sobota, 31 grudnia 2022

Podsumowanie roku 2022

fot. Green Adventure

To z jednej strony był koszmarny rok i każdy z nas, jakkolwiek by temu zaprzeczał, nosi w sobie balast tego, co wżarło się do podświadomości 24 lutego. Bo później poznaliśmy świat, którego nie chcielibyśmy nigdy znać i myślę, że po doświadczeniu pandemii nie jesteśmy może w szoku, ale z pewnością wojna w Ukrainie czyni ten rok potwornym i przerażającym. Jednakże wbrew powyższemu wstępowi 2022 rok był najlepszym w moim dość długim już życiu. Być może dlatego, że zmieniło się samo życie, sposób jego przeżywania, bo przecież nie upływ czasu. I choć stale myślę o tym, że ludzie w Ukrainie nie mają prądu, gazu, żyją jak w jaskiniach i wciąż spodziewają się nalotów z nieba, które tak wielu z nas lubi podziwiać, koncentruję się jednak na tym, co mi się przydarzyło dobrego. A był to rok kolosalnej przemiany, która swój dalszy ciąg będzie miała od końca stycznia, w Islandii. Jak do tego doszło? Nie wiem. Albo wiem bardzo dobrze, tylko wydaje mi się, że każde wytłumaczenie może być zbyt trywialne i sam się z tego będę śmiał.

Co mi zatem dobrego przyniósł 2022 rok? Najpierw zobaczyłem zorzę polarną. Nie jakiś mały zielonkawy paseczek jak w Islandii pięć lat temu, ale prawdziwą królową Północy. Byłem świadkiem niepowtarzalnego spektaklu, który chyba zapoczątkował wszystkie zmiany. Bo tamtej magicznej nocy, za którą dziękuję Kat & Rob (koniecznie skorzystajcie z ich usług, jeśli chcecie, żeby pokazano Wam to, co najpiękniejsze w nocy na północnym niebie) pomyślałem sobie, że to, co robię w życiu, jest przewidywalne, oczywiste i trochę bez sensu zabiera mi czas. A chciałbym żyć inaczej. I kiedy wracałem z północnej Norwegii, w której poza zorzą doświadczyłem jeszcze śniegu po pas oraz cudownej ciszy w tej bieli, powtarzałem sobie, że kończę już marnować dany mi tu do życia czas, nie może mi przeciekać między palcami, muszę iść w kierunku swoich prawdziwych potrzeb. Młodszy nie będę, a jest jeszcze coś, co koniecznie muszę zrobić. Zatem to wcale nie Islandia, lecz Norwegia zimą przewietrzyła mi głowę na tyle, by podjąć się realizacji planu zmian krok po kroku.



Tuż przed tym, jak wybuchła wojna w Ukrainie, złożyłem w szkole trochę zachowawczo podanie o urlop bezpłatny. Dopiero w grudniu odważnie napisałem to drugie podanie z tym najistotniejszym zdaniem „proszę o rozwiązanie ze mną stosunku pracy”, otrzymałem odpowiedź i teraz już formalnie po dziewiętnastu latach pracy przy tablicy nie jestem polskim nauczycielem. Jednakże znalazłem inną przestrzeń pedagogicznego działania. Pracuję z dorosłymi na kursach w szkole Pasja Pisania. Uczę SIĘ od młodych i szukających swojego warsztatu młodych twórców i uczę ICH wszystkiego tego, czego sam się nauczyłem – najpierw jako recenzent, potem jako pisarz. 10 stycznia startuje nowy kurs, który poprowadzę. Serdecznie zapraszam do zapisania się. Jakkolwiek brakuje mi kontaktu z młodzieżą, czuję się bardzo dobrze w nowej nauczycielskiej roli. Czy kiedykolwiek wrócę do tego, co robiłem zawodowo w Polsce na Islandii? Nie wiem. A jeśli czytają mnie moi byli uczniowie – a wiem, że tak jest – to chciałem im tylko przekazać, że zawsze ciepło o nich myślę.


W 2022 roku kolejnym punktem planu na życie było napisanie książki. Powstał więc nowy thriller, który porusza tematykę, jakiej nie podjął chyba nikt w Polsce. Albo ja takiej powieści nie znalazłem. Na razie jednak nic nie mogę zdradzić. Powieść dość długo w porównaniu z poprzednimi szukała wydawcy i w tej chwili jeszcze nie mogę oficjalnie chwalić się, że go znalazła, bo czekam na finalizację dokumentacji, ale tak, przeczytacie ją, jeśli wszystko dobrze pójdzie – w drugiej połowie 2023 roku. Cieszę się bardzo, bo wiem, że jej tematyka wywoływała konsternację, kontrowersje i prawdopodobnie była powodem kilku odmów wydawniczych. Nie jestem tu jakimś egocentrykiem, jednak coś tam po prostu wiem po piętnastu latach recenzowania książek i trzech swoich wydanych powieściach. Nie napisałem złej książki. I nikt mi tego nie zasugerował w odmowie. Napisałem książkę, która musiała znaleźć odważnego wydawcę. Zakładam, że już go mam. I cieszę się bardzo, bo najprawdopodobniej redakcji podejmie się moja islandzka siostra – ktoś, kto podziela moją wrażliwość, mój zachwyt Islandią i wie, że tonięcie tam we mgle jest najpiękniejszym doznaniem na świecie. Zatem taka współpraca nie może się zakończyć niczym innym jak przygotowaniem genialnej powieści. Nie można być bliżej mentalnie ze swoim redaktorem. Mam nadzieję, że Wam się spodoba to, nad czym niebawem będziemy pracować.


