sprawy i że nie, nie narzekam, po prostu punktuję absurdy i bolączki. Po drugie i najważniejsze – wracając do tego, że niby jestem zazdrosny o popularność Dawida Siódmaka. Nie jestem zazdrosny o żadną popularność, przyjechałem tu dla natury, a kontakty z ludźmi ograniczam do minimum, choć staram się prowadzić solidny Instagram, bo piękno Islandii jest tego warte. Może to Wy, wypisujący te wszystkie posty (czy poświęcałbym swój cenny czas na coś takiego w stosunku do obcej mi osoby?), jesteście zazdrośni? Że przyjechałem tu sam, nie miałem niczego i samodzielnie ogarnąłem sobie życie w tym trudnym kraju? Że poza kilkoma wspaniałymi osobami nikt z rodaków mi nie pomógł, a praktycznie wszystko zawdzięczam Islandczykom? Kroczę swoją drogą, lubię ją, lubię swoją nieprzewidywalność, ale miłość jest niezmienna i jestem w domu, Islandia to mój dom. Na jakim etapie życia są ludzie, którzy obserwują profile znienawidzonych ludzi, by tylko czekać okazji, aby im coś dowalić – nie wiem. Wiem natomiast, że mam grono wielu sympatyków i na koniec chciałem serdecznie pozdrowić wszystkich, którzy wspierają mnie w emigracyjnej drodze. I potrafią połączyć kropki, że nie jest ona ani typowa, ani przewidywalna.

Łubinowe pola
 ---

Jeśli podoba Ci się ten blog i chcesz mnie wesprzeć na emigracji, możesz to zrobić TUTAJ 

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Urlopowo

    
Fiordy Wschodnie

Trudno jest zebrać myśli po tych wszystkich dniach jeżdżenia po Islandii. Nie chcę, żeby był to długi wpis, bo zauważyłem, że takie nie mają wyświetleń. Liczą się obrazki, krótkie wrzutki tekstowe, a całą wirtualną przestrzeń oraz urządzenia do obsługi przejmuje Al, co z przerażeniem zauważyłem w swoim telefonie (nie robiłem żadnej aktualizacji, sama mi tam weszła jakaś Femini i próbuje decydować za mnie). Wspominam Al na samym początku, bo widziałem na IG storiski pewnej instagramerki, która po raz pierwszy zwiedza Islandię i napisała, że takie piękno mogłaby stworzyć sztuczna inteligencja. Nie, stworzyła to natura. Islandia jest miejscem skrajnie różnych krajobrazów i każdy zapiera dech w piersiach. Po raz pierwszy – choć byłem tu wcześniej cztery razy jako turysta – mogłem obejrzeć wschód wyspy i wszystkie magiczne miejsca, które się tam znajdują.

Nowa lopapeysa

 

Zaczęło się od tego, że wyjeżdżałem z Fiordów Zachodnich drogą 60, z której rzadko korzystam, zazwyczaj wybierając 61, z poczuciem pewnego niepokoju i lęku. Oto bowiem po raz pierwszy od dwóch lat mogłem pojechać na urlop i pierwszy raz od marca ubiegłego roku wyjechałem poza swój region. Wizyta w ukochanym sklepie Bolli w Búðardalur zaowocowała kupnem czternastej lopapeysy, tym razem żółtej. I tak, miałem na nią odłożone z poborów, bo wiedziałem, że chcę ją mieć, należy mi się wreszcie coś ładnego i mogę sobie to kupić. Szczęście szybko zamieniło się w masę stresu, bo już drugiego dnia podróży jedna z nowych letnich opon dosłownie rozerwała się na prostym asfaltowym odcinku drogi 52.

