poniedziałek, 23 czerwca 2025

Urlopowo

    
Fiordy Wschodnie

Trudno jest zebrać myśli po tych wszystkich dniach jeżdżenia po Islandii. Nie chcę, żeby był to długi wpis, bo zauważyłem, że takie nie mają wyświetleń. Liczą się obrazki, krótkie wrzutki tekstowe, a całą wirtualną przestrzeń oraz urządzenia do obsługi przejmuje Al, co z przerażeniem zauważyłem w swoim telefonie (nie robiłem żadnej aktualizacji, sama mi tam weszła jakaś Femini i próbuje decydować za mnie). Wspominam Al na samym początku, bo widziałem na IG storiski pewnej instagramerki, która po raz pierwszy zwiedza Islandię i napisała, że takie piękno mogłaby stworzyć sztuczna inteligencja. Nie, stworzyła to natura. Islandia jest miejscem skrajnie różnych krajobrazów i każdy zapiera dech w piersiach. Po raz pierwszy – choć byłem tu wcześniej cztery razy jako turysta – mogłem obejrzeć wschód wyspy i wszystkie magiczne miejsca, które się tam znajdują.

Nowa lopapeysa

 

Zaczęło się od tego, że wyjeżdżałem z Fiordów Zachodnich drogą 60, z której rzadko korzystam, zazwyczaj wybierając 61, z poczuciem pewnego niepokoju i lęku. Oto bowiem po raz pierwszy od dwóch lat mogłem pojechać na urlop i pierwszy raz od marca ubiegłego roku wyjechałem poza swój region. Wizyta w ukochanym sklepie Bolli w Búðardalur zaowocowała kupnem czternastej lopapeysy, tym razem żółtej. I tak, miałem na nią odłożone z poborów, bo wiedziałem, że chcę ją mieć, należy mi się wreszcie coś ładnego i mogę sobie to kupić. Szczęście szybko zamieniło się w masę stresu, bo już drugiego dnia podróży jedna z nowych letnich opon dosłownie rozerwała się na prostym asfaltowym odcinku drogi 52.

"Atrakcja urlopowa"

 

Niestety myślałem o tym wydarzeniu przez cały czas urlopu, straumatyzowało mnie i spowodowało, że już nigdy nie poczuję się pewnie za kierownicą, jednak starałem się znaleźć mnóstwo plusów sytuacji. Po pierwsze – nie wydarzyło się to na jakiejś dzikiej drodze szutrowej, z dala od cywilizacji i przede wszystkim bez Internetu (tak, w Islandii jest wciąż mnóstwo takich miejsc). Po drugie – z pomocą wspaniałego polskiego kolegi nawiązaliśmy kontakt z mechanikiem z Borgarnes, a ten dość szybko skontaktował się z lokalsem, który pomógł mi wymienić oponę na awaryjną, gdyż okazało się, że poza nią wiozłem ze sobą niewłaściwy klucz do odkręcania śrub. Później na tej oponie musiałem dojechać z oszałamiającą prędkością 60 km/h do regionu stołecznego, by kupić i wymienić oponę letnią. Domyślacie się, ilu kierowców tnących szybko w kierunku stolicy wkurzyłem, jadąc jak żółw. Przy każdej zatoczce zatrzymywałem się, przepuszczając wianuszek trzydziestu samochodów, które wlokły się za mną, by pojechały sobie dalej z normalną prędkością. Wiem, że już nigdy nie będę utyskiwał na kierowcę przede mną, który jedzie wolno i tarasuje mi drogę. Może być tysiąc powodów, dla których tak jedzie. Mój był poważny. W każdej chwili bałem się, że przyspieszę za bardzo i ta opona odpadnie. Wymiana właściwego elementu mojej Marilyn była błyskawiczna i fachowa, stąd moje wielkie podziękowania dla całego personelu zakładu naprawczego koło stacji Olis w Mosfellsbær.

Miałem na ten urlop oszczędności, które w związku z wyżej wymienionym prawie całkowicie wyparowały. Ja natomiast ruszyłem dalej i z dużym stresem nie tylko z powodu wydarzeń minionych, lecz również dlatego, że czekał mnie do przejechania bardzo długi odcinek, gdyż następny nocleg miałem dopiero w Höfn. Zatrzymałem się na chwilę przy Reynisjarze, pomijając praktycznie Jökulsárlón czy inne komercyjne atrakcje turystyczne. Przecież celem był wschód, nigdy tam nie byłem.