W 2022 roku wydarzyło się coś dodatkowo dla mnie przełomowego. Przekroczyłem kolejną barierę i pozbyłem się strachu. Covid, przed którym tak skutecznie się kryłem przez dwa lata, dopadł mnie wtedy, kiedy świat radośnie zdjął wszystkie maseczki i uznał, że pandemia się skończyła. Przeżyłem dwa nieprzyjemne tygodnie i wiem jedno: nie chcę tego powtarzać, nie chcę tego wirusa więcej złapać. Ale w wymiarze symbolicznym to wszystko wygląda zacnie. Tak jak wyszedłem ze strefy bezpieczeństwa i komfortu, rezygnując ze szkolnego etatu (to było jednak 4500 PLN miesięcznie, które ot tak odpadły, i trzeba było w inny sposób na to zapracować), tak spotykając się z Covid-19 i przechodząc to starcie zwycięsko, pozbyłem się wielkiego strachu, który mi towarzyszył, takiego atawistycznego lęku podsycanego również tym, że niektórzy ludzie w zasadzie nic sobie nie robili z pandemii, stanowili dodatkowe zagrożenie. Ale nie chcę już wracać do tamtych dwóch lat. Wirus przyszedł, dopadł mnie, przetrwałem, żyję dalej. Pożegnałem w sobie naprawdę wiele demonów. Teraz mogę iść przed siebie bez lęku. Nawet w kierunku przyszłości, której nie znam, ale wiem, gdzie ona będzie – w miejscu obdarzonym przeze mnie bezwarunkową miłością. I pośród dźwięków, które odkrywam. Bo 2022 rok przyniósł mi dwie dodatkowe pasje – Spotify i korzystanie z genialnych słuchawek bezprzewodowych. Nie sądziłem, że uzyskam taki komfort przemieszczania się z ulubioną muzyką w uszach. Po latach ciszy, długiej ciszy, w zasadzie niczego nie słuchałem, czasami radia. A dźwięki Spotify to przede wszystkim to, co przypomina mi młodość, ale również islandzka muzyka, którą z ciekawością poznaję.

Ja ze stycznia i ja z grudnia 2022 roku to w zasadzie dwie różne osoby. W tym roku pozbyłem się siebie w niepotrzebnych przedmiotach. Nowe życie pakuję do dwóch walizek i nic ponad to, żadnego dosyłania paczek do Islandii, zabieram głównie ciepłe ciuchy i dobre kije trekkingowe, które niedługo mam zamiar kupić, a składane zmieszczą mi się do walizki. Będzie chodzone, dość leżenia z czytnikiem na łóżku. Na nowo się formuję. Nie mam pojęcia, na ile przeformować może samego siebie człowiek po czterdziestce, ale wiem, że nowe może boleć, może być dyskomfortowe i może irytować. Jednak jestem gotów na ryzyko. Mimo tego że nie sprzedałem polskiego mieszkania, ruszam w 2023 roku tam, gdzie powinienem być przynajmniej od sześciu lat. Dziękuję ci, 2022 roku, że byłeś dla mnie tak przełomowy. Pozwoliłeś mi otworzyć oczy na inny świat, inne możliwości. Że dałeś mi te możliwości. Kolejny będzie na pewno już rewolucyjny.


wtorek, 27 grudnia 2022

Pomysł na start

 