"Atrakcja urlopowa"

 

Niestety myślałem o tym wydarzeniu przez cały czas urlopu, straumatyzowało mnie i spowodowało, że już nigdy nie poczuję się pewnie za kierownicą, jednak starałem się znaleźć mnóstwo plusów sytuacji. Po pierwsze – nie wydarzyło się to na jakiejś dzikiej drodze szutrowej, z dala od cywilizacji i przede wszystkim bez Internetu (tak, w Islandii jest wciąż mnóstwo takich miejsc). Po drugie – z pomocą wspaniałego polskiego kolegi nawiązaliśmy kontakt z mechanikiem z Borgarnes, a ten dość szybko skontaktował się z lokalsem, który pomógł mi wymienić oponę na awaryjną, gdyż okazało się, że poza nią wiozłem ze sobą niewłaściwy klucz do odkręcania śrub. Później na tej oponie musiałem dojechać z oszałamiającą prędkością 60 km/h do regionu stołecznego, by kupić i wymienić oponę letnią. Domyślacie się, ilu kierowców tnących szybko w kierunku stolicy wkurzyłem, jadąc jak żółw. Przy każdej zatoczce zatrzymywałem się, przepuszczając wianuszek trzydziestu samochodów, które wlokły się za mną, by pojechały sobie dalej z normalną prędkością. Wiem, że już nigdy nie będę utyskiwał na kierowcę przede mną, który jedzie wolno i tarasuje mi drogę. Może być tysiąc powodów, dla których tak jedzie. Mój był poważny. W każdej chwili bałem się, że przyspieszę za bardzo i ta opona odpadnie. Wymiana właściwego elementu mojej Marilyn była błyskawiczna i fachowa, stąd moje wielkie podziękowania dla całego personelu zakładu naprawczego koło stacji Olis w Mosfellsbær.

Miałem na ten urlop oszczędności, które w związku z wyżej wymienionym prawie całkowicie wyparowały. Ja natomiast ruszyłem dalej i z dużym stresem nie tylko z powodu wydarzeń minionych, lecz również dlatego, że czekał mnie do przejechania bardzo długi odcinek, gdyż następny nocleg miałem dopiero w Höfn. Zatrzymałem się na chwilę przy Reynisjarze, pomijając praktycznie Jökulsárlón czy inne komercyjne atrakcje turystyczne. Przecież celem był wschód, nigdy tam nie byłem.

 

Las we wschodniej Islandii

Kolejne zakwaterowania były wspaniałe i tanie. Jeśli pracujesz w Islandii, twój związek zawodowy może ci wynająć domek letniskowy i mieszkanie. Ten pierwszy miałem na dłuższy czas w okolicach Egilsstaðir, a potem jeszcze dwa dni w mieszkaniu w Akureyri. Oczywiście oba punkty służyły jedynie za bazy wypadowe. We wschodniej Islandii ujęło mnie to, że jest tam tak dużo drzew i lasów. Miałem zresztą okazję spacerować w Hallormsstaðaskógur przez ponad dwie godziny i to było cudowne doświadczenie, bo uświadomiłem sobie, że na Islandii, gdzie generalnie nie ma drzew (mam na myśli swój region), zatęskniłem za klasycznym polskim lasem. I było mi tam bardzo dobrze, przytulnie.

Muzeum Kamieni Petry

 

Wszystkie miejscowości Fiordów Wschodnich są interesujące, natomiast ja zapamiętałem przede wszystkim trzy. Jako zbieracz kamieni, do których od czasu emigracji dopisuję sobie pewną filozofię, byłem wniebowzięty, odwiedzając Stöðvarfjörður, a tam wspaniałe Muzeum Kamieni Petry. Petra była Islandką, która kolekcjonowała absolutnie wszystko, natomiast obecnie jej wnuczka Unnur pielęgnuje miejsce jej pamięci; wszystkie kamienie są pomalowane, fantazyjnie ułożone i przepięknie komponujące się z otoczeniem ogrodu, o który Unnur dba z pieczołowitością. Gdyby nie polecajka znajomej, po prostu minąłbym tę miejscowość, jadąc dalej. A tak znalazłem najpiękniejsze dla mnie miejsce w tamtym regionie.

Aby nie kłamać, że nic więcej mnie nie zachwyciło, wspomnę jeszcze o Stokknes i wspaniałym Verstrahorn, który dominuje nad okolicą. Wjazd tam jest płatny (niewiele), jednak spokojnie można spędzić tam cały dzień. Pomijając Wioskę Wikingów, która jak dla mnie jest komercyjnym shitem, sam Stokknes oferuje takim samotnikom jak ja raj, po którym można wędrować i wędrować. Nie udało mi się obejrzeć wszystkiego, bo czas mnie gonił, lecz na pewno tam wrócę.