 

Las we wschodniej Islandii

Kolejne zakwaterowania były wspaniałe i tanie. Jeśli pracujesz w Islandii, twój związek zawodowy może ci wynająć domek letniskowy i mieszkanie. Ten pierwszy miałem na dłuższy czas w okolicach Egilsstaðir, a potem jeszcze dwa dni w mieszkaniu w Akureyri. Oczywiście oba punkty służyły jedynie za bazy wypadowe. We wschodniej Islandii ujęło mnie to, że jest tam tak dużo drzew i lasów. Miałem zresztą okazję spacerować w Hallormsstaðaskógur przez ponad dwie godziny i to było cudowne doświadczenie, bo uświadomiłem sobie, że na Islandii, gdzie generalnie nie ma drzew (mam na myśli swój region), zatęskniłem za klasycznym polskim lasem. I było mi tam bardzo dobrze, przytulnie.

Muzeum Kamieni Petry

 

Wszystkie miejscowości Fiordów Wschodnich są interesujące, natomiast ja zapamiętałem przede wszystkim trzy. Jako zbieracz kamieni, do których od czasu emigracji dopisuję sobie pewną filozofię, byłem wniebowzięty, odwiedzając Stöðvarfjörður, a tam wspaniałe Muzeum Kamieni Petry. Petra była Islandką, która kolekcjonowała absolutnie wszystko, natomiast obecnie jej wnuczka Unnur pielęgnuje miejsce jej pamięci; wszystkie kamienie są pomalowane, fantazyjnie ułożone i przepięknie komponujące się z otoczeniem ogrodu, o który Unnur dba z pieczołowitością. Gdyby nie polecajka znajomej, po prostu minąłbym tę miejscowość, jadąc dalej. A tak znalazłem najpiękniejsze dla mnie miejsce w tamtym regionie.

Aby nie kłamać, że nic więcej mnie nie zachwyciło, wspomnę jeszcze o Stokknes i wspaniałym Verstrahorn, który dominuje nad okolicą. Wjazd tam jest płatny (niewiele), jednak spokojnie można spędzić tam cały dzień. Pomijając Wioskę Wikingów, która jak dla mnie jest komercyjnym shitem, sam Stokknes oferuje takim samotnikom jak ja raj, po którym można wędrować i wędrować. Nie udało mi się obejrzeć wszystkiego, bo czas mnie gonił, lecz na pewno tam wrócę.

Francuskie i islandzkie nazwy ulic 

 

Poza wspomnianym Stöðvarfjörður spore wrażenie robi też francuska osada nieopodal, Fáskrúðsfjörður. Pięknie położona. Wszystkie ulice podpisane są po francusku i islandzku. Genezę francuskiego wpływu na tę osadę można sobie szybko znaleźć w Google, natomiast mnie zastanowiło to, jak sporo francuskich wpływów jest na wyspie. Mamy bowiem francuski cmentarz przy drodze 622, pośrodku niczego i w miejscu, gdzie wjedzie już naprawdę doświadczony i świadomy tego, gdzie jest, turysta.

 


Ogromnie polecam Borgarfjörður eystri zwłaszcza tym, którzy bezskutecznie usiłują znaleźć na Islandii w lecie maskonury. Jest ich tam mnóstwo. Więcej niż widziałem na Wyspach Owczych. Nie chcę atakować Was islandzkimi nazwami własnymi. Po prostu jedźcie piękną, częściowo górską drogą 94 i za miejscowością jedźcie dalej do Borgarfjarðarhöfn, gdzie na jednej konkretnej skale gromadzi się masa tych słodziaków. Są tak przyzwyczajone do fotografujących ich ludzi, że wręcz pozują, są na wyciągnięcie ręki i jest ich mnóstwo. Ponoć najlepiej przyjechać około godziny 19:00, ale ja byłem dużo wcześniej i widziałem ich bardzo dużo.