Jak szukać pracy w obcym kraju, w którym nawet twoje przetłumaczone z języka polskiego CV nie daje ci żadnego komfortowego startu? Jak pracować w miejscu, gdzie nie liczą się ani twoje wykształcenie, ani dotychczas wykonywana praca, bo tak naprawdę o wszystkim decyduje znajomość języka, której jeszcze nie posiadasz? Jak wystartować na nowym rynku pracy z przekroczoną czterdziestką i świadomością, że tak naprawdę przez całe zawodowe życie trzymało się tylko jednego etatu i niczego nie zmieniało? Tak, zapytałem w dwóch szkołach w Ísafjörður, czy nie potrzebują doświadczonego nauczyciela języka polskiego, ale jak wspomniałem w jednym z wcześniejszych wpisów, nie ma teraz takiego zapotrzebowania. Podobno jest w rejonie stołecznym, jednak tam nie będę mieszkać. Zatem jak zwrócić na siebie uwagę? Przygotować sobie CV po islandzku, z którego i tak nic konstruktywnego nie wyniknie? Przecież przenosisz się do małej mieściny na końcu Islandii, w której nie zarabia się na chleb pracą w literkach ani pisaniem książek. To znaczy tak mi się wydaje, bo wiem, że wielu Islandczyków pisze książki, lecz nie mam pojęcia, czy tam można z tego żyć. I przede wszystkim trzeba pisać po islandzku. Słaba znajomość angielskiego i dosłownie podstawy islandzkiego zamykają mi wszystkie ciekawe drogi znalezienia zatrudnienia. W miejscu, które samo w sobie tych dróg za wiele nie zaproponuje. Ale pozostają inne, dużo prostsze możliwości. Tylko jak dać sobie do nich dostęp?

Wymyśliłem zatem wizytówki. Co innego wejść do hotelu, sklepu czy przetwórni rybnej i zapytać o pracę, zostawiając ewentualnie numer telefonu na jakimś skrawku papieru. Co innego zostawić wszędzie ładnie – mam nadzieję - wyglądający kartonik, który na pewno wzbudzi zainteresowanie. Bo tak się chyba pracy na islandzkiej prowincji nie szuka. Zatem plan zamienił się w realizację. Dzięki Colorland dostałem moje wizytówki dosłownie czterdzieści osiem godzin po ich zaprojektowaniu i złożeniu zamówienia. A było to tuż przed świętami! Zatem otrzymałem je szybko, ale teraz widzę, że może trochę się pospieszyłem z projektem - nie wygląda to tak dobrze, jak sobie zaplanowałem. Przede wszystkim wpakowałem tam za dużo tekstu i żeby go przeczytać, trzeba się bardzo uważnie wpatrywać. Użyłem być może złego czasownika, bo zamiast hire powinno być employ, niemniej jednak piszę tam, że STARAM się komunikować po angielsku, a nawet jeśli ktoś będzie chciał mnie wynająć, z pewnością się na to zgodzę.


Nie wiem, w ile miejsc rozniosę te wizytówki, ale bez względu na to, czy pomogą mi znaleźć robotę, zachowam jedną na pamiątkę. Bo to w sumie coś wartego zapamiętania i zachowania. Jeśli zainspiruję tym innych szukających pracy za granicą z takimi samymi barierami językowymi nie do przekroczenia jak u mnie – będę się bardzo cieszył. Bo może to po prostu zadziała – u mnie albo u któregoś z Was w sytuacji podobnej do mojej, bez względu na kraj. Tymczasem cieszy mnie to, że moja stara głowa nadal bywa kreatywna i być może to przyniesie mi coś dobrego, nieoczekiwanego, niespodziewanego i satysfakcjonującego finansowo. Cały czas też myślę o tym, żeby w podobny sposób szukać w Ísafjörður mieszkania do wynajęcia od kwietnia. Ale na to mam trochę inny plan i nieco inną formę informowania o sobie. Tym zajmę się później. Na razie przeprowadzam zmasowaną akcję oczyszczania mieszkania ze wszystkiego, co zbędne, a co przez ponad dekadę wydawało mi się ważne i konieczne do posiadania. Mam też stare wizytówki „Krytycznym okiem”. Te idą do zniszczenia, nowe być może zapracują na moją przyszłość.

sobota, 24 grudnia 2022

O Dagssonie

 

Wspominałem tu już o loppapeysie, którą zamówiłem na Islandii, i dopiero tam po raz pierwszy założę na grzbiet. Ale jest jeszcze coś, co czeka na mnie na wyspie. To bluza od kultowego Dagssona. Pomyślałem sobie, że nie wypada mieszkać na Islandii i nie mieć jakiegoś gadżetu od tego twórcy. A wybrałem coś przede wszystkim w moim kolorze i z dowcipnym napisem, który sprawdzi się z pewnością, kiedy na przykład po dniu pracy przy rybach wstąpię sobie jeszcze do Netto na jakieś zakupy. Afsakið lyktina znaczy po prostu – przepraszam, że śmierdzę. Pomijając już to, że afsakið to nadal moje ulubione islandzkie słowo po tym, jak już poznałem ich kilka setek, mój wybór podyktowany został tym, że chciałem pobawić się też z konwencją proponowaną przez artystę i sprawdzić, czy zrobi ona na Islandczykach jakiekolwiek wrażenie, kiedy będę sobie chodził w tym ciuszku. Można było dyskretniej wybrać skarpetki, ja wybrałem inaczej.

