wtorek, 28 lutego 2023

Co doceniam

 

Kończy się pierwszy miesiąc mojego pobytu w Ísafjörður. Zima pożegnała się z Fiordami Zachodnimi, ale jestem pewien, że tu wróci. Póki co próbuję podsumować, co mi się tutaj udało przez ten miesiąc. Kończę jazdy z instruktorem i niebawem będę mógł jeździć ze znajomym, by ćwiczyć umiejętności przed egzaminem praktycznym. Takie jazdy z opiekunem na Islandii mogą trwać nawet ponad rok. Zakładam, że zapiszę się na ostatni egzamin w okolicach moich urodzin, aby sprawić sobie miły prezent z okazji ukończenia czterdziestu pięciu lat. Tymczasem ukończyłem dwa teoretyczne kursy online, zdałem egzaminy i mogę przystępować do egzaminu z teorii prawa jazdy w tutejszym urzędzie miasta. Postanowiłem trochę z tym poczekać, zrobić więcej testów, pouczyć się, być bardziej pewnym. Co poza tym? Rosnąca świadomość tego, że jestem we właściwym miejscu. Że się nie pomyliłem z moim wyborem i moimi oczekiwaniami. Wszystko mi tutaj pasuje. Wszystko jest dobre. Mam w sobie więcej pozytywnej energii do działania, niż miałem przez całe życie w Polsce. Znalazła się praca. Co prawda w niepełnym wymiarze godzin, jednak jest szansa na zatrudnienie w drugim miejscu. Nie choruję. Nie przydarzyło się nic przykrego ani nieprzewidzianego. W miarę przyzwoicie operuję swoimi oszczędnościami. No i jutro zaczynam coś nowego, czyli idę do takiej pracy, której nigdy w życiu nie wykonywałem, lecz mam nadzieję, że moi pracodawcy będą ze mnie zadowoleni.

Z dużym zainteresowaniem przeczytałem ciekawą rozmowę z Eweliną Gąciarską. Jej droga zupełnie różni się od mojej. Po latach mieszkania na Islandii Ewelina wraca do Polski i próbuje podsumować, co stało za tą decyzją. Dla mnie powrót do ojczyzny byłby chyba największą życiową porażką. A Ewelina mówi o tym bardzo wyraźnie. Że można tu przyjechać, nie znaleźć pracy, stracić oszczędności i być zmuszonym, by wracać tam, skąd się przyjechało. Uświadamiam sobie po lekturze tego wywiadu, że to, co zrobiłem, było rzeczywiście bardzo ryzykowne. Nikt mi nie gwarantował, że mój islandzki gospodarz będzie chciał zatrzymać mnie na dłużej. Przez miesiąc nie znalazłem ani jednej oferty mieszkania w Ísafjörður, choć roznosiłem ogłoszenia o poszukiwaniu właściwie wszędzie, gdzie można je było włożyć do skrzynek. I nic. Zatem gdyby nie decyzja osoby, która mnie pierwotnie przyjęła tylko na dwa miesiące, byłoby dziś bardzo nieprzyjemnie. I niebezpiecznie. Tak samo z pracą. Udało się, nie ukrywam, jestem szczęśliwy i zrobię wszystko, by utrzymać nowe zatrudnienie. Ale też mogło nie wyjść. To naprawdę mała miejscowość. Rynek pracy tutaj nie jest z gumy. A zajęcia i mieszkania nie szukam tylko ja. Trochę więc przechodzą ciarki po plecach, kiedy myśli się o podjętym ryzyku. I o tym, czy na pewno podjęłoby się decyzję o takiej podróży w jedną stronę, gdyby miało się w świadomości to, co ja mam dzisiaj. Najwidoczniej jestem szczęściarzem i muszę docenić to, co zostało mi dane. Mogłem nie mieć nic. Mogło się zdarzyć to, o czym wspomina Ewelina – perspektywa powrotu do Polski, po którym chyba już bym się nie podniósł.


Tymczasem nieśmiało próbuję personalizować przestrzeń mojego mieszkania, skoro mogę je zatrzymać i będzie moje przez dłuższy czas. Czerwienią zakrywam przerażającą mnie biel, a jest ona bardzo popularna w islandzkich domach, w moim mieszkaniu również. Jest tu taki sklep z gratami, różne używane rzeczy, dominuje kicz i zbędne chyba każdemu przedmioty, ale na dwóch półkach jakby czekały na mnie: świecznik oraz talerze w ulubionym kolorze. Za wszystko zapłaciłem tylko 300 ISK, czyli nieco ponad 10 zł! Nie zamierzam tu obrastać w rzeczy, jednak bardzo przyjemnie było zdobyć w takiej cenie małe drobiazgi, dzięki którym poczuję się tu bardziej jak w domu. Z pewnością zajrzę jeszcze ponownie do tamtego sklepu. Bo kupowanie tutaj czegoś online to czasem spore problemy. Raz naliczono mi dwukrotnie opłatę pocztową (odzyskałem nadpłatę). Teraz dowiedziałem się o jakichś ukrytych kosztach dostawy ramki do mojej mapy Fiordów Zachodnich. Obawiam się, że najbezpieczniej będzie tu kupować w sklepach stacjonarnych. A kiedy wybiorę się wreszcie do Reykjaviku, z pewnością pozwolę sobie na wielkomiejski shopping. Tym bardziej że muszę się przekonać, czy tutejsza Ikea ma rzeczywiście tak słaby asortyment, jak to wynika z tego, co zobaczyłem na ich stronie.

Raz w tygodniu chodzę na kijki z Asią i odkrywam nowe miejsca. Cudownie jest poczuć tę niezwykłość, kiedy nie mija się drugiego człowieka, jedynie walczy z wiatrem i chłonie te wszystkie zapierające dech w piersiach widoki. Schodzący ze wzgórz śnieg ujawnia jeszcze inne oblicze okolicy. Zobaczyć tutaj trawę czy mech po raz pierwszy od blisko miesiąca – to z pewnością było przeżycie. Najbardziej niesamowite jest to, ile przestrzeni do ruchu, spacerów jest tu dla kogoś, kto chce unikać ludzi, a jednocześnie nie oddalać się za bardzo od miasta. Bo póki co mam niesprzedane mieszkanie w Wieliczce i bez względu na to, jak szybko uzyskam prawo jazdy, nie ma żadnych szans, że kupię sobie tu samochód, jeśli nie znajdzie się w Polsce chętny do kupna mojej kawalerki. Ale staram się o tym nie myśleć. Do pracy dotrę na piechotę. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo naprawdę bywają tu dni, w których trudno jest utrzymać pion. Póki co ćwiczę islandzkie liczebniki złożone (ceny do wypowiadania dla klientów) i nastawiam się pozytywnie na jutrzejszy wielki dzień, czyli rozpoczęcie tu pierwszej pracy zarobkowej.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ


piątek, 24 lutego 2023

Postępy

 

Flateyri

Nie piszę nic ostatnio, bo nie czuję takiej potrzeby. Trochę za dużo na głowie. Zlecenia z Polski, moja książka do przeczytania po raz kolejny po zakończonej redakcji i oczywiście prawo jazdy. Doba jest zdecydowanie za krótka, a przecież jeszcze nie podjąłem pracy tutaj. Od marca ta doba skurczy się jeszcze bardziej. Zwłaszcza że bezsenność powoduje, iż marnuję czas codziennie w nocy na miotanie się po łóżku. Od kilku dni śpię dosłownie kilka godzin. Nie wiem, jak długo będzie można tak funkcjonować, ale nauczony wieloletnim doświadczeniem wiem, że można długo. Bardzo długo. Że to po prostu nie przechodzi.

Tymczasem byłem w okolicznym Flateyri. Sam tam dojechałem, własnymi rękami i nogą prowadziłem auto wreszcie na dłuższym odcinku trasy. Tym razem w jeździe z instruktorem towarzyszyła mi Asia, która znakomicie mówi po islandzku i wreszcie miałem ten komfort wymiany informacji, spostrzeżeń oraz uwag na bieżąco oraz z pełnym zrozumieniem tego, co się do mnie mówi. Niektórzy po moim wpisie o zaliczeniu sesji teoretycznej online gratulują mi zdania połowy prawa jazdy. Nie, to tak tutaj nie działa. Na stronie www uczestniczy się w dwóch szkołach jazdy, każda jest osobno płatna. Każda również składa się z sześciu sesji zakończonych miniegzaminem i potem tak zwanym egzaminem końcowym. Na razie zdałem coś takiego, aby przejść do działania w drugiej teoretycznej szkole jazdy. Zostały mi tam jeszcze dwie sesje oraz analogicznie jak w szkole pierwszej egzamin na zakończenie. Dopiero kiedy mam zaliczone obie te szkoły jazdy online, mogę się umawiać na egzamin teoretyczny, który zdaję w urzędzie miasta normalnie na papierze. O ile zatem można sobie coś pomóc, kiedy klika się online, zaglądając do notatek (wszystko można z kolejnych sesji kopiować do edytora tekstu, co jest bardzo przydatne), o tyle podczas zdawania teorii w tradycyjnej formie muszę być czujny, bo wiele pytań jest bardzo podchwytliwych. Kiedy ją zdam, nie będę się spieszył z przystąpieniem do egzaminu praktycznego. Skoro jest tu taka możliwość, aby jeździć z kimś, kto ma prawo jazdy, dopóki kursant nie poczuje się pewnie za kierownicą, zamierzam z niej skorzystać.