Francuskie i islandzkie nazwy ulic 

 

Poza wspomnianym Stöðvarfjörður spore wrażenie robi też francuska osada nieopodal, Fáskrúðsfjörður. Pięknie położona. Wszystkie ulice podpisane są po francusku i islandzku. Genezę francuskiego wpływu na tę osadę można sobie szybko znaleźć w Google, natomiast mnie zastanowiło to, jak sporo francuskich wpływów jest na wyspie. Mamy bowiem francuski cmentarz przy drodze 622, pośrodku niczego i w miejscu, gdzie wjedzie już naprawdę doświadczony i świadomy tego, gdzie jest, turysta.

 


Ogromnie polecam Borgarfjörður eystri zwłaszcza tym, którzy bezskutecznie usiłują znaleźć na Islandii w lecie maskonury. Jest ich tam mnóstwo. Więcej niż widziałem na Wyspach Owczych. Nie chcę atakować Was islandzkimi nazwami własnymi. Po prostu jedźcie piękną, częściowo górską drogą 94 i za miejscowością jedźcie dalej do Borgarfjarðarhöfn, gdzie na jednej konkretnej skale gromadzi się masa tych słodziaków. Są tak przyzwyczajone do fotografujących ich ludzi, że wręcz pozują, są na wyciągnięcie ręki i jest ich mnóstwo. Ponoć najlepiej przyjechać około godziny 19:00, ale ja byłem dużo wcześniej i widziałem ich bardzo dużo.

Piękne są też drogi 93 do Seyðisfjörður – urocze miasteczko, ale totalnie komercyjne z powodu miejsca dokowania promów i tysiąca turystów – i 92, która wiedzie Was przez „Trojmiasto” wschodniej Islandii, czyli miejscowości Reyðarfjörður, Eskifjörður (do którego trzeba zjechać dwa kilometry z głównej trasy) oraz Neskaupstaður, już na samym końcu drogi 92, którą i tak trzeba wrócić, ale to niezwykle malownicza osada i z pewnością najpiękniejsza w tym „Trójmieście”. Ważne jest to, że wszystkie drogi na wschodzie, a przynajmniej prawie wszystkie, są wyasfaltowane w przeciwieństwie do Fiordów Zachodnich, gdzie głównie jeździ się po szutrze lub drodze przypominającej szutrową, jeśli chce się zjechać z głównej drogi i zobaczyć tutejsze cuda.

Krafla

 

O tym, co zobaczyłem na północy wyspy, którą już znam i tam byłem kilka razy, może przy okazji następnego wpisu. Dziś wiem jedno: cokolwiek bym zobaczył na Islandii, na przykład kompleks wulkaniczny Krafla, z którego zrezygnowałem dwa lata temu z powodu wszędobylskich muszek, a który pulsuje parą i kolorami, najcudowniejsze i najpiękniejsze zawsze pozostają dla mnie Fiordy Zachodnie. Kiedy tu znowu wjechałem na ostatnim odcinku mojego wojażu, zdecydowanie odetchnąłem z ulgą. Nie ma to jak w domu. Wspaniały czas, choć okupiony stresem na początku, a ten przerodził się potem w taki stan emocjonalny, w którym nie mogłem do końca cieszyć się wyjazdem. Ale to bardziej sprawa dla jakiegoś dobrego psychoterapeuty, a nie opowieść na bloga. Podsumowując: jeśli nie macie czasu i środków na Fiordy Zachodnie, wybierajcie Wschodnie, ale z taką bazą noclegową, by przez kilka dni na chillu zjeżdżać z „jedynki” i odkrywać wschodnie dzikie zakątki (ja na przykład nie zdążyłem wbić do Mjóifjörður, czego bardzo żałuję). Żałuję również tego, jak bardzo komercjalizuje się południowa przede wszystkim Islandia. Jak obrzydliwi są ludzie rzucający na ziemię niedopałki czy puszki po Collabach, Red Bullach, chusteczki higieniczne. Co mogłem i się nie brzydziłem – zbierałem. Od zawsze palę papierosy. Nigdy przez sekundę nie przeszło przez myśl, by rzucić niedopałek na ziemię, którą tak kocham. Podziwiam natomiast turystów robiących te wszystkie górskie traski na rowerach. Szacun.

-

Jeśli podoba Ci się ten blog i chcesz mnie wesprzeć na emigracji, możesz tu zrobić TUTAJ 

 

Stoknnes, kwintesencja urlopowego szczęścia