Kim jest Dagsson? Dokładnie Þórarinn Hugleikur Dagsson - to islandzki twórca słynący ze specyficznego poczucia humoru, niepowtarzalnej nonszalancji i nakreślanej prostymi rysunkami kontrowersyjności. Warto zwrócić uwagę na to, że realizuje się również, żartując na żywo, co można zobaczyć na przykład TUTAJ. A kiedy obejrzy się jego rysunki, zapadają w pamięć na zawsze. Być może kojarzycie serię ze świętym Mikołajem – tym z choinką w tyłku, defekującym w różne miejsca albo podglądającym kopulujące reniferki i mówiącym do nich, by nie przestawały. Jakkolwiek odbierany jest Dagsson, na pewno jest to już światowa marka. Że światowa miałem się przekonać podczas zakupu tej bluzy. Otóż byłem absolutnie przekonany, że sklep islandzkiego artysty zlokalizowany jest w Islandii i stamtąd wysyłane są przesyłki. Dzięki uprzejmości mojego znajomego zamówiłem sobie zatem na jego adres czerwoną bluzę śmierdzioszka z przekonaniem o tym, że transakcja przebiegnie sprawnie i bez dodatkowych kosztów w obrębie jednego kraju. Bardzo się pomyliłem. Najpierw dość długo przygotowywano rzecz do wysyłki, a potem zorientowałem się, że ruszyła do Islandii… z Los Angeles. Tym samym szła kilkanaście dni, a zwieńczeniem tej akcji testującej cierpliwość była niespodzianka w postaci cła, którego wysokość stanowiła znaczną część ceny samej bluzy. Tak to zatem zorientowałem się, jak islandzki świat jest skomplikowany. I drogi, bo biorąc pod uwagę koszt cła, to najdroższa bluza, jaką kiedykolwiek kupiłem. A wolałem nabyć ją jeszcze teraz niż później, gdy zabraknie mi środków na jakiekolwiek ekscesy typu kupowanie markowych ubrań lub gadżetów.

fot. Dagsson.com
Wracając do samego Dagssona – na jego stronie znajdziecie ubrania, książki, obrazki, fajne skarpetki, a ostatnio również kalendarz na 2023 rok. Co w nim cenię? Swoistą artystyczną bezkompromisowość. To, że komentuje nam świat w sposób, w jaki niewielu chciałoby o tym świecie głośno mówić. Dagsson świadomie oraz umiejętnie operuje obscenicznością czy wulgaryzmami. Niekiedy na granicy dobrego smaku, zazwyczaj mocno trafia w punkt, gdy wizualnie ironizuje w taki sposób, w jaki nie potrafi tego robić wielu artystów uznających się za cynicznych wobec świata. Przyciągają mnie do Dagssona również jego minimalizm i czarne poczucie humoru. Nie jestem pewien, czy w swojej twórczości odzwierciedla on poczucie humoru Islandczyków, bo ich jeszcze po prostu nie znam, ale z pewnością jest to rodzaj minimalistycznej i dosadnej sztuki, która stale wzbudza we mnie uśmiech. Bawią nawet rysunki widziane po raz kolejny. Ciekawe jest to, w jaki sposób islandzki twórca odwołuje się do naszych atawizmów, instynktów, ale również do tego wszystkiego, z czego nie należy się może śmiać w towarzystwie, a jednak bawi. Podoba mi się również jego dystans do samego siebie.


Jeśli zaś chodzi o samą bluzę, to trochę z zaskoczeniem zorientowałem się, że ciuchy Dagssona produkowane są w Hondurasie, o czym świadczy załączona metka. Trochę dyskomfortu sprawia mi świadomość, że syty Islandczyk o ugruntowanej marce korzysta z taniej siły roboczej biednego kraju. Być może warto stworzyć kolejny obrazek w jego stylu – po jednej stronie ktoś cieszący się z otrzymanego prezentu od twórcy, po drugiej jakieś małe rączki szyjące ten ciuch za honduraską najniższą krajową albo jeszcze gorzej. Ale to tylko oczywistości tego absurdalnego świata, w jakim żyjemy i po prostu biznes. A lubię mimo wszystko wspierać biznes kogoś, kto ma do zaproponowania tak nietuzinkową jakość jak Hugleikur Dagsson.

Wizerunek płaszczki na mojej bluzie nie jest oczywiście przypadkowy. Dowiedziałem się, że tradycją świąteczną niektórych Islandczyków jest gotowanie i spożywanie płaszczki, która po prostu potwornie cuchnie. Nie zamierzam jej próbować ani wąchać (swoją drogą – czasownik „wąchać” po islandzku brzmi przecudownie), lecz zamierzam czasem nosić tę bluzę, choć nie jest to produkt dostosowany do chłodnego islandzkiego klimatu. Bardziej taka stylówa. A kupiłbym chętnie jeszcze skarpetki z kilkoma motywami, lecz na razie ogranicza mnie budżet. W taki zatem niekonwencjonalny sposób chcę dać do zrozumienia, że Dagsson i ja mamy coś wspólnego w tym, jak krytycznie i cynicznie oceniamy rzeczywistość. Poza tym jesteśmy prawie rówieśnikami i interesuje mnie potencjał tego twórcy, który – mam wrażenie – jeszcze niejednym nas zaskoczy. Czasem wystarczy narysowany niby od niechcenia ludzik, aby określić tak konkretnie to, co czujemy czy myślimy. A czasami sprawę załatwia niepokorny Mikołaj, który jest egocentrycznym zboczuchem i ma w nosie swoją misję czynienia dobra.