Ostatnim szaleństwem finansowym, na jakie mogłem sobie tu pozwolić z przywiezionej rezerwy, było kupienie dużej mapy Fiordów Zachodnich. Trzeba ją jeszcze oprawić. Marzyłem o niej na ścianie już w Polsce, ale wiedziałem, że będzie problem, by zmieścić coś tak dużego do walizki. W związku z tym uzbroiłem się w cierpliwość, zapisałem sobie link do sklepu i dokonałem zakupu już tutaj. Jednocześnie przez niedopatrzenie ze strony sprzedawcy zapłaciłem za przesyłkę podwójnie: przy zamówieniu i przy odbiorze. Oczywiście interweniowałem w tej sprawie i zastanawiam się wciąż, czy to zwyczajna islandzka niefrasobliwość, a jeśli tak, czy ktokolwiek zorientowałby się, że pobrano mi dwukrotnie ponad 2 tysiące koron i sam z siebie zaproponował zwrot nadpłaty. Obawiam się, że coś takiego jednak nie miałoby miejsca. Tak czy owak jestem bardzo zadowolony z zakupu, choć format 77 x 61 cm tego cacka nie jest standardowy i trzeba to będzie jakoś zmieścić w ramę 80 x 60.

Chodzenie z kijkami, przynajmniej to dłuższe, też muszę chyba na chwilę zawiesić. Za dużo pracy w literkach. Ostatnie dni pozwalały na to, żeby robić dłuższe treningi, bo naprawdę warto korzystać, jeśli przejaśnia się tutaj na dłużej. Udało mi się wskoczyć na wagę i okazuje się, że odkąd tu jestem, straciłem dodatkowe pięć kilogramów. Znakomicie. Zobaczymy, czy ta tendencja spadkowa się utrzyma, biorąc pod uwagę to, że średnio dobrze się tu odżywiam. Islandia oferuje tak wiele różnorodnych i pysznych słodyczy, że często nie sposób się powstrzymać. A przecież zdecydowanie powinienem unikać cukru. Póki co unikam też jakiegoś głębszego kontaktu z emocjami. Działam zadaniowo. Nie chcę niczego analizować, chcę odfajkować kolejne punkty tego, co muszę zrobić, i ruszać dalej. Wiem natomiast jedno. W zasadzie nigdy w życiu nie dotykałem świeżego śniegu. Tutaj robię to bardzo często, kiedy zaczyna padać. Uwielbiam to. Nie wiedziałem, że można odkryć takie drobne przyjemności. Dzięki nim cały czas ma się świadomość, że często ogląda się świat i doświadcza go w ograniczonym zakresie, tracąc to, co niezwykłe, tuż obok. Że od nas samych zależy, dokąd poprowadzą nas zmysły i co wyda nam się przyjemne. Przyjemności wszystkim życzę i wracam do pracy. A jednocześnie zapowiadam na koniec ciekawy materiał, bo porozmawiała ze mną Karolina Walczowska z Onet Podróże i niebawem przeczytacie, o czym mówiłem.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

poniedziałek, 20 lutego 2023

Nowa trasa kijkowa

 

Przyznam, że jestem zaskoczony. Bardzo zaskoczony. Aura jest tak doskonała od kilku dni, że zaczynam się przyzwyczajać do tego spokoju. Dużo słońca, za dużo dla mnie. Już dziś zdaję sobie sprawę z tego, jak cenne są czarne rolety w moim mieszkaniu, a przecież do białych nocy jeszcze daleko. Słońce jest genialnym dodatkiem do robienia dobrych zdjęć, natomiast jak dla mnie mogłoby nie istnieć. Dlatego coraz trudniej znosić mi tu kolejne pełne światła dni i zdaję sobie sprawę z tego, że będzie coraz gorzej. Tak, niebawem rozpocznie się u mnie sezon na narzekanie, bo przyznam szczerze, że jeszcze kilka takich jasnych dzionków i poczuję się mocno dyskomfortowo. Nie umiem podejść z empatią do tego, że ludzie mogą łaknąć słońca, choć oczywiście rozumiem takie potrzeby. Dla mnie mogłoby być ciemno całą dobę. A tymczasem prognoza zapowiada na jutro znowu słońce, dużo słońca.

Tymczasem po porannej jeździe z instruktorem, która wyszła bardzo dobrze, bo samochód z automatyczną skrzynią biegów pozwala komuś takiemu jak ja skupić się na tych elementach jazdy, które wciąż sprawiają problemy bez myślenia o biegach, zdecydowałem się przemierzyć część trasy między moją miejscowością a Hnífsdalur. Trasa jest znakomita. Nawet teraz chodnik dość dobrze odśnieżony i można żwawo maszerować. Oczywiście nie dałem rady za pierwszym razem dojść do samego Hnífsdalur, ale zbadałem teren i przede wszystkim nasyciłem oczy nowymi widokami. Najbardziej malowniczo prezentują się małe wodospady wzdłuż drogi. Aktualnie prawie wszystkie skrywa lód, co oczywiście dodaje im uroku. Idąc, cały czas widzi się w oddali majestatyczny półwysep Hornstrandir. Mam nadzieję, że będzie mi dane tam kiedyś dotrzeć. Natomiast dzisiaj cieszyłem się odkryciem nowej trasy do wędrowania z kijkami. Minusem jest na pewno to, że idzie się przy samej drodze, jednak ruch samochodów jest niewielki. Co do ludzi – bardzo rzadko spotykam kogokolwiek podczas spacerów z kijami. Wszystko załatwia się tu dzięki samochodom. Widzę, że nawet krótkie dystanse ludzie pokonują w blaszanych puszkach. Jest to oczywiście wygodne, ale mam nadzieję, że jeśli będę mieć tu wreszcie swój samochód, nie będę go wykorzystywał do przemierzania krótkich tras. Zwłaszcza gdy warunki pogodowe zapraszają do spaceru. Tak jak dzisiaj.


Próbuję porządkować czas na pracę online. Jest tego sporo, zarabianie w polskich złotych średnio mi się tu opłaca, ale póki mogę, oczywiście korzystam z tego dobrodziejstwa, jakim jest możliwość zdobywania środków finansowych z Polski. Do pierwszego marca, czyli dnia, w którym rozpocznę tu tradycyjnie wykonywaną pracę (łącznie z wychodzeniem i wracaniem do domu pieszo już bez względu na to, jakie będą warunki atmosferyczne), mam jeszcze tydzień. Dobry czas, by złapać dystans do tego, do czego nie mam jeszcze dystansu, i przygotować się na inny rytm kolejnych dni. To też okres, w którym mogę sobie zrobić online drugą teoretyczną szkołę jazdy. Przyznam szczerze, że po pierwszej szkole nie widzę jakiejś zasadniczej nowej treści dodanej, natomiast zakładam, że potem coś takiego się pojawi. Po co klikać wciąż w to samo? Ta druga teoretyczna szkoła jazdy napisana jest w bardzo kaleki sposób, jeśli chodzi o polszczyznę. Natomiast doceniam oczywiście to, że mamy tu polską wersję językową, gdyż z moim angielskim niekoniecznie zakumałbym wszystko, a już na pewno nie zdałbym tej teorii. Zastanawiam się tylko nad tym, czy w urzędzie miasta na sam koniec otrzymam papierowy test do wypełnienia także po polsku czy już jednak po angielsku. Okaże się niebawem.

Ten tydzień to też dobry czas, żeby zaprzyjaźnić się z islandzkim. Aplikacja Tobo Icelandic, o której pisałem w poście TUTAJ, jest naprawdę znakomita, jednak czas najwyższy, by uczyć się mówić gramatycznie, nie jedynie dukać jakieś zwroty czy powtarzać pojedyncze słowa. Zastanawiam się nad tym, jak będzie z opanowaniem przeze mnie nowego języka. Z angielskim już wiem, jak jest – moja stara głowa nie pozwala mu zbliżyć się do siebie i po wielu miesiącach bezskutecznej walki, by przejść z poziomu A2 na poziom B1, odpuściłem. Żałując jednocześnie, że rozstałem się z nauką angielskiego zaraz po zakończeniu szkoły średniej. Z islandzkim będzie zapewne inaczej. Chodzi o nastawienie i ambicję. Chcę znać ten język, bo to język kraju, który sobie wybrałem do życia. Nie wyobrażam sobie, że za rok wciąż klecę jakieś lingwistyczne dziwolągi angielsko-islandzkie, komunikując się tutaj z lokalsami. Jednakże mam z tyłu głowy, że umysł już nie jest tak chłonny i na pewno będą problemy. Powoli dociera do mnie, ile ograniczeń muszę przełknąć i zaakceptować, bo wynikają po prostu z mojego wieku 40 plus. Ale fantazjując o wieku, pomyślałem sobie niedawno, że wspaniałym prezentem na 45. urodziny w kwietniu byłby egzamin z prawa jazdy, który oczywiście zdam. Wcześniej będę mógł jeździć samochodem ze znajomym i dzięki temu nauczę się pewności siebie za kierownicą, aby końcowy egzamin był tylko formalnością. Póki co formalnością jest stwierdzenie, że przyjechałem w dokładnie to miejsce, które sobie wymarzyłem do życia. Że jestem człowiekiem szczęśliwym i spełnionym. Że cała reszta to będą już dodatki do tego, co określa szczęście i spełnienie. I że jestem wielkim szczęściarzem, bo część ludzi nigdy nie odważy się na to, by spełnić marzenia, a dużo większa część ludzkości nigdy nie dostanie takich szans od losu jak ja, aby żyć naprawdę po swojemu.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

niedziela, 19 lutego 2023

Opuścić ojczyznę

 

