wtorek, 10 września 2024

Wrześniowo, nadal optymistycznie

 

Nagroda dla samego siebie. Pomarańczowa lopapeysa.

W tym miesiącu zdecydowałem się wpisać trochę wcześniej, bo akurat mam wolny dzień, by podsumować ostatnie trzydzieści dni. Można by je określić w bardzo prosty sposób – życie w świętym spokoju. Nie ma nic cenniejszego niż świadomość, że żyjesz spełniony, wreszcie znalazłeś te podstawy normalności, masz stały dochód, dach nad głową i czas oraz środki, by przemierzać samochodem islandzkie bezdroża. W takim stanie nasycenia i spełnienia trudno o jakiekolwiek głębsze refleksje. Mam wrażenie, że jestem taki jak te islandzkie owce – beztroski oraz trochę też bezmyślny. Po prostu chłonę piękno tutejszego życia. I mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwym człowiekiem.

Nie odkułem się jakoś specjalnie finansowo, ale świadomość tego, że wystarcza mi na przeżycie miesiąca, jest bezcenna. To jednak, co się dzieje z islandzkimi cenami, jest lekko przerażające. Ostatnio robiąc zakupy spożywcze, wydałem 10 tysięcy koron i wyszedłem z jedną pełną siatką produktów. Doskonale pamiętam, że jak tu przyjechałem w lutym 2023 roku, za tę cenę mogłem wyjść ze sklepu z dwiema siatkami. Islandzcy znajomi (i mówią to już cztery osoby) zalecają, żeby zabierać pieniądze z banku i trzymać w domu. Że powtórka z roku 2008 idzie wielkimi krokami. Coś w tym jest. Nie mogę jednak dostawać wypłaty w gotówce. Nigdy w zasadzie nią nie operowałem, bo w Polsce płaciłem wszędzie kartą, jestem do tego przyzwyczajony, a tutaj widzę coraz częściej, jak zwłaszcza starsi ludzie wyjmują zwitek banknotów i płacą za zakupy. Widać, że to nie jest jeden, który posiadają. Słyszałem, że w Polsce ceny również poszły w górę, lecz tutaj zaczyna się jakieś szaleństwo. Za rybę dnia w restauracji Stúkuhúsið w Patreksfjörður klienci mieli zapłacić wczoraj ponad 5 tysięcy koron. Byłem w podróży i głodny, więc zamówiłem to, co najtańsze – zupę dnia. Dużą za prawie 2 tysiące koron. Podano ją estetycznie w małej miseczce ze skrawkami chleba. Nie chcę sobie wyobrażać, jak podają w takim razie małą – w filiżance? Zdecydowanie nie polecam tego miejsca, choć obsługa jest sympatyczna i wystrój również niczego sobie.

Na drodze 619


Coraz droższe jest też paliwo, ale na nim nie oszczędzam i jeździmy sobie z Marilyn w wolne weekendy, czyli w poniedziałki i wtorki, bo już się przestawiłem na taki rytm tygodnia, pracując w Nettó od środy do niedzieli. Poruszam się tylko po Fiordach Zachodnich, gdyż nie mam jak z nich wyjechać, żeby zobaczyć sobie coś więcej. To tylko dwa dni wolnego. Przypuszczam, że nie wyjadę z regionu już ani razu w tym roku, jednak nie przeszkadza mi to. Poza niesamowitymi wrażeniami ponownego podróżowania po jednej z piękniejszych dróg szutrowych tutaj, czyli 619, odkrywam czasami nowe miejsca, do których nie dotarłem – jak przepiękny wodospad Valagil, do którego mam całkiem blisko i wcale dużo tego drogiego paliwa nie trzeba było spalić.

Na początku miesiąca mieliśmy na Fiordach Zachodnich pomarańczowy alert pogodowy. Przeżyłem coś podobnego w Keflaviku, bo tak przywitała mnie Islandia, gdy przyjechałem tutaj na zawsze i chłonąłem pierwsze dni na wyspie. Tamten wiatr był jednak niczym w porównaniu do tego sprzed kilku dni. Z jednej strony fascynujące zjawisko, z drugiej – kolejny sygnał natury o tym, jak bezkompromisowa bywa. Islandczycy nie przejmują się wielkimi wiatrami, choć moi koledzy z pracy zatrzymywali się przy oknach, by przyglądać się temu, jak na wybrzeżu ratuje się łodzie, które wiatr zerwał z lin i które uderzały o skaliste brzegi. Zdaję sobie sprawę, że za jakiś czas takie wiatry nie będą robiły na mnie wrażenia, bo wieje tu w zasadzie codziennie w mniejszym lub większym natężeniu, więc się przyzwyczaiłem. Wiem jednak, że przyzwyczajenie nie oznacza obojętności. Za każdym razem, gdy konfrontuję się tu ze zjawiskiem atmosferycznym, które mnie przerasta, uświadamiam sobie, że Islandia daje po prostu przywilej mieszkania tutaj. A przywilejem jest również wynajęcie lub kupno jakiegoś atrakcyjnego lokum. Na kolejne zlecenie „Gazety Wyborczej” postanowiłem napisać o islandzkim rynku nieruchomości. Żaden ze mnie oczywiście specjalista w temacie, jednak postanowiłem podzielić się moimi doświadczeniami, zebrać informacje od innych i opowiedzieć o tym, jak trudno znaleźć mieszkanie w tym kraju. Nie wiem, kiedy ukaże się ten artykuł, ale zakładam, że we wrześniu.

Ja i wodospad Valagil


Co jeszcze? Bardzo mało czytam. Blog „Krytycznym okiem” właściwie umarł, bo wydawcy zrezygnowali z dalszych współprac komercyjnych. Udało mi się niedawno być przewodnikiem przesympatycznej polskiej grupy turystów, których wszystkich zaprosiłem do swojego domu, gdzie napili się kawy i skorzystali z WC, co u nas w regionie nie jest zachcianką, którą można spełnić w restauracji czy stacji benzynowej, gdy podróżujemy i jesteśmy pośrodku pustki. Bardzo lubię moją dorywczą pracę przewodnika. Tak samo jak coraz bardziej lubię być kasjerem, ćwiczyć mówiony islandzki, uśmiechać się do ludzi i z wielką satysfakcją odnotować, że kilku islandzkich klientów wita się ze mną, mówiąc „góðan daginn, vinur minn“. Długo musiałem na to pracować, ale chyba jestem już zaakceptowany przez lokalną społeczność. To bardzo miłe, choć oczywiście ani wcześniej, gdy czułem się nieswojo, ani teraz, kiedy jest zupełnie inaczej, nie zależy mi tutaj na żadnych bliższych kontaktach z innymi ludźmi bez względu na pochodzenie i język. Jestem tu dla Islandii. A ona dla mnie. To naprawdę nie może być przypadek, że zawsze w poniedziałki i wtorki, gdy mam wolne, od ponad miesiąca jest dobra pogoda, a w moje pracujące dni się psuje. Nawet mój szef to zauważył. Mam wrażenie, że pasujemy do siebie – ja i ta wyspa. Tak że nawet odsłania mi swoje piękno, gdy mogę je pooglądać.