poniedziałek, 19 grudnia 2022

Niezwykłe odwiedziny

 

Takie magiczne niedziele nie zdarzają się często. Przyjechała do mnie Katarzyna Tubylewicz, moja wieloletnia dobra znajoma, autorka licznych ciekawych książek portretujących niesamowitych ludzi. Z wielką dumą mogę zdradzić, że znajdę się w kolejnej publikacji Kasi. A właściwie moja historia znajdzie tam swoje miejsce. To, co się do tej pory wydarzyło, bo być może przed wydaniem książki dokonamy jakichś aktualizacji z Islandii. Kasia pracuje profesjonalnie i uważnie. Opowiadałem o różnych sprawach, czasem bardzo trudnych. Wpatrywała się we mnie przez cały czas z wielką empatią, jej mimika nie zdradzała ani zdziwień, ani zdumień, a oczy uważnie obserwowały. Już wiem, dlaczego tak wielu ludzi tak mocno się przed nią odsłaniało. Mnie było dużo łatwiej, bo znamy się długo i sporo o sobie wiemy, jednak jestem w stanie wyobrazić sobie, jak obca Kasi osoba zostaje „rozbrojona” przez to łagodne oraz pełne niezwykłej ciekawości spojrzenie. Przez tworzenie atmosfery bezpieczeństwa i tego komfortu bycia w relacji pełnej zaufania. Bo nie każdy ma przepracowane trudne sprawy jak ja i nie każdy jest w stanie opowiadać o najbardziej intymnych doświadczeniach życiowych z przekonaniem, że to, co robi, może w jakiś sposób pomóc innym albo innych zainspirować. Uważam, że to najistotniejsza cecha każdego dobrego reportera/dziennikarza – dawać rozmówcy przestrzeń do zaufania. Chciałbym umieć tak rozmawiać z ludźmi. Chciałbym się nauczyć takiej cierpliwości w ich słuchaniu i takiego taktu, który prezentuje Katarzyna Tubylewicz. Jeśli zatem nie znacie jej książek – jak choćby „Szwedzka sztuka kochania” czy „Samotny jak Szwed?” – serdecznie je Wam polecam. Dziś sam rozumiem, w jak wspaniałej atmosferze musiały powstawać rozmowy tworzące te publikacje.

Koncentrowaliśmy się na szeroko pojętej wolności. Opowiadałem o tym, jak zmienił mnie mijający rok. Jak bardzo zrozumiałem, że całym potrzebnym mi w życiu kapitałem jest zdrowo funkcjonujące ciało oraz również zdrowy umysł. Reszta jest już tylko dodatkiem, a życie bez rzeczy i bez zobowiązań staje się niezwykłą przygodą. Islandia być może już teraz zmienia mnie mentalnie. Jestem gotów zmienić naprawdę wszystko. Choćby to, jak spędzałem dni. Przede wszystkim brak ruchu tu w Polsce i wielki plan na to, żeby wraz z dobrymi kijami trekkingowymi i obuwiem z kolcami przemierzać codziennie kilka kilometrów. Dla zdrowia, lecz przede wszystkim dla widoków. Ale moja rozmowa z Kasią koncentrowała się nie tylko na planach, lecz na wszystkich tych gorzkich doświadczeniach, które udało mi się przekuć w coś dobrego – dla siebie oraz innych. Bardzo jestem ciekaw, jak to będzie wyglądać po autoryzacji i przede wszystkim jak zaprezentuje się w książce. To za jakiś czas.

Tymczasem duma rozpierała mnie także z innego powodu. Nie sądziłem, że w połowie grudnia Wieliczka będzie tak wspaniale udekorowana śniegiem. Kiedy pociąg Kasi uwielbiającej słońce ruszył z Krakowa w kierunku mojego miasta, na niebie chmury przepuściły pierwsze promienie, a potem było już słonecznie do samego końca naszego długiego spaceru. Kasia była zachwycona Wieliczką, a ja aurą, która pokazała to miasto z najlepszej strony. Chyba właśnie taką Wieliczkę najbardziej chciałem pokazać komuś z zewnątrz i zdarzyło się to dosłownie miesiąc przed tym, jak ją opuszczę. To była dodatkowo przyjemna niedziela, ponieważ na rynku spotkaliśmy moją dobrą znajomą, burmistrzynię Wieliczki. Agnieszka podkreśla, że jest wiceburmistrzem, ale ja tam nazywam sprawy po swojemu. Bardzo przyjemna koincydencja - tak ważna osoba jak Kasia Tubylewicz miała okazję spotkać się z drugą ważną osobą, bo Agnieszka Szczepaniak robi dla naszego miasta wiele dobrego.