Dobrze mieć tutaj znajomych, którzy podzielają niektóre twoje pasje. Na przykład możesz zapytać, czy ktoś nie chce się z tobą wybrać na spacer z kijkami. I kimś takim jest Asia. W związku z tym razem spędziliśmy aktywnie kilka godzin, nabijając punkty w swoich aplikacjach Google Fit. Mnie bardziej niż parametry stamtąd interesowały warunki, w jakich przyszło nam chodzić. Ponieważ po moim wykładzie z jednego z poprzednich postów o tym, że tu nie ma złej aury, lecz są źle dobrane ubrania, uświadomiłem sobie, że nie wziąłem czapki o odpowiedniej do pogody grubości. Na szczęście pomógł komin z kapturem kurtki, natomiast z dużą uwagą przyglądałem się elementom garderoby koleżanki doświadczonej tu latami aurą Fiordów Zachodnich i starałem się wyciągnąć z tego kolejne ważne i cenne tutaj wnioski.

Spacerowało się znakomicie. Wybraliśmy nieodległy Bolungarvík. Cichą i spokojną miejscowość, która jest już naprawdę na końcu świata, bo za nią znajduje się tylko lodowaty ocean, a dalej Grenlandia. Byłem tu oczywiście już w porze letniej, a wcześniej kilka razy w samochodzie z instruktorem jazdy, natomiast dopiero dzisiaj można było naprawdę uważnie przyjrzeć się widokom, które – jak się domyślacie – wywoływały szybsze bicie mojego serca skuteczniej niż nordic walking. Świeże powietrze, wspaniały wiatr, zimowa surowość, drobinki śniegu uderzające czasami o policzki – to prawdziwe doświadczenie wolności, kiedy ktoś tak jak ja kocha zimno. Moja koleżanka wcale go nie kocha, niemniej była znakomitą towarzyszką treningu i zupełnie się nie zorientowaliśmy, kiedy nasze aplikacje zaczęły pokazywać dość konkretne liczby kroków. Zatem cisza, chłód, stukanie kijów o asfalt w tych nielicznych miejscach, w których mogło dojść do spotkania grotów z nim… i rozmowy. A po nich mam kilka istotnych przemyśleń i postaram się wypunktować te najważniejsze.

Przede wszystkim Asia opowiadała o tym, co w Polsce ceni, dlaczego chciałaby do niej wrócić i czym jest dla niej przynależność, rozumiana w kilku znaczeniach. Ja tymczasem, słuchając i starając się zrozumieć wszystko, skonfrontowałem się z tym, że mam w zasadzie pustkę w głowie. Bo w obecnej chwili wiem, czym jest przynależność i zdaję sobie sprawę z tego, że trafiłem we właściwe miejsce, ale nie do końca jeszcze umiem zdefiniować, co to znaczy pożegnać Polskę. I co tak naprawdę się w moim życiu wydarzyło, że rozstawałem się z ojczyzną bez najmniejszego sentymentu. Kiedy Asia opisywała, co jest w Polsce cenne i ważne, byłem w stanie zrozumieć jej punkt widzenia, bo większość z tego, co wymieniała, rzeczywiście jest bardzo istotna. Polska nie jest żadnym gorszym krajem, bo jest tam praktycznie wszystko, co każdemu Europejczykowi zapewnia odpowiednie standardy życia. Nie docenia się tam wielu spraw, które z czasem stają się oczywiste. A Polska wcale nie odstaje od Europy. To, co mnie stamtąd wygnało, to najprawdopodobniej dysfunkcyjne relacje i wynikające z nich uprzedzenia. Ale także to, jak bardzo łatwo i bezkompromisowo ludzie w Polsce się dzielą. Jak sobie zazdroszczą, jak zawiść hula beztrosko po wielu relacjach. Tymczasem odpowiedź na pytanie o to, dlaczego z taką pozorną lekkością opuściłem swój kraj, nadal i dla mnie samego pozostaje zagadką.

Bo nie jest łatwo stać się obcokrajowcem. To nie jest ani fanaberia ani szaleństwo, kiedy człowiek tak jak ja decyduje się na zmianę miejsca zamieszkania z głębokim przekonaniem, że nigdy nie wróci tam, skąd ruszył w nową drogę. To nie jest plan na życie z fantazją o tym, że kiedyś się wróci do siebie. Teraz czuję, że jestem u siebie. Nie można jednak pożegnać swojej ojczyzny tak po prostu. Wrasta się w nią i część z niej ze sobą zabiera. Problem polega u mnie na tym, że Polska spowodowała, iż doświadczyłem zbyt wielu traum, rozczarowań, różnego rodzaju opresyjnych sytuacji, aby nadal żyć w tym kraju. Zawsze przerażała mnie polska agresja. Będąca właściwie wszędzie, ukryta, ale czujna i gotowa, by pokazać swoje prawdziwe oblicze. Bolało mnie to, jak niesprawiedliwie oceniamy siebie nawzajem. Że wciąż robimy to od nowa, choć zapieramy się, że tak nie jest. Musiałem wyjechać z Polski, bo miałem wrażenie, jakbym się dusił. Jakby świat wokół mnie miał być wieczną walką o jakieś oczywiste potrzeby: spokój, dystans do rzeczywistości, zrozumienie przez innych, że ktoś może się różnić, że ma jakieś specjalne potrzeby, że nie znosi szufladkowania czy oceniania. Określania przez innych, jak ma żyć, co ma z życiem robić, co o nim myśleć, jak myśleć o sobie. Specjalistów od cudzego życia w Polsce jest naprawdę cała masa.

Pożegnałem tę pełną „życzliwych” Polskę bez żalu, ale to nie było łatwe. Wiem, gdzie jest moje miejsce i chcę wreszcie zrobić wszystko, by poczuć się jak w domu, natomiast rozmowa z kimś, kto bardzo spójnie i logicznie punktował powody, dla których chce podjąć drogę odwrotną do mojej, czyli z Islandii przenieść się z powrotem do Polski, zwróciła mi dzisiaj uwagę na coś bardzo istotnego. Na to, żebym sam wypunktował sobie nie to, za co kocham Islandię i dlaczego tu jestem, bo to jest dość oczywiste, ale żebym któregoś dnia usiadł, być może nad kartką papieru, i po raz pierwszy naprawdę świadomie określił, co takiego zrobiła mi Polska, że wyjechałem i nie chcę wracać. Łatwo jest zdefiniować to, co jest naszym domem. Dużo trudniej określić przestrzeń, od której się uciekło, by ten dom stworzyć w dalekim nowym miejscu. Dlatego dziś nie były najważniejsze nabijane w aplikacji kroki i zapierający dech w piersiach pejzaż. Bardziej – po mojej rozmowie z Asią – myślenie o tym, czy jestem uciekinierem czy świadomym swojej drogi pielgrzymem. I co to tak naprawdę znaczy opuścić kraj, który dał tak wiele i jednocześnie tak gorzko rozczarował, że ostatecznie zapragnęło się wyjechać.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ



sobota, 18 lutego 2023

Coraz bardziej u siebie

 

Ponieważ przez całe życie w polskim szkolnictwie otrzymywałem płatność z góry, przez pewien czas naiwnie myślałem, że jeszcze w marcu będę mieć środki na utrzymanie, bo przecież do tego czasu dostanę pierwszą wypłatę. Oczywiście działa to tutaj tak jak w większości krajów i zawodów – wynagrodzenie otrzymuje się dopiero po miesiącu pracy. Ale nie muszę się już martwić o to, że stan mojego islandzkiego konta stopnieje jak śnieg tutaj przed kilkoma dniami, ponieważ od 1 marca zaczynam pracę. Więcej będę na ten temat pisał później. Na razie uspokaja i buduje perspektywa względnego bezpieczeństwa finansowego. Z prawem jazdy to jeszcze trochę zejdzie, ale wszystko odbywa się zgodnie z planem (dziś spróbuję zdać pierwszy egzamin z teorii online i czeka mnie druga teoretyczna szkoła jazdy na platformie). Tymczasem poznaję, czym są, i jak ważne znaczenie mają na Islandii związki zawodowe. W Polsce należałem do ZNP, które działa w ten sposób, że pobiera jeden procent nauczycielskiego wynagrodzenia. Takie składki płaci się też tutaj. Tylko że na Islandii w przeciwieństwie do Polski ma się wsparcie związków zawodowych praktycznie w każdej pracy. Dzięki nim otrzymuje się też różne profity, rabaty, można sobie odliczać pewne wydatki. Na pewno napiszę więcej o tym, kiedy już się dokładnie dowiem, jak to działa. Dziś jestem już zapisany w związku zawodowym Verk Vest i jak wspomniałem wyżej – od marca do roboty. Normalnej, nie polegającej na tym, że siedzę sobie w domu i pracuję z komputerem. Mam nadzieję, że aura będzie pozwalać na piesze dotarcie do pracy. Zresztą nie mam wyjścia, trzeba się będzie mierzyć z każdymi warunkami pogodowymi, dopóki nie dorobię się tu samochodu.