Piękne są też drogi 93 do Seyðisfjörður – urocze miasteczko, ale totalnie komercyjne z powodu miejsca dokowania promów i tysiąca turystów – i 92, która wiedzie Was przez „Trojmiasto” wschodniej Islandii, czyli miejscowości Reyðarfjörður, Eskifjörður (do którego trzeba zjechać dwa kilometry z głównej trasy) oraz Neskaupstaður, już na samym końcu drogi 92, którą i tak trzeba wrócić, ale to niezwykle malownicza osada i z pewnością najpiękniejsza w tym „Trójmieście”. Ważne jest to, że wszystkie drogi na wschodzie, a przynajmniej prawie wszystkie, są wyasfaltowane w przeciwieństwie do Fiordów Zachodnich, gdzie głównie jeździ się po szutrze lub drodze przypominającej szutrową, jeśli chce się zjechać z głównej drogi i zobaczyć tutejsze cuda.

Krafla

 

O tym, co zobaczyłem na północy wyspy, którą już znam i tam byłem kilka razy, może przy okazji następnego wpisu. Dziś wiem jedno: cokolwiek bym zobaczył na Islandii, na przykład kompleks wulkaniczny Krafla, z którego zrezygnowałem dwa lata temu z powodu wszędobylskich muszek, a który pulsuje parą i kolorami, najcudowniejsze i najpiękniejsze zawsze pozostają dla mnie Fiordy Zachodnie. Kiedy tu znowu wjechałem na ostatnim odcinku mojego wojażu, zdecydowanie odetchnąłem z ulgą. Nie ma to jak w domu. Wspaniały czas, choć okupiony stresem na początku, a ten przerodził się potem w taki stan emocjonalny, w którym nie mogłem do końca cieszyć się wyjazdem. Ale to bardziej sprawa dla jakiegoś dobrego psychoterapeuty, a nie opowieść na bloga. Podsumowując: jeśli nie macie czasu i środków na Fiordy Zachodnie, wybierajcie Wschodnie, ale z taką bazą noclegową, by przez kilka dni na chillu zjeżdżać z „jedynki” i odkrywać wschodnie dzikie zakątki (ja na przykład nie zdążyłem wbić do Mjóifjörður, czego bardzo żałuję). Żałuję również tego, jak bardzo komercjalizuje się południowa przede wszystkim Islandia. Jak obrzydliwi są ludzie rzucający na ziemię niedopałki czy puszki po Collabach, Red Bullach, chusteczki higieniczne. Co mogłem i się nie brzydziłem – zbierałem. Od zawsze palę papierosy. Nigdy przez sekundę nie przeszło przez myśl, by rzucić niedopałek na ziemię, którą tak kocham. Podziwiam natomiast turystów robiących te wszystkie górskie traski na rowerach. Szacun.

-

Jeśli podoba Ci się ten blog i chcesz mnie wesprzeć na emigracji, możesz tu zrobić TUTAJ 

 

Stoknnes, kwintesencja urlopowego szczęścia

 

czwartek, 29 maja 2025

'Punkty zwrotne", reż. David Marqués

 

Pewnie zastanawiacie się nad tym, dlaczego na blogu poświęconym tematyce Islandii, pojawia się recenzja hiszpańskiego filmu. Powodów jest kilka. Po pierwsze – Islandczycy uwielbiają czytać kryminały, jak również je pisać. To specyficzny fenomen albo rzecz do dość prostego wyjaśnienia psychologicznego. W kraju, w którym przestępczość praktycznie nie istnieje (choć liczba zabójstw ostatnio niepokojąco wzrosła), część ludzi, a może ich większość, chce kontaktu ze swoją mroczną stroną albo ma potrzebę zgłębiania jej. Bo każdy swoją mroczną stronę posiada. I każdy – jak głosi teza filmu – może stać się mordercą. Dzięki temu kryminały w Islandii czyta się i pisze na potęgę. Czasem robi się z tego dochodowy biznes międzynarodowy jak twórczość Yrsy Sigurðardóttir, która normalnie pracuje na platformie wiertniczej i jej życie zawodowe nie jest związane z pisaniem książek. A jednak można z nich żyć w Islandii, bo dostaje się na pisanie dotacje i samo pisanie uznawane jest za pracę. Film „Punkty zwrotne” w bardzo przewrotny sposób opowiada o samym procesie pisania, a także znajduje sposób, by pokazać, jak skomplikowane jest stworzenie naprawdę dobrego kryminału.