Potem były już godziny nagrań. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego osoby przygotowujące materiał, który ma się ukazać w formie pisanej, tak bardzo trzymają się tego nagrywania, bo przecież potem czeka je podwójna robota, którą można byłoby załatwić kilkukrotną wymianą plików z rozmówcą. Większość moich wywiadów z pisarzami tak powstała. Jednak teraz doskonale rozumiem, co jest istotnego w rozmowie, żywiołowej wymianie myśli twarzą w twarz. Co jest w tym cenniejsze niż najpiękniej wymodelowany plik tekstowy, w którym każde słowo i zdanie mają swoje właściwe gramatycznie i semantycznie miejsca. Było zatem dużo emocji, ale też obustronne przekonanie, że właśnie po raz ostatni rozmawiamy w tej rzeczywistości, w jakiej się znaliśmy i zaprzyjaźniliśmy. Że na Islandii może się narodzić jakiś nowy Jarek. I że ponownie spotkamy się najprawdopodobniej właśnie tam, ponieważ nie sądzę, abym na początku emigracyjnego życia miał jakiekolwiek fundusze na podróżowanie po ulubionych krajach nordyckich. A Kasia wraz z jej rodziną będzie z pewnością pierwszą z osób, które zaproszę do Islandii, gdy tylko dorobię się godnego dla gości kąta.


Ta piękna niedziela utwierdziła mnie w przekonaniu, że niczego nie żałuję od momentu powrotu w styczniu z północnej Norwegii, żadnej decyzji, żadnego działania. Wszystko toczy się swoim rytmem i dokładnie tak, jak to zaplanowałem. Natomiast teraz jestem już tylko oczekiwaniem. Rosnącymi emocjami, których nie mogę na razie określić. Buzują we mnie, ale nie dają się jeszcze zwerbalizować. Na razie jest to po prostu taki stan - trochę napięcia, trochę relaksu, ale też poczucie tej wielkiej niewiadomej.  Mogę natomiast napisać, że tarzając się w śniegu jak dzieciak, byłem dzisiaj – w towarzystwie Kasi Tubylewicz – najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. I że na Islandii tak się tarzać będę mógł do maja. O ile oczywiście mi się to nie znudzi, ale to już sprawdzę na miejscu,

wtorek, 13 grudnia 2022

O pracy

 

Dziś o tym, co jest podstawą życia każdego z nas, czyli o zarabianiu pieniędzy. Porządkując, a właściwie niszcząc tony papierów w mieszkaniu (spaliłem dwie niszczarki podczas tego intensywnie trwającego od miesiąca procesu), zatrzymywałem się nad wszystkimi świadectwami czy certyfikatami ukończonych kursów oraz szkoleń. Te najcenniejsze zachowałem, zdecydowana większość została zniszczona. Bo tak naprawdę co mi dadzą te dokumenty na Islandii? Kogoś zainteresuje to, w jaki sposób doskonaliłem się zawodowo jako nauczyciel języka polskiego? Do dwóch szkół w Ísafjörður przesłałem już swoją ofertę, załączając odpis dyplomu po angielsku oraz dyrektorską rekomendację przetłumaczoną na islandzki przez nieocenionego Jacka Godka. Szybko dostałem odpowiedź, że nie szukają nauczyciela dla polskich dzieci ani w podstawowej, ani w średniej szkole. Zdziwiłoby mnie, gdyby było inaczej. Wiem, że jak ktoś przejmuje taki etat w takim miejscu, to raczej zostaje na Islandii na zawsze i z dużym prawdopodobieństwem będzie na tym etacie stale pracował.

Zatem co mi zostaje? Tak naprawdę niewiele, bo jedynie opcja prywatnych lekcji polskiego dla dzieci Polonii będzie czymś, co pozwoli mi nadal pracować w zawodzie. A tym, co czeka mnie chyba ze stuprocentową pewnością, jest praca fizyczna. Praca, której nigdy nie wykonywałem. Praca, o której moja znajoma powiedziała, że jest znakomita, bo nie obciąża umysłu, a po jej wykonaniu ma się po prostu czas dla siebie i wolną głowę. Tak, to z pewnością zalety, niemniej jednak rośnie moja niepewność, jak sobie z taką pracą poradzę. Nie chodzi o jakieś kwestie psychologiczne czy psychiczne. Nie widzę żadnego problemu w tym, że będę mył toalety w hotelach czy skrobał ryby przy taśmie. Zastanawiam się jedynie, jak to zniesie mój organizm, który przecież młody nie jest, a jak wspomniałem wyżej, nigdy nie zaznał pracy fizycznej. Zresztą przypominają mi się motywujące wpisy z jednego forum, gdzie zdradziłem swoje plany: wow, kibicujemy ci i obserwujemy, taki stary i taka zmiana/ w takim wieku coś takiego, będziemy obserwować. I tak dalej.