Tymczasem czuję się już dużo bardziej komfortowo i powoli zaczynam odczuwać, czym jest ten prawdziwy islandzki luz. Małe miasto ma swoje charakterystyczne cechy. Po kilku tygodniach spotykasz w różnych miejscach te same osoby. Ale też wciąż poznaję kogoś nowego. Znajomych i sąsiada mojego gospodarza, który ma przeuroczego psa – witam się z nim czasem serdecznie, kiedy wychodzę przed mieszkanie zapalić, a zwierzak jest na spacerze. Biega po okolicy i już cieszy się na mój widok, choć gdy zobaczył mnie pierwszy raz, musiał trochę poszczekać. Ponieważ rozmawiam już z różnymi Islandczykami, widzę, że wcale nie można generalizować co do ich mentalności. Są tak samo różni jak ludzie w Polsce. Niektórzy mocno zamknięci w sobie i pragmatyczni, ale poznałem też Islandczyka, który opowiadał mi takie historie, że do dziś przepona boli mnie ze śmiechu. Jedno jest pewne: w sytuacji trudności czy zagrożenia oni działają automatycznie, każdy natychmiast ci pomoże, wybawi cię z opresji. Zwłaszcza jeśli spowodowana jest przez naturę, na przykład samochód nie może ci wyjechać z zaspy.

W Ísafjörður od kilku dni króluje cisza. Nie sądziłem, że mogą tu być aż cztery spokojne dni z rzędu. Cały czas z tyłu głowy miałem oczekiwanie na to, że trzeba mierzyć się stale z surowymi warunkami. A jest trochę inaczej. Niesamowity jest dotyk śniegu, który spadł świeżo i roztapia się w dłoni, dając wrażenie jakiegoś ciepła. Niesamowite jest również to, że wreszcie do kluczy od mieszkania mogę sobie przypiąć zawieszkę, która tkwiła przez sześć lat przy moich polskich kluczach, codziennie przypominając, gdzie jest mój prawdziwy dom. I choć nie są to klucze do własnego mieszkania, to jednak do islandzkiego. Dopiero wczoraj miałem śmiałość przywiesić sobie to, co widzicie na zdjęciu. Trudno wytłumaczyć, jak wzruszający to był moment.

Dzień jest już coraz dłuższy i to mnie zdecydowanie nie cieszy. Gotowy na przeprawę z białymi nocami mam tu zapas opasek na oczy, ale także mocne czarne rolety. Mam nadzieję, że jakoś to przetrwam. Czuję, jak ogromną przestrzeń wolności i swobody osobistej daje to miejsce mimo tego, że jest małym miasteczkiem. Takim, w którym w Polsce każda nowa osoba byłaby na lokalnym radarze. Pewnie tutaj też na nim jestem, lecz mam wrażenie, że otaczają mnie ludzie z samą pozytywną energią. Kto obserwuje, nie mam pojęcia. Ale pozdrawiam tych wszystkich ludzi, mając nadzieję na to, że kiedyś się poznamy. Nie spotkało mnie tu przez dwa tygodnie żadne przykre przeżycie. Nie ma tu też konieczności specjalnego utrzymywania ze sobą kontaktów. Żadnej serdeczności na siłę. Włażenia komuś do domu. Szantażu w stylu „dlaczego się od kilku dni nie odzywasz do mnie”. Ludzie mają dużo czasu po prostu na odpoczynek. I widzę, jak ważna jest tu rodzina. To znaczy nie rozumiem tego, bo jestem samotnikiem, ale umiem docenić, że wielu ludzi otacza się bliskimi, bo tak się czują komfortowo. Co jeszcze ciekawego? Za wszystkie nadgodziny oraz pracę w weekendy płaci się tu wyższą stawkę. Każdy wydaje się mieć swoje miejsce i mam nadzieję, że i jak będę już niebawem tym puzzlem, który się do pejzażu oraz społeczności dopasuje, a nie będzie odstawał.

Trochę odpuszcza bezsenność oraz wchodzi we mnie ten rodzaj luzu, który chciałem tutaj znaleźć. Wrażenie bycia ze sobą na swoich warunkach. W absolutnej ciszy. Z przepięknym widokiem za oknem, bo za każdym razem, gdy idę zapalić, nie mogę przestać wpatrywać się w to bajeczne otoczenie. Mam wrażenie, że właśnie tutaj oszczędzone mi zostały częste trudności, a może nawet upokorzenia polskiego emigranta. I cały czas próbuję przeanalizować moją roczną drogę przygotowania się do tego, żeby być tutaj. Wszystko było tak dokładnie zaplanowane, jak zawsze planowałem sobie pracę nauczyciela. Tymczasem udało mi się zarobić pierwsze islandzkie korony podczas lekcji z uroczą dziewczynką, która najwidoczniej chce ze mną pracować dalej i poprawiać swoje umiejętności z rodzimego języka. Powiem Wam, że to było naprawdę wspaniałe uczucie: po pół roku przerwy znowu uczyć. Ale myślę, że teraz czekają mnie zupełnie nowe wyzwania i nauczycielem tu raczej nie będę. Nie na etacie. Natomiast chcę w Islandii pisać następne książki. Nie ma lepszego miejsca do pisania. Oczywiście trzeba znaleźć na to czas. Ostatnie dni poświęciłem nowemu thrillerowi, którego redakcję robi moja islandzka siostra, genialna Wioletta Leśków-Cyrulik (także pisarka zresztą) i pokazała mi tę powieść z nowej, innej strony. Mam nadzieję, że przygotujemy dla Was wspólnie jeden z najlepszych polskich thrillerów drugiego półrocza. Książka ukaże się nakładem Wydawnictwa Zaczytani. A ja postaram się delektować ostatnimi dniami względnego spokoju przed podjęciem pracy zarobkowej. Wraz z kijkami będę tu szukać ciszy i pięknych pejzaży. Wszystko układa się dobrze, bo Islandia jest dobra. I to był dobry wybór, najlepszy.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

środa, 15 lutego 2023

Człowiek i pogoda

 

Taka spokojna pogoda to tutaj rzadkość

Dziś post nie o emocjach czy doświadczeniach, lecz o praktycznych rzeczach, których nauczyłem się przez te dwa tygodnie, bo właśnie tyle czasu mieszkam na islandzkich Fiordach Zachodnich. Tym, którzy nadal nie rozpoznają precyzji lokalizacji, wytłumaczę bardziej obrazowo: to tak, jakbym w Polsce mieszkał w Sanoku, Gołdapi czy innym Cieszynie. Może to, o czym dzisiaj napiszę, przyda się też osobom mieszkającym na Islandii od niedawna bądź planującym się tu osiedlić. Zacznę od tego, co każdy mieszkaniec Ísafjörður powinien mieć zainstalowane w swoim telefonie.

Dwie pierwsze aplikacje są absolutnie niezbędne, trzecia – wedle uznania dla tych, którzy są koneserami. Zatem pierwsza od lewej to Veður, czyli po prostu najdokładniejsza i najbardziej precyzyjna prognoza pogody na Islandii. Wybiera się swoje miasto i sprawdza ją kilka razy dziennie, jeśli warunki są zmienne. Veður aktualizuje się bez przerwy i powinien Wam powiedzieć całą prawdę o aurze w danym dniu co do godziny. Druga aplikacja to Windy. Na bieżąco pokazuje prędkość i kierunek wiejącego wiatru. Na Islandii ogłasza się konkretne alerty pogodowe, kiedy natura zaczyna szaleć, ale w Windy mamy aktualny widok tego, jak mocno wieje w danej chwili w konkretnym rejonie (co oczywiście pokrywa się z alertami, lecz chodzi o to, że wszystko widzimy bardzo dokładnie na interaktywnej mapce). Trzecia aplikacja to Aurora Pro. Co prawda już mnie dwukrotnie zmyliła, każąc stać na zimnie i pokazując 80-88% prawdopodobieństwa zobaczenia zorzy, która nie pojawiła się nawet na chwilę, jednak jest to pewien czytelny wskaźnik dla kogoś, kto lubi nocą spoglądać w niebo. Sezon na zorze polarne na Islandii już się powoli kończy, ale mam nadzieję, że uda mi się wreszcie zobaczyć coś więcej niż zielony paseczek. Aurora Pro wysyła powiadomienia, kiedy prawdopodobieństwo pojawienia się nocnej królowej jest większe. Aplikacja ma kilka różnych parametrów i nie służy tylko do przewidywania obecności zorzy na niebie w danym momencie. Przypominam, że do obserwacji zorzy potrzebne jest nam bezchmurne niebo, choć na północy Norwegii ruszyliśmy na jej polowanie w śnieżycy, by złapać przez godzinę czyste niebo, na którym obejrzeliśmy spektakl. Zorza też ładnie komponuje się z delikatnymi chmurami, przez które może się przebić.

