czwartek, 29 maja 2025

'Punkty zwrotne", reż. David Marqués

 

Pewnie zastanawiacie się nad tym, dlaczego na blogu poświęconym tematyce Islandii, pojawia się recenzja hiszpańskiego filmu. Powodów jest kilka. Po pierwsze – Islandczycy uwielbiają czytać kryminały, jak również je pisać. To specyficzny fenomen albo rzecz do dość prostego wyjaśnienia psychologicznego. W kraju, w którym przestępczość praktycznie nie istnieje (choć liczba zabójstw ostatnio niepokojąco wzrosła), część ludzi, a może ich większość, chce kontaktu ze swoją mroczną stroną albo ma potrzebę zgłębiania jej. Bo każdy swoją mroczną stronę posiada. I każdy – jak głosi teza filmu – może stać się mordercą. Dzięki temu kryminały w Islandii czyta się i pisze na potęgę. Czasem robi się z tego dochodowy biznes międzynarodowy jak twórczość Yrsy Sigurðardóttir, która normalnie pracuje na platformie wiertniczej i jej życie zawodowe nie jest związane z pisaniem książek. A jednak można z nich żyć w Islandii, bo dostaje się na pisanie dotacje i samo pisanie uznawane jest za pracę. Film „Punkty zwrotne” w bardzo przewrotny sposób opowiada o samym procesie pisania, a także znajduje sposób, by pokazać, jak skomplikowane jest stworzenie naprawdę dobrego kryminału.

Po drugie – Islandczycy uwielbiają Hiszpanię, a zwłaszcza Teneryfę. Loty tam są najczęstszymi z wyspy i nie znam Islandczyka, który nie spędziłby tam urlopu. Nie wiem, dlaczego akurat ta część Hiszpanii, lecz generalnie większość populacji Islandii odpoczywała lub będzie odpoczywać na Teneryfie albo w innym rejonie Hiszpanii. Z pewnością zainteresuje ich zatem kino hiszpańskie o wspomnianej wyżej tematyce. Ale tego bloga czytają tylko Polacy i piszę to przede wszystkim dla polskich odbiorców, którzy cenią hiszpańskie kino z dreszczykiem mające długą i inspirującą tradycję, dlatego uważam, że jest to film dla bardzo szerokiego grona odbiorców. A jak pojawi się w dystrybucji na Islandii, z pewnością będzie oglądany z wypiekami na twarzy.

Po trzecie – tego bloga pisze również pisarz, autor czterech powieści, który znakomicie się bawił i sporo uczył podczas oglądania tego filmu. Moje dwie pierwsze powieści to narracje obyczajowe, potem postanowiłem pójść w gatunek thrillera. I na nim się zatrzymałem, albowiem nie umiem pisać kryminałów i podziwiam wszystkich pisarzy z każdego kraju, którzy potrafią to robić. Nie każdy jednak wymyśliłby coś, co stworzył scenarzysta „Punktów zwrotnych”. Filmu, który ogląda się na jednym wdechu mimo nielinearności i odsłaniania kart w taki sposób, by jeszcze bardziej komplikować fabułę, która toczy się intrygująco przede wszystkim dlatego, że motywacje działania bohaterów są nietuzinkowe i jest tu przede wszystkim świetne aktorstwo. Początkowo obraz ma być konfrontacją dwóch mężczyzn o przenikliwych spojrzeniach, które same w sobie tworzą niesamowitą aurę filmu. Ale potem pojawia się ktoś inny. Być może manipulacja układem zdarzeń za dużo zdradzi i sporo widzów domyśli się zakończenia, jednak przyjemność wejścia w ten filmowy mrok jest niewątpliwie czymś satysfakcjonującym.


 

Kluczowym dla każdego kryminału jest zwykle pewien motyw. Tutaj jest nim wino. Szkarłat, duże kieliszki, picie wina, konsekwencje tego picia. Pierwsza scena – niezwykle barwna i wymowna – wprowadza nas w ciekawy klimat filmu świetnie zespojonego właśnie konkretnym motywem. Bo poza tym David Marqués nie koncentruje się jedynie na procesie pisania, skomplikowanym charakterze tworzenia, egzystencjalnej egocentryczności czy bolesnej samotności, które często łączone są z osobami twórczymi, pisarkami i pisarzami. Tu rozgrywa się intrygująca psychodrama oparta na skomplikowanych relacjach. A może wcale nie tak skomplikowanych, po ludzku okrutnych. To one są tu najistotniejsze. To, że odbiorca filmu co chwilę gubi się w tym, kto tu jest dla kogo antagonistą, a kto protagonistą. „Punkty zwrotne” pokazują również, że znakomite kino można stworzyć bez żadnych spektakularnych zdjęć pejzaży, dobre kino może się rozgrywać w konkretnym miejscu. A to miejsce charakteryzują detale. Tu od początku do końca właśnie na nich trzeba się koncentrować.


 

Kino rozrywkowe? Częściowo. Psychologiczne? Jak najbardziej. Samo w sobie jest kryminałem, ale to przede wszystkim film o tożsamości twórcy i o tym, że wydawanie książki nie jest intymną autoterapią. Pisze się po to, aby na tym zarobić, ale przede wszystkim, by inni to czytali. I wiedzieli, kto napisał to, czym się zachwycali. Tu zachwycamy się przede wszystkim doborem tematu i klimatem intrygi. Wcale nie takiej skomplikowanej, a jednak wiarygodnej. Bo o tym mówi film: o istocie tworzenia powieści kryminalnej, która bardzo często komplikuje rzeczywistość do granic absurdu, a zwykle okazuje się w swoich rozwiązaniach fabularnych bardzo wiarygodna. Czy „Punkty zwrotne” zyskają uwagę za scenariusz, aktorstwo, zdjęcia, a może za świetne wykorzystanie motywu przewodniego? David Marqués ma w swoim dorobku twórczym niebanalne filmy w różnej tematyce. Tym razem to bardziej teatr niż film. Ale dla mnie jako dla pisarza stał się rozrywką, lecz również inspiracją. Nadal nie umiem napisać kryminałów. Po seansie wiem jednak, dlaczego tego nie umiem. 

Zdjęcia - Aurora Film

Patronat medialny: 


piątek, 2 maja 2025

U progu maja

 

Pewnie zauważyliście, że mój blog doczekał się logotypu. Jego autorką jest moja  przyjaciółka Asia i jeśli chcielibyście, żeby zrobiła Wam coś podobnego, napiszcie do mnie mailowo (czechowicz.jaroslaw@gmail.com), a ja przekażę jej Waszą prośbę i ona zdecyduje, czy się podejmie. W dobie wysokich stawek grafików za zrobienie najmniejszej miniaturki warto zastanowić się nad zleceniem u kogoś, kto na pewno nie zrobi tego za miliony, a zrobi bardzo ładnie. A skoro jest logotyp, zapraszam do współprac patronackich. Dwie już w toku. Jeśli przygotowujesz jakieś materiały o Islandii, wydajesz książkę o wyspie, podejmujesz ciekawe inicjatywy z nią związane albo prowadzisz biuro turystyczne i te działalności mnie przekonają, chętnie zdecyduję się nieodpłatnie na patronowanie medialne i w zamian za umieszczenie logotypu opublikuję informacje w social mediach na temat tego, co robisz.

Nowe logo

 

Ja póki co mogę pomarzyć o pracy w turystyce. Tutaj jestem konkurencją dla wielu osób, które też promują Fiordy Zachodnie i doskonale widzę na Instagramie, jak mnie ignorują, choć od czasu do czasu odznaczam te interesujące profile. Turystyka w Islandii to naprawdę dochodowy biznes. Choć w tym roku weszła już ustawa o ograniczeniu statków wpływających do portu w Ísafjörður i jak dotąd, nie pojawił się żaden. Sam nie mam patentu przewodnika, ale mogę pokazać na Fiordach Zachodnich najpiękniejsze skryte tu poza głównymi drogami zakątki. Oczywiście wystawiam rachunek i płacę podatek. Na Islandii fajne jest to, że do zarobku 2 milionów koron nie musisz zakładać działalności gospodarczej, tylko wystawiać rachunki o charakterze faktury. Właśnie tak ratuję miesięczny budżet, podejmując współprace z polskimi pracodawcami. I z dumą mogę napisać, że po ponad dwóch latach wychodzę chyba na prostą, a koniec miesiąca nie oznacza już wyzerowanego konta. Jak wspomniałem w kwietniowym poście uczę się minimalizmu. Nie kupuję już niczego, co nie byłoby niezbędne. Ograniczam palenie. Jem mniej, ale treściwie. Wybieram tańsze posiłki. Oszczędzam na ogrzewaniu domu – co zresztą nie jest dziwne – by płacić niższe rachunki. Zmieniłem firmę ubezpieczeniową na tańszą. Właściwie największe wydatki generuje Marilyn, ale posiadanie samochodu to trochę jak posiadanie dziecka: wciąż na coś trzeba wyłożyć kasę, a ponieważ kupiłem auto, by tu jeździć nie tylko do pracy i do domu, co jakiś czas trzeba wymienić jakąś część albo uzupełnić płyny. Zlecam to w warsztacie, bo sam niewiele umiem. Dwa lata mam samochód, ale to dla mnie nie samochód, lecz przyjaciółka. Nigdy nie interesowałem się motoryzacją i nadal tak jest. W sensie – nie mam potrzeby dowiadywania się, z czego składa się samochód, co w nim jak pracuje, nie rozpoznaję modeli aut, to wszystko nadal jest dla mnie kosmosem. Ale o Marilyn dbam. Tylko dzięki niej mam Islandię na wyciągnięcie ręki. A właściwie już niedługo będę miał ją całą, bo za miesiąc zaczynam urlop i wreszcie naprawdę sobie pojeżdżę po wyspie.


 

Ostatnio mój kolega z rodzinnej miejscowości umieścił na Fb rozważania dotyczące pracy nauczyciela. Napisał, że generalnie ta praca nie jest możliwa do zmierzenia, jeśli chodzi o efekt. Nie widać jej codziennej przydatności. Trochę bym z tym polemizował, ale tak, nauczyciel rzeczywiście nie wytwarza czegoś, co jest widoczne natychmiast gołym okiem i konkretnie przydatne. A moja praca w markecie taka jest. Dotychczas do moich obowiązków należało obsługiwanie kasy, zajmowanie się w weekendy piekarnią oraz uzupełnianie lodówek oraz półek z napojami. Wczoraj po raz pierwszy samodzielnie zrobiłem dwie wielkie palety i dopiero teraz poczułem, jak ciężko fizycznie pracują na co dzień moje koleżanki i koledzy, robiąc tę robotę, gdy takich palet przyjeżdża kilka lub kilkanaście. Mimo zmęczenia satysfakcja była naprawdę wielka. To jest rzeczywiście praca, której efekty widać natychmiast. Efekty pracy nauczyciela są długofalowe. Na przykład to, że twoje uczennice piszą i wydają książki. Twój były uczeń, który nigdy nie przeczytał książki, zanim cię poznał, ma dziś w domu wielką biblioteczkę. To, że spotykasz po latach ludzi, którzy opowiadają o tym, jak wpłynąłeś na ich późniejsze życie tylko tym, że prowadziłeś z nimi lekcje. Czy na Islandii mógłbym być nauczycielem? Nie, bo nie znam języka islandzkiego na takim poziomie, na jakim trzeba go znać i nie, bo tutaj jest zupełnie inny model edukacji, z którym ja nie do końca jako polski belfer z doświadczeniem się zgadzam.

Maj zaczął się ponuro, zimy naprawdę nie było w tym roku i kiedy oglądam zdjęcia znajomych z północnej Norwegii, jestem w szoku, że tak długo utrzymuje się tam śnieg i że wciąż pada. Tutaj generalnie przez całą zimę było ciepło i przez większość tego czasu widziało się drogę, po której się jechało, a nawet dość często asfalt. Niedawno Islandczycy świętowali pierwszy dzień lata. To ruchome święto (narodowe!), które ma zawsze miejsce w czwartki. Ludzie składają sobie wtedy życzenia jak na święta. Najwidoczniej jestem jedyną osobą, którą martwi znikający mrok i podnoszące się temperatury, ale z drugiej strony mam urlop w czasie dnia polarnego, więc zobaczę naprawdę wiele, jeśli będę mało spał.


 

A tak właśnie jest. Miałem ostatnio kryzys bezsenności. Nie spałem całe trzy noce. Ani przez minutę. Bezsenność to choroba bagatelizowana przez medycynę. Obecnie można otrzymać tylko środki nasenne, które po pewnym czasie uzależniają. Dla osób z bezsennością chwilową, spowodowaną jakimś niepokojem, trudną sytuacją życiową, to dobre rozwiązanie. Dla takich jak ja, chronicznie bezsennych (trzydzieści lat nieprzespanych w pełni nocy), nie ma żadnego lekarstwa ani ratunku. Nie pomagają terapie, zioła, ćwiczenia, medytacje, nic. To kwestia umysłu. Mózgu, który nie chce spać. Mam kilka teorii na temat tego, dlaczego tak się dzieje, a jedną z nich potwierdził psychiatra. W Islandii leki nasenne przepisuje się zwykle starszym ludziom. Ja nie mogę brać takich środków, bo byłem od nich poważnie uzależniony. W związku z tym problem jest ogromny, bo na Fiordach Zachodnich nie ma żadnych lekarzy specjalistów, o psychiatrze nie wspomnę, nie ma też możliwości konsultacji online (przynajmniej o czymś takim nie słyszałem), więc pozostaje się z poradami: proszę się zrelaksować przed snem i brać melatoninę. Jasne.

Wciąż mimo mnóstwa uszczypliwych uwag oraz złośliwości staram się zbierać pieniądze na wkład własny, by wziąć kredyt hipoteczny na dom, w którym mieszkam. Wesprzeć można mnie TUTAJ. Hejtowania nie będę już znosił, po prostu blokuję dane osoby albo zamykam możliwości komentarzy pod postami o zbiórce. Nie można zbierać na marzenia? Na dobre rzeczy? Trzeba zbierać tylko w sytuacjach kryzysowych, w chorobie? Sam wielokrotnie wpłacałem kwoty na bardzo różne przeznaczenia, bo wiedziałem, że to jest komuś potrzebne lub przydatne. Do głowy by mi nie przyszło, aby pod jakąś zbiórką wpisać komuś komentarz negujący to, co robi. Po co? Nie interesuje cię to, scrolluj dalej.


 

Życzę Wam pięknego maja, a sobie więcej wycieczek, na które ostatnio nie mam czasu. Udało mi się jednak sprawdzić, czy droga szutrowa 624 jest już przejezdna i większość zdjęć pochodzi właśnie stamtąd, bo można – choć ostrożnie – dojechać do samego końca i cieszyć się pustką oraz szumem wiatru. Lato ma jeden plus – można wjechać w każdą drogę bez lęku o to, czy zakopie się w śniegu lub ugrzęźnie w błocie (chyba że wcześniej leje przez tydzień, co tutaj jest normą). Wszystkiego dobrego w tej rozkwitającej wiośnie. Poza tym maj przyniesie również audiobooki moich dwóch powieści – „Gorsza” oraz „Toksyczność”. Ta pierwsza już przeczytana i nagrana przez znakomitą Annę Ryźlak. Drugą powieść czytać będzie Ewa Abart. Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo Błysk, któremu oddałem te teksty pod opiekę, działa tak sprawnie. Sam nie jestem wielbicielem audiobooków, lecz wiem, że to teraz bardzo popularna forma książki. Mam nadzieję, że znajdziecie czas, żeby kupić i posłuchać – audiobooki będą dostępne także na platformach abonamentowych.