Innej opcji niż praca fizyczna nie ma. Moje polskie wyższe wykształcenie nic nie będzie znaczyć. Przybywając tam, jestem na rynku pracy dokładnie tym, kim młody absolwent szkoły podstawowej w Polsce, a może nawet jeszcze gorzej, bo nie znam języka – w miarę komunikatywnie angielski, ale z islandzkim jeszcze bardzo, bardzo daleka droga do jakichkolwiek sukcesów. Wiem to po kilku tygodniach mniej lub bardziej udanego wkuwania słówek i coraz bardziej mnie frustrującego zapamiętywania zwrotów, co w wielu przypadkach jest po prostu syzyfową pracą. Stąd też świadomość, że trzeba będzie zasuwać fizycznie. Na pewno nie w wymiarze godzin, które oferowała szkoła. Z jednej strony jestem mentalnie gotowy na taką zmianę i takie wyzwanie, z drugiej jednak – tak naprawdę pierwszego dnia okaże się, co potrafię i jak potrafię to robić.


Obejrzałem ostatnio wstrząsający film Érica Gravela „Na pełny etat”. Na mojej drodze nie staną trudności komunikacyjne, jakich doświadcza bohaterka filmu, próbując dostać się do pracy i z niej wrócić. Strajki z tego filmu zastąpią mi śnieżyce i sztormy. Do pracy trzeba będzie iść pieszo, gdziekolwiek będzie. Nie będę mieć również obciążenia w postaci dzieci, jednakże Gravel w znakomity sposób pokazał mi, jak zmieni się rytm mojego życia i jak bardzo kompulsywnie przyjdzie mi na co dzień funkcjonować po tym, jak przez dwie dekady żyłem oraz pracowałem w bardzo przewidywalnym schemacie. Na pewno nadal będę nauczycielem Pasji Pisania, bo chcę to zajęcie zachować, by mieć odskocznię od wszystkiego, co zakleszczy mnie pośród przyziemności na Islandii. Chciałbym nadal pisać recenzje, może kolejną książkę. A jeśli nie, to przynajmniej będę czytał próby literackie moich kursantów z Pasji Pisania. Wydaje mi się, że bardzo dużo czasu zajmie mi wejście w wygodny dla mnie rytm życia i pracy w nowym kraju. Bo przecież przez cały czas najważniejsze będzie, aby ta praca była i by można było ją utrzymać. Czym się zajmowaliście Wy, którzy przyjechaliście kiedyś do Islandii i stawialiście pierwsze kroki bez znajomości języka? Jak długo trwał okres, w którym pracowaliście za najniższą islandzką krajową? Czego w zasadzie mogę się spodziewać od potencjalnego pracodawcy na początku? Jestem pewien, że w tym zakresie będzie trudno. Prace zdalne z Polski przed komputerem mnie nie uratują, bo nimi  w złotówkach to sobie zarobię na czynsz i może na dwa wyjścia po większe zakupy. Muszę na siebie zarabiać w koronach islandzkich. A to pewnie będzie oznaczało rytm życia przedstawiony tak sugestywnie w filmie Gravela. Trochę to dla mnie przerażające, a trochę ekscytujące. Cokolwiek się wydarzy i gdziekolwiek znajdę zatrudnienie, będę tam, gdzie powinienem być. I za niczym już nie będę tęsknił.

---

Jeśli chcecie wesprzeć mnie finansowo w moich planach emigracyjnych, możecie mi postawić wirtualną kawkę - TUTAJ

piątek, 9 grudnia 2022

Podziękowania

 

Jest takie islandzkie słowo stosunkowo łatwe do nauczenia się – to vinur, co znaczy przyjaciółka lub przyjaciel. A nauczyłem się go od razu, ponieważ na Islandii żyją moi rodacy, którzy okazali mi ogromną ilość ciepła, wsparcia i naprawdę niespotykanej w Polsce życzliwości. Chciałbym w dzisiejszym poście im podziękować za różne rzeczy. A ponieważ zapewne nie wszyscy sobie życzą, bym wymieniał ich z imienia i nazwiska, zastosuję inicjały. Będą mieli zabawę w poszukiwanie siebie. Mam aż cztery podziękowania dla M, to będzie jak z odznaczeniem wielkości mieszkań. Pojawią się również formaty papieru. Ale już całkiem serio – choć jeszcze nie zamieszkałem na wyspie, poznałem już na niej Polaków, którzy są od siebie bardzo różni, mają też różną wrażliwość i nie wszyscy są do mnie podobni, a nawet są zupełnie różni niż ja. Polaków, którzy zostawili mi w pamięci dobre wspomnienia, konkretnie pomogli, poradzili, pokierowali. Polaków, którzy nie wpisują się w to obiegowe stwierdzenie, że zagraniczna Polonia to dla siebie wilki i jeśli masz się kogoś trzymać na emigracji, to na pewno nie swego rodaka. Moje doświadczenia przeczą temu przekonaniu. Los postawił na mojej drodze jak do tej pory wspaniałych ludzi, którzy potrafili poświęcić dla mnie swój czas, uwagę, dali poczuć, że jestem dla nich ważny, moje dylematy, potrzeby, oczekiwania oraz uczucia są istotne i przede wszystkim spotkania z nimi zawsze ładowały mnie pozytywną energią. Na palcach może dwóch rąk mógłbym policzyć takie relacje nawiązane przez całe moje życie w Polsce. A tu jeszcze nie ma mnie na wyspie, a już wiem, że jestem tam oczekiwany z radością i życzliwością.