 

To tyle jeśli chodzi o telefon. To znaczy są pewnie i inne przydatne na Islandii aplikacje, jednak te trzy z moim doświadczeniem tutaj uważam w tej chwili za najważniejsze. Przejdę teraz do kwestii aury widzianej z nieco innej strony. Otóż naprawdę nie ma na tej wyspie złej pogody, są tylko źle dobrane ubrania. Pozwalam sobie pokazać zdjęcie tego, co przywiozłem z Polski, żeby chronić głowę, szyję i ręce. Czapki ułożone są od dołu od najlżejszych do najcieplejszych, podobnie kominy. Ich waga jest niebagatelna. Czasem głowa jest bardzo dobrze zabezpieczona przed zimnem, ale jeśli kłujące szpilki śniegu dostaną się do naszego karku, może być bardzo źle. Oczywistym elementem ubioru są tutaj rękawiczki, o czym już kilka razy zapomniałem. Najlepiej mieć takie, które są uszyte z wykorzystaniem takiego materiału, że można przez nie dotykać telefonu i będzie działał. Wygodnie mieć mitenki, są bardzo funkcjonalne. Leżący po prawej szalik nadaje się tylko do lansu. W zderzeniu z wiatrami może nie spełniać żadnej funkcji. To jak chodzić na Islandii podczas deszczu pod parasolem. Połamanie go przez wiatr to czasem kwestia minut. Należy pamiętać, żeby przy zmiennej pogodzie mieć na sobie wypośrodkowany element – nie za ciepłą czapkę, nie za ciepły komin, jednocześnie nic leciutkiego. Wówczas nie będzie żadnej złej pogody. Co z ogrzewaniem ciała? Mam cztery różnego rodzaju kurtki, bluzę termiczną, dwie loppapeysy oraz szereg cienkich i grubszych swetrów. Warto pod spodnie zakładać również cienkie getry albo po prostu kalesonki. Wychodzenie w zimie bez takiego zabezpieczenia nóg również szybko można odczuć. Generalnie wyjście w złą pogodę, kiedy wiatr nie powala na kolana i pozwala utrzymać względny pion, poprzedzone jest kwadransem ubierania się, a po wejściu do jakiegoś pomieszczenia zamkniętego (w którym Islandczycy zazwyczaj mocno grzeją) przynajmniej dziesięcioma minutami rozbierania się. A przynajmniej ma tak osoba taka jak ja, z zaburzonym odczuwaniem ciepła/zimna przy cukrzycy typu drugiego.

Oczywiście widzę tu ludzi, którzy chodzą sobie ubrani zupełnie inaczej niż ja i wcale nie jest im zimno. Zakładam, że i ja z czasem przyzwyczaję ciało do chłodu, więc nie będzie na mnie wisiał cały ten majdan, lecz pewnie uda mi się zimy przechodzić po prostu w loppapeysie i lekkiej kurtce. Tymczasem jestem na etapie przyzwyczajania się do nowych warunków. Tak, uwielbiam zimno i zrozumiałem to już tutaj, gdy na dwa dni zagościło u nas osiem stopni i nie było już komfortowo, że chciałbym żyć właściwie cały rok w okolicy zera, niemniej jednak nie lubię marznąć, a mimo uwielbienia organizm z czasem oczywiście się wychładza. Zatem nie ma co narzekać na pogodę, można narzekać na samego siebie i nieprzemyślaną logistykę ubierania się.

 

Kolejną rzeczą, która jest istotna dla człowieka przemieszczającego się tutaj bez samochodu, to zabezpieczenie wszelkiej elektroniki przed wilgocią. Zarówno telefon, jak i aparat fotograficzny chowam w małe zamykane woreczki foliowe. Przy silnym wietrze i deszczu/śniegu każda kurtka wcześniej czy później staje się mokra. A co robi woda z urządzeniami elektronicznymi – wszyscy wiedzą. Dużym błędem jest zakładanie na siebie w czasie deszczu płaszcza przeciwdeszczowego, pod którym jest się ubranym dość grubo. Ja mam znakomity sztormiak, jednak nie przepuszcza on powietrza. Kiedy więc wybrałem się w nim na kijki w śnieżycy, bardzo szybko musiałem skończyć trening, bo zacząłem się potwornie pocić. A przepocić lopapeysę, to trochę ją zabić. Wiem, że wełnę się pierze, jednak nigdy w życiu nie zaryzykuję prania moich islandzkich swetrów. Są regularnie wietrzone. Natomiast gdy wedrze się do nich pot, wietrzyć trzeba dużo dłużej z oczywistych powodów. Dlatego też choć od mniej więcej pół roku jestem już w stanie nosić lopapeysę na gołe ciało i się przyzwyczaiłem, zawsze dla bezpieczeństwa przez niemiłymi zapachami zakładam pod spód t-shirt albo coś cienkiego z długim rękawem.

Nauczyłem się tu jeszcze wielu innych praktycznych rzeczy, ale może warto dziś poprzestać na ubiorze i aurze. Tu podobno jest takie powiedzenie, że jak ci się nie podoba pogoda, to poczekaj dziesięć minut (czy jakiś tam inny krótki okres, wstawcie wedle uznania). W lipcu 2016 roku rzeczywiście doświadczyłem na Islandii wszystkich czterech pór roku podczas jednej doby, ale w trakcie kolejnych pobytów turystycznych wyspa była dla mnie na tyle łaskawa, że dopiero teraz zrozumiałem, czym jest prawdziwy islandzki wiatr. To on powoduje, że nawet przy dwóch stopniach na plusie trzeba się czasem ubrać, jakby była dziesiątka na minusie. To przez ten wiatr – że zacytuję tytuł najlepszej według mnie książki minionego roku autorstwa Jakuba Nowaka.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo w emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

poniedziałek, 13 lutego 2023

Kolejne dobre rzeczy

 

Miałem takie dwa pochmurne wewnętrznie dni, kiedy zacząłem myśleć o tym, że naprawdę za chwilę skończą się te zimowe islandzkie wakacje, jeśli nie znajdę pracy i nowego lokum. W przypadku tego drugiego mogę chyba jednak odetchnąć z ulgą. Mój przemiły gospodarz po konsultacji z żoną postanowił, że wynajmie mi obecne mieszkanie na dłużej. „Nie zostawię cię na ulicy” – usłyszelibyście w Polsce takie słowa od kogoś, od kogo raptem kilkanaście dni wynajmujecie kąt do mieszkania? On wie, że tutaj naprawdę trudno cokolwiek wynająć, a ja wiem, że to bardzo dobra miejscówka – wygodna dla mnie (urządziłem ją najprzytulniej, jak tylko się dało) i komfortowa dla palacza, bo jedynie otwieram drzwi i mogę iść na papierosa, nie smrodząc ani wewnątrz, ani komukolwiek obok. Poza tym nie porzuca się mieszkania z tak wygodnym łóżkiem i w takiej lokalizacji. Oczywiście nadal szukam czegoś nowego i przede wszystkim większego, aby była też przestrzeń dla ewentualnych gości, natomiast umówiliśmy się z gospodarzem tak, że podejmę decyzję do końca lutego. Jeśli przez dwa tygodnie nie trafi mi się tu wolne samodzielne mieszkanie, będę mógł zatrzymać dotychczasowe. Czyli wydarzy się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem, bo miałem przekonanie, że lokum w Ísafjörður mam tylko na dwa miesiące.



Robienie prawa jazdy jest w toku, więc z trzech największych wyzwań pozostała praca. Nie ukrywam, że najbardziej mi zależy, by dostać ją w Gjafalandzie, ale chętnie podjąłbym się też opieki nad islandzkimi seniorami, od których bardzo szybko uczyłbym się tutejszego języka. Zrobiłem dobre wrażenie na pielęgniarce, która ze mną rozmawiała. Wysłałem CV do osoby decyzyjnej w ośrodku. Pochwaliła dukanie po islandzku i spodobały jej się umiejętności, które wynikają z tego, że dwie dekady byłem nauczycielem. Poza tym cierpliwość. I chęć do słuchania. Pomyślcie tylko, jaką kopalnią historii do kolejnych książek może być codzienna praca ze starszymi ludźmi, którzy przeżyli w tym raju na ziemi całe swoje życie, a zapewne nie każdy życiorys jest rajski. Ile mogą opowiedzieć, jeśli będą chcieli. A być może niektórzy będą tego pragnęli, bo przez całe życie nikt ich nie wysłuchał. Wiem, że to praca ciężka i odpowiedzialna, ale widziałbym się w niej. Zwłaszcza że moje spojrzenie na starość przez ostatnie lata bardzo się poszerzyło i jestem wyjątkowo czuły na pewne kwestie związane z tym, jak godzimy się z przemijaniem albo jak rozpaczliwie usiłujemy się przekonać, że ono nas nie dotyczy. Zatem te dwa miejsca byłyby dla mnie idealne, ale oczywiście zaglądam w wiele innych, wszędzie jestem uprzejmie witany, widać te pełne ciekawości spojrzenia. Niemniej z kurtuazyjnej uprzejmości na razie nie wynika nic konkretnego. Spacerując dziś z kijkami nad fiordem, spotkałem sympatycznego młodego Polaka (wreszcie miałem tu z kim zapalić!), który powiedział mi, że z nożem na gardle mogę się zgłosić i pomoże mi wejść do przetwórni rybnej. Naprawdę ryby zostawiam sobie na sam dramatyczny koniec, kiedy rzeczywiście nic innego nie będę w stanie tutaj znaleźć. Natomiast gdyby ktoś z Was miał możliwość zainteresowania tym blogiem jakieś polskie media, które byłyby w stanie płacić za różnego rodzaju relacje stąd, byłbym jak najbardziej zainteresowany taką współpracą. Wiadomo, że muszę zarabiać przede wszystkim w koronach islandzkich, ale każda kwota z złotówkach również się przyda.