Po drugie – Islandczycy uwielbiają Hiszpanię, a zwłaszcza Teneryfę. Loty tam są najczęstszymi z wyspy i nie znam Islandczyka, który nie spędziłby tam urlopu. Nie wiem, dlaczego akurat ta część Hiszpanii, lecz generalnie większość populacji Islandii odpoczywała lub będzie odpoczywać na Teneryfie albo w innym rejonie Hiszpanii. Z pewnością zainteresuje ich zatem kino hiszpańskie o wspomnianej wyżej tematyce. Ale tego bloga czytają tylko Polacy i piszę to przede wszystkim dla polskich odbiorców, którzy cenią hiszpańskie kino z dreszczykiem mające długą i inspirującą tradycję, dlatego uważam, że jest to film dla bardzo szerokiego grona odbiorców. A jak pojawi się w dystrybucji na Islandii, z pewnością będzie oglądany z wypiekami na twarzy.

Po trzecie – tego bloga pisze również pisarz, autor czterech powieści, który znakomicie się bawił i sporo uczył podczas oglądania tego filmu. Moje dwie pierwsze powieści to narracje obyczajowe, potem postanowiłem pójść w gatunek thrillera. I na nim się zatrzymałem, albowiem nie umiem pisać kryminałów i podziwiam wszystkich pisarzy z każdego kraju, którzy potrafią to robić. Nie każdy jednak wymyśliłby coś, co stworzył scenarzysta „Punktów zwrotnych”. Filmu, który ogląda się na jednym wdechu mimo nielinearności i odsłaniania kart w taki sposób, by jeszcze bardziej komplikować fabułę, która toczy się intrygująco przede wszystkim dlatego, że motywacje działania bohaterów są nietuzinkowe i jest tu przede wszystkim świetne aktorstwo. Początkowo obraz ma być konfrontacją dwóch mężczyzn o przenikliwych spojrzeniach, które same w sobie tworzą niesamowitą aurę filmu. Ale potem pojawia się ktoś inny. Być może manipulacja układem zdarzeń za dużo zdradzi i sporo widzów domyśli się zakończenia, jednak przyjemność wejścia w ten filmowy mrok jest niewątpliwie czymś satysfakcjonującym.


 

Kluczowym dla każdego kryminału jest zwykle pewien motyw. Tutaj jest nim wino. Szkarłat, duże kieliszki, picie wina, konsekwencje tego picia. Pierwsza scena – niezwykle barwna i wymowna – wprowadza nas w ciekawy klimat filmu świetnie zespojonego właśnie konkretnym motywem. Bo poza tym David Marqués nie koncentruje się jedynie na procesie pisania, skomplikowanym charakterze tworzenia, egzystencjalnej egocentryczności czy bolesnej samotności, które często łączone są z osobami twórczymi, pisarkami i pisarzami. Tu rozgrywa się intrygująca psychodrama oparta na skomplikowanych relacjach. A może wcale nie tak skomplikowanych, po ludzku okrutnych. To one są tu najistotniejsze. To, że odbiorca filmu co chwilę gubi się w tym, kto tu jest dla kogo antagonistą, a kto protagonistą. „Punkty zwrotne” pokazują również, że znakomite kino można stworzyć bez żadnych spektakularnych zdjęć pejzaży, dobre kino może się rozgrywać w konkretnym miejscu. A to miejsce charakteryzują detale. Tu od początku do końca właśnie na nich trzeba się koncentrować.


 

Kino rozrywkowe? Częściowo. Psychologiczne? Jak najbardziej. Samo w sobie jest kryminałem, ale to przede wszystkim film o tożsamości twórcy i o tym, że wydawanie książki nie jest intymną autoterapią. Pisze się po to, aby na tym zarobić, ale przede wszystkim, by inni to czytali. I wiedzieli, kto napisał to, czym się zachwycali. Tu zachwycamy się przede wszystkim doborem tematu i klimatem intrygi. Wcale nie takiej skomplikowanej, a jednak wiarygodnej. Bo o tym mówi film: o istocie tworzenia powieści kryminalnej, która bardzo często komplikuje rzeczywistość do granic absurdu, a zwykle okazuje się w swoich rozwiązaniach fabularnych bardzo wiarygodna. Czy „Punkty zwrotne” zyskają uwagę za scenariusz, aktorstwo, zdjęcia, a może za świetne wykorzystanie motywu przewodniego? David Marqués ma w swoim dorobku twórczym niebanalne filmy w różnej tematyce. Tym razem to bardziej teatr niż film. Ale dla mnie jako dla pisarza stał się rozrywką, lecz również inspiracją. Nadal nie umiem napisać kryminałów. Po seansie wiem jednak, dlaczego tego nie umiem. 

Zdjęcia - Aurora Film

Patronat medialny: