To jestem ja bez okularów w
moim nowym kącie czytelniczym. W nowym domu, który uwielbiam, i który usiłuję wykreować
tak, by był dla mnie przestrzenią do odbudowania życiowej energii.
Przeprowadziłem się wreszcie do Flateyri, co było i stresujące, i męczące,
jednakże mam wreszcie przestrzeń oraz ciszę, o których tak marzyłem. Czekam też
na egzemplarze autorskie moich „Ciosów”, które pewnie właśnie przemierzają
Atlantyk. Wydarzyły się same niezwykłe i dobre rzeczy. A jednak nie potrafię
się tym do końca cieszyć.
Nie wiem, czy wynika to z
tego, że we wrześniu pogoda zdecydowanie nie rozpieszczała, a w miarę jasne,
bezdeszczowe i bezwietrzne dni mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Myślę,
że moja swoista zapaść emocjonalna nie ma związku z aurą, bo przecież taka jest
Islandia przez wiele, wiele dni, a słońce, które przeklinałem, wreszcie się
schowało, przyszły też przyjemne wieczory i ciemność. Mam w sobie jakiś
niepokój o to, co będzie dalej. Praca za ok. 340 tysięcy koron i dorabianie z
Polski? Towarzyszy mi nieustannie od kilku tygodni i z pewnością jest powiązany
ze zmęczeniem, jakie wywołuje chroniczna bezsenność. Nic już w zasadzie nie
działa, kiedy chcę zasnąć. Nawet leki, o które wciąż toczę boje z lokalną
służbą zdrowia. Tu nie ma psychiatry, z którym mógłbym konsultować dobór
właściwych leków na sen. Być może przez to dociera do mnie z pełnym
przekonaniem, że jestem tu ze wszystkim zdany tylko na siebie. Mimo obecności
jednej lub dwóch przyjaznych dusz, z każdym problemem i każdym dylematem muszę
sobie radzić sobie sam. Niby całe życie tak było, ale teraz dochodzą do tego
jeszcze surowe warunki. Dlatego trudno jest mi pisać o tym, co przeżywam, bo to
jest bardzo skomplikowane. Żaden kryzys emigracyjny. Po prostu świadomość, że
mimo tego, iż wszystko tak wspaniale się układa, czegoś mi tu brakuje w tej
układance. Że emigrując świadomie w pojedynkę, zawsze jest o wiele trudniej niż
z tak zwaną drugą połową. I być może przez te niepokoje nie jestem w stanie
spać.
Opuszczony dom w drodze do pracy
Jesień na Islandii jest naprawdę
bajeczna. Nie zdawałem sobie sprawę z tego, że uderzy taką liczbą kolorów. To
jest naprawdę obezwładniające. Czasem mam wrażenie, że umrę tu od tego piękna.
Ale teraz najważniejszy jest dom. Miejsce, z którego coraz mniej chce mi się
ruszać, więc pewnie i wycieczki w plener staną się rzadsze. Bo wreszcie jest ta
wielka przestrzeń, którą mogę uznać za swoją i przypomina mi się, że mam naturę
domatora oraz introwertyka, a ostatnie osiem miesięcy gnałem gdzieś do przodu
na wielkiej adrenalinie, która powoli zanika. A właściwie już jej nie ma. Teraz
powinien pozostać spokój, a jest pewien rodzaj lęku. Być może dlatego, że coraz
wyraźniej widzę, że Islandia jako państwo funkcjonuje trochę w kafkowskim
stylu. Z jednej strony stwarza pozory, że wszystko jest łatwe i dostępne dla
obywatela. Z drugiej jednak – kiedy usiłuje się załatwić konkretne sprawy wagi
naprawdę istotnej (jak ciepło w mieszkaniu), można zderzyć się ze ścianą i
wieczną niekompetencją albo lekceważeniem czegoś, co przecież nie powinno być
lekceważone.
Ponieważ bywam czasem w
regionie stołecznym nie tylko po to, by zrobić zakupy w IKEA, lecz słucham
opowieści znajomych i przyglądam się tamtemu światowi, wiem już z pewnością, że
życie emigranta na islandzkiej prowincji jest zupełnie innym doświadczeniem niż
start w nowej ojczyźnie w rejonie stolicy. I jest jeszcze coś więcej:
świadomość, że żyje się pośród niewyobrażalnie wielkiego piękna, ale i
absolutnej surowości. Dlatego dopada mnie czasem poczucie jakiegoś bezsensu.
Bezsensu wykonywanej na co dzień kiepsko płatnej pracy. Bezsensu funkcjonowania
tutaj bez znajomości języka. To jakieś osłabienie, którego istoty nie mogę
zrozumieć. Przez to między innymi zrezygnowałem z kursu języka islandzkiego,
gdy po pierwszych zajęciach zorientowałem się, że rozumiem może z 10 procent
tego, co mówi nauczyciel. Przez to że nie mam siły się uczyć. Jestem
lingwistycznym głupkiem i coraz bardziej tym irytuję sklepową klientelę, bo
faktycznie, ileż można nie rozumieć pewnych prostych zwrotów i nie znać
przynajmniej większości nazw islandzkich artykułów.
Październik to czas na zmianę opon na zimowe u Marylin, co będzie mnie kosztować, ale ona musi mieć wszystko luksusowe, i czas oczekiwania zimy. Wątpliwości, jak będą wyglądać drogi wtedy, kiedy będę musiał przemierzyć te 20 parę kilometrów do pracy, a potem z niej wrócić. Ale jest też kolejny rodzaj ekscytacji, bo nigdy nie byłem na Islandii w dwóch najbliższych miesiącach. Mam wrażenie, że najlepszym lekiem na wszystko byłby tydzień w łóżku z dobrymi książkami. W bezruchu, na który nie mogę sobie pozwolić. Ale może dzięki różnym wątpliwościom wrócę do bardziej regularnego pisania tego bloga. Na razie jestem szczęśliwy, że mam swój dom i zaniepokojony tym, jak czasem poddaję pod wątpliwość słuszność wielu poczynań, które do tej pory miały miejsce.
Ja jestem zachwycona ostatnimi dniami w Polsce. Gdzie króluje słońce. Jednak piękno kolorów na Islandii mnie poraziło! Tak surowa kraina, a tak mamiąca. Myślę, że czarnowidztwo odejdzie wraz z pojawieniem się sił witalnych. Oby był dla Ciebie czas na odpoczynek, bez rezygnacji z ważnych spraw. Moim zdaniem język zaskoczy i przyjdzie płynność i zrozumienie. W nauce języka to jak w jeździe konnej. Jak spadniesz to natychmiast musisz wejść. Wtedy to nie pozwala na zakodowanie strachu przed jazdą. Myślę, że co do nauki to po prostu trzeba próbować do skutku. Życzę spotkania islandzkiej, bratniej duszy. Może wtedy będzie łatwiej otworzyć się na rozmowy w tym języku. Niezmiennie trzymam kciuki! Sandra
OdpowiedzUsuńPoczucie bezsensu, obezwładniający lęk, nieumiejętność cieszenia się czymkolwiek, pustka... Męczyłam się bardzo długo. Parę miesięcy temu poszłam do psychiatry, który stwierdził depresję. Co do bezsenności - od wielu lat brałam przed snem Relanium, kiedyś 1/3 tabletki (5mg), potem połowę, od jakichś 3 lat - całą tabletkę. Uzależniłam się. Przy samodzielnej próbie odstawienia przeżyłam horror. Psychiatra zalecił stopniowo odstawiać to cholerne Relanium (teraz biorę 2mg), następną wizytę mam w grudniu i wtedy powie jak działać dalej. Na depresję/sen zapisał mi Parogen (20mg, rano) oraz Lerivon (10mg, wieczorem, przed snem). Śpię jak suseł, 8 godzin, czasem 9. Poza tym ogólnie czuję się zupełnie inaczej, niż wcześniej, o wiele, wiele lepiej. Myślę, że bardzo przydałaby Ci się wizyta u specjalisty. Ale skoro nie masz możliwości, to nie wiem, co mogłoby pomóc. Bardzo mi Cię żal, bo wiem, jak bezsenność i w ogóle złe samopoczucie psychiczne może utrudniać i psuć człowiekowi życie. Pozdrawiam. Mila
OdpowiedzUsuńBiorę Lerivon od 15 lat i będę brał pewnie przez całe życie. Na sen żadne Relanium, ja muszę się budzić rześki i gotowy do pracy. Dzięki za troskę. Jak wspomniałem wyżej, w moich okolicach nie ma psychiatry.
UsuńNo tak, po 15. latach brania ten Lerivon już pewnie nic nie daje. :( Mnie na razie pomaga, a co będzie dalej, okaże się. Pewnie wskoczyłam z deszczu pod rynnę - odstawię Relanium, a uzależnię się od Levironu. Z tym że ja nie jestem już pierwszej młodości, więc trochę mi to już wisi. ;) Ale Ty szukaj pomocy, boś w kwiecie wieku. :)
UsuńLerivon nie uzależnia. I biorę właśnie dlatego, że mnóstwo daje. Żyje mi się na nim bardzo dobrze. Mój mózg potrzebuje tego, co zawiera mianseryna. Choć nasennie nie działa.
UsuńNa Islandii to lekarz rodzinny wypisuje leki na sen albo antydepresanty, a nie psychiatra. Nie zaproponowali Ci?
UsuńDepresyjni ludzie chyba tak mają, że zawsze czegoś im do szczęścia brakuje. Osiągnięcie celu nie zapewnia poczucia szczęścia. Zawsze czegoś brakuje. Piszę na podstawie autopsji i obserwacji.
OdpowiedzUsuńA nie myślał Pan o zaadoptowaniu jakiegoś pieseła lub koteła?
Dopóki nie pozna Pan bratniej duszy?
Pozdrawiam serdecznie...za chwilę zaczynam czytać Ciosy.
Ale ja nie jestem depresyjnym człowiekiem. 🙂
UsuńNo to może melancholikiem Pan jest? Albo po prostu bardzo wrażliwym człowiekiem.
UsuńTwój post wniósł powiew świeżego powietrza. Dziękuję za wyjątkowe podejście.
OdpowiedzUsuń