Co do prawa jazdy zaś, to zdecydowanie bardziej lubię ćwiczenia praktyczne niż pracowanie nad teorią online. Wreszcie mogłem pojeździć w ciągu dnia i bez śnieżycy czy wichury. Warunki po prostu doskonałe, choć oczywiście o widzeniu asfaltu czy linii na drodze o tej porze roku można pomarzyć. Tym niemniej jeździło się znakomicie i instruktor mnie chwalił. Mam jeszcze pewne problemy ze sprawnym zmienianiem biegów i odrobinę się gubię w terenie zabudowanym oraz na skrzyżowaniach. Ale to wszystko jest do wypracowania. Dużo więcej stresu dostarcza uczenie się online. Kopiuję sobie wszystkie strony każdej sesji (muszę zaliczyć takich sześć, a potem końcowy egzamin teoretyczny, i to jest dopiero koniec pierwszej z dwóch teoretycznych szkół jazdy), analizuję wszystko dokładnie, a i tak przy zadaniach końcowych popełniam błędy. Nie dlatego, że zaznaczam niewłaściwe odpowiedzi. Nie zaznaczając dodatkowych, które w danym pytaniu także powinny być zaznaczone, gdyż może nie są priorytetem, ale to coś jest ważne. Lekko zatem nie jest. Przede mną walka z trzecią sesją. To dość frustrujące.

Tymczasem wracam z wielkim utęsknieniem do mojego Kindla i wiem, że Kindle 11 zabrany tutaj był najlepszym wyborem spośród wszystkich czytników, jakie miałem w Polsce. W drodze do mnie są też już pierwsze papierowe książki. Łapię głębszy oddech i odsuwam od siebie tych kilka mrocznych myśli z ostatniego czasu. Będzie dobrze. Praca też się znajdzie. Zostanę tutaj tak, jak chciałem. Na koniec jeszcze chciałbym przypomnieć, że w Polsce wciąż czeka na kupca moje mieszkanie w Wieliczce. Link do oferty sprzedaży znajdziecie TUTAJ. W kraju pełnomocnictwo do wszystkich czynności związanych ze sprzedażą ma moja koleżanka. Gdyby to mieszkanie wreszcie się sprzedało, mógłbym tu sobie kupić samochód. Jeśli znacie kogoś zainteresowanego małą nieruchomością tuż obok Krakowa, przekażcie mu ten link, bardzo proszę.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

sobota, 11 lutego 2023

Książka o Polakach na Islandii

Czas na chwilę przerwać relacjonowanie bieżących wydarzeń, aby napisać nieco o tym, co miało miejsce dokładnie 21 listopada ubiegłego roku, a o czym dopiero teraz mogę poinformować oficjalnie. Zatem tamten ponury listopadowy wieczór zamienił się w bardzo energetyczny i przyjemny czas, ponieważ spotkałem się w krakowskim „Dymie” z Olą Kozłowską oraz Mirellą Wąsiewicz. Dziewczyny przygotowały książkę pod roboczym tytułem „Nowi wikingowie. Polacy na Islandii”, która ukaże się w lipcu nakładem Wydawnictwa Znak Literanova, a aktualnie znajduje się w redakcji. Wspólnie pomyśleliśmy, że historie ludzi, którzy od dłuższego czasu mieszkają na wyspie, radząc sobie na niej bardzo dobrze i będąc już raczej emigrantami na stałe, moglibyśmy zamknąć rozdziałem, który stanie się paradoksalnie otwarciem tej książki. Rozdziałem o człowieku, który dopiero zamierza przenieść się na Islandię. Rozdziałem o mnie.

Z Olą wymyśliliśmy to wszystko mailowo, potem pomysł spodobał się Mirelli. Tak bardzo, że przyjechała specjalnie z drugiego końca Polski, aby się ze mną spotkać. Pomyślałem sobie, że zamykanie reportażu historią człowieka, przed którym Islandia dopiero ma otworzyć drzwi, byłoby ciekawym akcentem i mam nadzieję, że tak to będzie wyglądało. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek stanę się bohaterem jakiegokolwiek reportażu. A wiecie już z grudniowego wpisu, że pojawię się w dwóch książkach o takim charakterze. Nasza rozmowa z Kasią Tubylewicz była trochę inna, choć też o islandzkich planach. A tymczasem w tej publikacji moja historia znajdzie się wśród opowieści o ludziach, którzy własne historie zapisali już dość mocno na islandzkiej ziemi. Ponieważ autorkom spodobał się pomysł na tego ostatniego bohatera, a potem już realne spotkanie ze mną w Krakowie, będę mieć przyjemność zamykania „Nowych wikingów” kilkunastoma stronami, które powstały jako efekt nagrania rozmów z naszego spotkania.

Czas mijał nam błyskawicznie. Dziewczyny są znakomitymi rozmówczyniami – potrafią słuchać, ale także w taki sposób prowadzić rozmowę, żeby wydobyć to, co z ich perspektywy najcenniejsze. Mnie spodobało się nie tylko to, że pierwszy raz od blisko dekady byłem w „Dymie”. Również poczucie humoru i wrażliwość autorek, które mnie do nich zbliżyły. Nawet nie wiem, kiedy minęły te dwie intensywne godziny spotkania. A potem dostałem do autoryzacji materiał, przy którym jednocześnie dumałem i śmiałem się na przemian, bo wyszło z tego coś, co mnie samego zaskoczyło. Pewnie i Was zaskoczy. Nie będę zdradzał żadnych szczegółów, ale na pewno już teraz mogę Wam polecić „Nowych wikingów”. Sam jestem niesamowicie ciekaw całości, bo Ola i Mirella nie opowiedziały mi o wszystkich rozmówcach, natomiast wiem, że w tej książce pojawią się naprawdę nietuzinkowe postacie. Plus być może dopisany gdzieś na marginesie ciąg dalszy, jakieś uzupełnienie do naszej listopadowej rozmowy. Bo wtedy ekscytowałem się chyba przede wszystkim tym, że kupiłem ten bilet w jedną stronę i zdecydowałem ostatecznie, że opuszczam Polskę bez sprzedanego mieszkania.

Fajnie było porównać różne islandzkie ciekawostki, absurdy i zachwyty, które komentowaliśmy podczas rozmowy. Ciekawie było zestawić kilka spostrzeżeń o tym, jaka Islandia jest, a jak jest wyobrażana. Ostatecznie zredagowany materiał dostanę pewnie w tym miesiącu i mam całkowitą świadomość tego, jak naiwny i pełen po prostu szalonej euforii byłem podczas tej rozmowy. Jednak nie zamierzam już zmieniać żadnego wypowiedzianego wtedy zdania. Listopadowy Jarek Czechowicz nie jest już tym lutowym, który doskonale zrozumiał, co to jest zima na Fiordach Zachodnich i pisze te słowa przy szalejącym na zewnątrz wietrze, który przy każdym wyjściu wypala za niego papierosa, zanim zacznie się nim delektować. W tamtej rozmowie zawarty jest cały szczery entuzjazm, który niosłem ze sobą przez kolejne miesiące. Który podnosił mnie na duchu, gdy wyprzedawałem albo oddawałem kolejną rzecz. Który szybko przekonał do tego, że patrzenie na puste regały zapełnione kiedyś książkami, to nie jest żaden życiowy dramat. Teraz, kiedy tu już jestem, gdy wszystko się dokonało i gdy zaczyna się robić niebezpiecznie z każdym kolejnym dniem, w którym nie otrzymuję ani oferty pracy, ani propozycji mieszkania do wynajęcia od kwietnia, być może opowiedziałbym Mirelli i Oli inną historię, a na pewno inaczej mówiłbym o pewnych kwestiach. Jednak cieszę się, że dziewczyny zapisały w słowa mnie z tamtego okresu. Bo to będzie jak czytanie jakichś pamiętników z młodości, kiedy wezmę tę książkę do ręki latem. W moim życiu okres między listopadem a lipcem będzie czasem kolosalnych przemian – bez względu na to, jak się potoczą moje dalsze losy na Islandii. Mam nadzieję, że po premierze publikacji Oli oraz Mirelli będę już naprawdę u siebie i ze świadomością, że nie muszę się cofać albo z czegoś rezygnować. „Nowi wikingowie” to będzie też na pewno książka barwnie opowiadająca o bardzo licznej w Islandii Polonii. Tutaj, w Ísafjörður, też jest sporo Polaków, a nawet polski sklep, w którym z chęcią kupiłem sobie Prince Polo i polską fasolkę po bretońsku w słoiku. Myślę, że dziewczyny zbalansowały swoją opowieść na tyle, by zachować różnorodność rozmówców, a jednocześnie pokazać, co ich przyciągnęło do zimnej północnej wyspy.

A tymczasem z moją wyprawą w tak zwanej biednej wersji, czyli bez czekania, aż się sprzeda polskie mieszkanie, na razie wciąż czuję się gdzieś pomiędzy. Polska jest dla mnie daleka i zupełnie mnie nie interesuje. Odlajkowałem na Fb praktycznie wszystkie polskie serwisy informacyjne. Przeglądam tylko social media wydawców. Czekam na pierwsze książki, które są w drodze do mnie, bo na razie tylko Wydawnictwo Poznańskie nie liczy kosztów, lecz chce zaprezentować trochę swoich pozycji w tutejszych dekoracjach. Jak zaprezentują się „Nowi wikingowie” w pejzażu Ísafjörður? I czy ja w lipcu będę częścią tego pejzażu? Przekonamy się już niebawem.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

czwartek, 9 lutego 2023

Przebodźcowanie

 

Każdy, kogo tu znam, powtarza, że mieszka na Islandii, bo tu się żyje spokojnie. Najwidoczniej na spokój będę musiał poczekać nie tylko do momentu, w którym znajdę tu pracę. Chodzi o to, że powoli zaczynam być przebodźcowany, ale sam się dalej nakręcam i moja wieloletnia „przyjaciółka” bezsenność przypomniała mi, że jednak zapakowała się z moimi rzeczami do którejś z walizek. I jest tak, że rzucam się na zmianę pogody jak jakiś wariat, zamiast spokojnie dokończyć właśnie wykonywaną pracę z Polski. Odkąd tu jestem, nie było jeszcze żadnego słonecznego dnia. Kiedy słońce wreszcie się pokazało – a po kilku godzinach jego obecności przypomniałem sobie, jak bardzo mnie drażni – rzuciłem oczywiście wszystko, wziąłem kijki oraz aparat i poszedłem się poruszać. Wciąż jestem zachłanny i nienasycony pejzażem. Prawdopodobnie mi to nie przejdzie, ale muszę przestać działać kompulsywnie. Słoneczne dni jeszcze się pojawią, a ja powinienem skończyć to, co właśnie robię, a nie rozpraszać się, na nowo emocjonować, wciąż od nowa podnosić poziom adrenaliny.

Myślę, że mi przejdzie. Mam na myśli to gwałtowne wybieganie z domu i chwytanie widoków wzrokiem oraz obiektywem aparatu. Przejdzie, gdy uświadomię sobie, że mam to na stałe. Że to całe piękno nigdzie mi nie ucieknie, a jeśli ja sam będę uciekał przed sobą w niekontrolowaną euforię, to za chwilę się spalę. A czuję, że jestem blisko takiego stanu. I to może stać się niebezpieczne, biorąc pod uwagę, że śpię od tygodnia tak jak zawsze w życiu, czyli maksymalnie do pięciu godzin na dobę.

Tak czy owak nie mogłem dzisiaj nie wykorzystać słonecznego dnia. Nie obejrzeć okolicy. Pamiętajcie, że na Islandii światło robi zawsze przynajmniej połowę zdjęcia. Można fotografować to samo miejsce, ale w zależności od tego, jak pracują słońce i przede wszystkim chmury, powstaje za każdym razem inne zdjęcie. Oczywiście pisząc to, mam na myśli taką wrażliwość ludzi, którzy potrafią zauważyć detale i nie mówią, że wciąż robi się foty temu samemu. Nie umiem tu jeszcze wykonać naprawdę imponujących zdjęć pejzażu, ale nauczę się. Na razie widzę, jak pociąga mnie czarno-biały filtr. Jak prawdziwie moje stają się fotki określone tylko przez dwie barwy. Tu właściwie na każdym kroku można stworzyć fotograficzne dzieło sztuki, również w centrum miasta. A kiedy zacznę jeździć samochodem, okaże się, że przygoda czeka dosłownie za każdym zakrętem. I wiem, że dopiero wówczas przypomnę sobie, co mnie tu przygnało. Jak wielka miłość do każdego miejsca, każdego kamienia, każdego wzgórza, każdego zakrętu drogi.

Póki co jestem już po kilku jazdach samochodem z manualną skrzynią biegów. Dzisiaj skończyły się żarty i instruktor przestał za mnie operować pedałami. Miałem wszystko ogarnąć sam. I różnie szło, jednak nie poddam się, muszę jedynie przełknąć dzisiejszą gorycz, która wynika między innymi z tego, że nie umiem płynnie zmieniać biegów czy z tego, że wjeżdżając na rondo i mając skręcić dopiero w trzecią drogę w lewo, od razu włączyłem migacz sygnalizujący skręt w prawo. Nie można jednak umieć tego, jeśli się nie ćwiczy, a pewnie część z Was wie, jak to jest uczyć nauczyciela – to niesamowicie trudne i frustrujące dla tego, który musi stać się uczniem i uczyć naprawdę podstaw. Dlatego jestem niesamowicie wdzięczny, że trafiłem tu na tak empatycznego oraz ciepłego instruktora. Jednocześnie – jak zauważyłem dzisiaj – stanowczego i wymagającego. Tu nie ma tak, że czegoś nie wiesz, że boisz się wyjechać na drogę, boisz się samochodów z naprzeciwka, boisz dodać gazu. Nie dość że wszystko odbywa się szybko, to przecież jestem wrzucony od razu na głęboką wodę. Wierzcie mi, że jazda po ciemku, kiedy jeszcze ostro sypie śnieg, a o tym, by zobaczyć choć skrawek asfaltu, nie mówiąc o paskach sygnalizujących, gdzie jest środek drogi, można sobie tylko pomarzyć, jest naprawdę wyczynem, kiedy dopiero uczysz się jeździć. Podobno nauczyciela uczyć jest najtrudniej. Ja staram się być pokorny i naprawdę otwarty, jednak daje o sobie znać to wieczne polskie dążenie do doskonałości w tym, co robię. Dlatego jestem trochę zły na siebie, że dzisiaj popełniałem błędy, ale muszę ochłonąć i wierzę, że to mi przejdzie. W niedzielę wreszcie pojeździmy podczas dnia. Poza tym poukładam sobie w głowie pewne sprawy i nie będzie tak intensywnie, jak to planowałem – w sensie codziennych jazd.

Absolutnie nie żałuję tego, że zapłacę tu za kurs prawa jazdy trzy czy cztery razy więcej niż w Polsce. To jest tak komfortowe, że warte swojej ceny. Lekcje praktyczne w samochodzie z instruktorem rozpoczyna się od razu po dopełnieniu formalności. Lekcje teorii są online, są to osobne dwa moduły i można sobie je robić zupełnie niezależnie od jeżdżenia po drogach. Czyli czeka mnie nauka przed komputerem oraz zaliczanie testów. A także kolejne godziny ćwiczeń z instruktorem. Po pewnym czasie – czego nie ma w Polsce – mogę sobie jeździć z kimś, kto ma tu prawo jazdy dłużej niż pięć lat, i wówczas jeździmy z taką zieloną tabliczką. Dotąd, dopóki nie poczuję się na tyle pewnie, by przystąpić do egzaminu finałowego. Świetnie byłoby znaleźć tu jakąś dobrą i trochę odważną duszę, która ze mną pojeździ. Oczywiście zapłacę za paliwo, więc gdyby czytał mnie ktoś, kto chciałby w tym zakresie wspomóc, zapraszam do kontaktu. Póki co postaram się dać z siebie wszystko, aby mój instruktor był zadowolony. Problemem jest oczywiście komunikacja, bo dzisiaj ja myślałem, że on próbuje mi zwrócić uwagę na jakieś auto jadące za nami (którego nie było), a instruktorowi chodziło o to, że dojeżdżamy do drogi z pierwszeństwem przejazdu, której to drogi oczywiście w śniegu nie widziałem. Staramy się jednak obaj, jak tylko możemy. Gdybyście słyszeli, jak posługujemy się dzisiaj islandzko-angielskim, mielibyście niezły ubaw.

Tymczasem moja nauka islandzkiego totalnie leży. Klikam sobie po kilkanaście słówek dziennie w aplikacji, ale nawet nie próbuję się uczyć nowych, bo nie ogarnąłem tych sześciuset już odsłoniętych. Podsłuchuję rozmawiających Islandczyków, kiedy tylko mogę, i bardzo uważnie słucham, jednak na razie trudno mi cokolwiek zrozumieć. Wydaje mi się, że nie jest to język tak bardzo fleksyjny. Mam wrażenie, że w wielu zdaniach czasowniki lecą normalnie w bezokolicznikach, bez odmiany. To kolejne źródło fascynacji, a jednocześnie frustracji. Przewróciłem całe życie do góry nogami, żeby zacząć wszystko od nowa jako czterdziestoczteroletni facet. Nie rozumiem, dlaczego przez chwilę nie mogę się nasycić dumą z powodu tego, co zrobiłem, a zamiast tego myślę o tym, że powinienem ogarnąć jazdę samochodem, podstawy islandzkiego, pracę zdalną z Polski, szukanie mieszkania, szukanie pracy tutaj i jeszcze coś tak komfortowego jak sen – wszystko w przeciągu dwóch tygodni. Muszę poukładać priorytety i zwolnić. Do czasu, kiedy będę mieć islandzkie środki na utrzymanie. Bo piękno świata, w którym się znalazłem, nie nakarmi mnie i nie zapłaci tu za mnie rachunków. Jeszcze chwilę mogę sobie pożyć na rezerwie i ganiać z aparatem. A za chwilę okaże się, że to nie ogarnięcie samochodu, pejzażu czy tutejszego języka jest najważniejsze. Bo najważniejsze staną się pieniądze na chleb. Po prostu.

Póki co wiem jedno: to była absolutnie najlepsza życiowa decyzja. Nie zarzucam już sobie, że podjąłem ją za późno. Po prostu musiał przyjść ten czas. I przyszedł teraz. Wraz z włączeniem się u mnie trybu, w którym żyłem wiele lat przy matce, a który mogłem wyłączyć na bardzo długo, bo zaczęło się w Polsce po prostu żyć wygodnie. Teraz atawizmy wracają. Tryb przetrwania. Nie ma takiej opcji, żebym z czymkolwiek nie miał sobie dać tu rady sam. Wszystkie pomocne osoby uchyliły mi bardzo wiele drzwi i wiem, że jeśli sam kiedyś będę pomagał komuś w takiej sytuacji jak ja, zrobię to bez wahania i w każdym zakresie. Bo jestem dozgonnie wdzięczny ludziom, którzy bardzo mi ułatwili islandzką emigrację. Jednakże ostatecznie zostaje się samemu ze sobą. Swoimi decyzjami, twardym charakterem, ale i zbyt wieloma wyzwaniami naraz.

Niektórzy są tak mili i komentują moje zdjęcia, pisząc, że mnie ubywa. Myślę, że kilogramy znikają nie tylko dzięki kijkom. Przede wszystkim przez permanentny stres, w którym znajduje się organizm, i przez napięcie, z którym powoli nie daje on sobie rady. Ale tu też wszystko zależy ode mnie. Od tego, jak poukładam sobie w głowie, co jest najważniejsze, co ważne, a co mniej istotne. I wtedy dopiero zacznie się tu nowy początek. Na razie jest po prostu wszystkiego absolutnie za dużo jak na osobę, która przynajmniej dekadę żyła w bardzo uporządkowanym, przewidywalnym i harmonijnym świecie. Nie ma większego wyzwania niż żyć blisko dwie dekady z matką alkoholiczką. Podołałem mu. Dlatego nie pozwolę sobie na to, żeby cokolwiek mnie tu złamało. I nie dam satysfakcji tym, którzy podglądają sobie tego bloga, czekając na pierwszy post o tąpnięciu. A wiem, że są tacy. Pozdrawiam ich bardzo zimno. Reszcie z Was z całego serca dziękuję za dobrą energię. Pamiętajcie, że czytacie sobie tego bloga z wygodnych kanap i foteli. A ja tu walczę. Każdego dnia, każdą cząstką siebie – umysłu i ciała.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz wesprzeć finansowo moją emigrację, stawiając mi wirtualną kawkę TUTAJ



wtorek, 7 lutego 2023

Pokora

 

Dzisiaj nas znowu zasypało, więc dzień z czytnikiem. Wreszcie, od ponad tygodnia, to jak dodatkowy powrót do domu, do literek. Wychodzenie na fajkę co godzinę sprawdza się tu doskonale, bo dzięki temu mimo śnieżycy mam w miarę dogodną przestrzeń, by stać lub się parę metrów przemieścić. Gdybym nie zasuwał z łopatą właśnie co godzinę, najprawdopodobniej po jakimś czasie po prostu nie mógłbym wyjść z domu. Igloo jest fajne, ale chyba nie aż tak bardzo fajne, żeby przetestować, jak się w nim mieszka. Sypie naprawdę bardzo intensywnie. Wtedy dołącza się do tego wszystkiego wiatr i nie widać niczego nawet w zasięgu kilku metrów. I takie dni, a pewnie i tygodnie, będą tutaj do maja. Przywykam. Do pracy fizycznej z łopatą, ubierania się i rozbierania przez kwadrans za każdym razem, gdy chcę wyjść, do absolutnej bezkompromisowości zimy tutaj. To bardzo cenne, że przybyłem do Ísafjörður w lutym, zresztą było to konsekwentnie zaplanowane. Po blisko tygodniu tutaj zdaję sobie sprawę, że Islandia latem to naprawdę bajka, jakaś Teneryfa albo inna Madera. To, co dzieje się tutaj teraz, jest najważniejszym doświadczeniem, bo jest ekstremalnie. Przetrwasz to, przetrwasz tu wszystko.

Jednakże nie ruszam się z domu także z innego powodu. Nie chcę być zbyt ekspansywny, nie chcę być ciągle wszędzie widziany, nie chcę naruszać niepisanych tu zasad dystansu i przede wszystkim nie mam zamiaru nikomu się narzucać. Nie będę biegał po dwudziestu miejscach jednego dnia i nie będę wszędzie zaznaczał, że jestem i że to istotne. To zupełnie nieistotne. Jestem tu na innych prawach, jestem przyjezdny, jestem gościem. Nie powinienem ingerować w ten świat zbyt intensywnie. Nie będę robił z siebie czerwonego pajaca, który zacznie za chwilę działać ludziom na nerwy samym tym, że wszędzie się pokazuje. Zatem trzeba zrobić pauzę, może jutro zajrzę w kilka kolejnych miejsc w sprawie pracy, może zrobię to pojutrze. Mam uszanować tutejszy spokój i cały czas uczę się pokory. Na przykład tego, że po złożeniu wszystkich dokumentów do rozpoczęcia prawa jazdy, mam po prostu czekać na pierwsze spotkanie z instruktorem. I tyle. Albo aż tyle. Nauczyć się czekać to tu najważniejsze. Nie wyróżniać się, to drugie. Wiem, że popełniłem już kilka błędów, że to nie jest tak, iż mam być wszędzie jednego dnia i każdemu się przedstawiać. Powoli. Bez wkraczania w tę przestrzeń z zamiarem jej zawłaszczania. Bez jakiegokolwiek myślenia o tym, że mogę tu być kimś wyjątkowym choćby ze względu na moją historię. Nie, nie jestem tu wyjątkowy, nie będę i nie mam zamiaru być. Moje sprawy oraz moje problemy to naprawdę tylko moja rzecz. Jeśli zacznę ingerować w to, jak natura i ludzie napisali tu życie, zostanę banitą. A za wszelką cenę zależy mi na tym, by stać się częścią tutejszej społeczności, tylko muszę się nauczyć tego, jak to jest możliwe i przede wszystkim ile czasu na to potrzeba.

Zatem dziś żadnych kijków, żadnego szarżowania, bezruch i literki w czytniku. Udało mi się już odnaleźć tu małe ślady tego, po co przyjechałem – melancholijnego smutku i takiego poczucia, że z jednej strony trzeba być bardzo twardym, aby tu żyć, a z drugiej jest się tylko doklejonym do pejzażu i warunków atmosferycznych niekoniecznie pasującym puzzlem, którego równie dobrze mogłoby tu nie być. Ísafjörður jest miejscem bardzo klimatycznego mroku, którego na co dzień bezskutecznie poszukiwałem w Polsce. Tutejsze ciche, ale bardzo surowe dni, są jednocześnie taką bezpieczną kapsułą, w której mogę się schronić z moją samotnością. Dlatego zrozumiałem, że przesadzam, ganiając jednego dnia po połowie miasta i wchodząc w ciągu trzech godzin do kilku miejsc, gdzie chciałbym, żeby ktoś się mną zainteresował. To nie w ten sposób. Nie w takim tempie. Nie w tym rytmie.

I póki co telefon milczy. Zarówno w temacie pracy, jak i mieszkania od kwietnia. Dałem ogłoszenie o tym, że chętnie popracuję tu z dziećmi na prywatnych lekcjach języka polskiego. Również nikt się do tej pory nie odezwał. Dlatego zrozumiałem, że wszystko za szybko i za inwazyjnie. Tu wystarczy postać kilka minut z papierosem, którego trudno dopalić do końca z powodu śniegu oraz wiatru, i za każdym razem rozumie się, że owszem, jest tu się bardzo intensywnie w sensie przeżywania tego życia, ale nikomu i nigdzie nie wolno się ze swoim życiem czy swoją historią narzucać.

Jest tu piękny cmentarz w samym centrum miejsca. Kruki lubią przesiadywać między krzyżami. Latają koło mojego mieszkania bardzo często. Jakby i one obserwowały, oceniały, przyglądały się temu nowemu gościowi, który kocha to miejsce całym sercem, ale dopiero musi się nauczyć, jak tu funkcjonować między ludźmi. Bo harmonię z naturą już znalazłem. Jestem dokładnie w tym miejscu, o którym wiele lat marzyłem. Czas przestać marzyć o tym, że to miejsce odwzajemni moje silne emocje. Na pewno nie od razu. Ucząc się cierpliwości, z wielką przyjemnością wracam do czytania. Bardzo mi tego brakowało przez ostatnie dni, kiedy nie było szans na to, by otworzyć Kindla i w skupieniu przeczytać choć kilkanaście stron. Islandia zimą w takim rejonie jak Fiordy Zachodnie to chyba najlepsza szkoła przetrwania przy jednoczesnej nauce tego, że jest się ważnym dla siebie i niech tak zostanie. Nikt i nic nie chcą tutaj, bym stawał się ważny dla otoczenia. I piękne jest to wszystko, bezkompromisowe, zimne i po prostu oszałamiające. Cieszę się, że znalazłem to miejsce i liczę na to, że ono kiedyś mnie naprawdę przyjmie.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz wesprzeć finansowo moją emigrację, stawiając mi wirtualną kawkę TUTAJ