Podziękowania kieruję do osób, które żyją w Islandii od dekad, ale i takich, którzy są tam od niedawna. Jedni podzielają moją obsesyjną wręcz miłość, inni Islandię zwyczajnie lubią, a niektórzy żyją tam sobie bardzo dobrze i w ich przekonaniu nie ma to większego związku akurat z tym krajem. Niektórych znam od wielu lat i ufam im w pełni, pozostałych poznałem całkiem niedawno. Część z tych ludzi wędrowała ze mną po Islandii, a część jedynie wymieniała wiadomości w komunikatorach. Wszystkich łączy to, że byli otwarci wobec moich dylematów, wahań i różnego rodzaju nieogarnięcia życiowego. Wszystkim mówię pięknie po islandzku takk, ale czas napisać o tym konkretniej.

fot. Ravendesign

M1: wiem, że mogę z Tobą jeździć po Islandii w najkoszmarniejszą nawet pogodę i wiem, że w każdej aurze, w każdym pejzażu, ujrzysz ten wyjątkowy szczegół, który należy sfotografować. Dziękuję za czułość do islandzkiej natury i profesjonalne foty, którymi wszędzie się chwalę. Wierzę, że jeszcze wspólnie zjedziemy całą wyspę nawet kilka razy i będziemy mieli z tych wypraw tysiące imponujących fotografii. Wierzę również, że inni niebawem poznają się na Twoim talencie.

P: dzięki za wiele lat wspaniałej niezobowiązującej relacji, w której przekonałem się, że mimo wszystko mogę Cię nazywać przyjacielem. Za każdą znakomitą i bezpieczną jazdę po islandzkich bezdrożach. Jesteś najlepszym kierowcą i przewodnikiem po Islandii! Za to, że podzielasz moją pasję i uczysz pokory wobec tego kraju. A także zawsze szczerze powiesz, co myślisz i co Cię we mnie wnerwia. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego kumpla po fachu, który pisze dużo lepiej niż ja i być może kocha Islandię jeszcze bardziej. Trzymam kciuki za nową książkę.

M2: dziękuję za godziny przeklikane na Messengerze. Za to, że mnie, zupełnie przecież obcą Ci osobę, potraktowałaś jak człowieka w potrzebie, któremu można zaufać. Za każdą serdeczną radę, która przekonuje mnie, że tam, dokąd jadę, w zimnym pejzażu żyją dobrzy ludzie o ciepłych sercach. Mam nadzieję, że moje doświadczenie pedagogiczne się przyda i pomogę komuś Ci bliskiemu w nauce języka polskiego.

B: przede wszystkim dziękuję za to, że głównie dzięki Tobie i Twojej pomysłowości będzie to od razu Ísafjörður, a nie inna część Islandii. Za wszelkie praktyczne i techniczne porady, silnie analityczny umysł, który kierował mnie zawsze w stronę niezbędnego konkretu, a jednocześnie za wrażliwość do islandzkiego pejzażu, którą razem dzielimy. Za to że masz niepowtarzalną charyzmę, której Ci trochę zazdroszczę, ale postaram się być na początku islandzkiego życia tak twardy jak Ty kiedyś. Takk za życzliwość, poczucie humoru i każdą słuszną radę. I również trzymam kciukasy za nową książkę.

Z: bardzo dziękuję za pokazanie mi północnej Islandii i przekonanie o tym, że można ten kraj fotografować w nieskończoność. Za to, że zupełnie obcego chłopaka z Polski przygarnąłeś do swojego domu, zostawiłeś w nim samego, idąc do pracy i obwiozłeś potem po okolicach oraz zaraziłeś tym nietuzinkowym optymizmem i radością życia, które przejmowałem od Ciebie chyba tylko tam. Za wszystkie piękne zdjęcia Twoich okolic, które od lat na co dzień śledzę i podziwiam. Do kolejnego spotkania, dobra duszo z Husaviku!

A1: tu lista podziękowań byłaby najdłuższa i pewnie za wiele będę wdzięczny w przyszłości, ale przede wszystkim dziękuję za racjonalizm, stawianie mnie czasem do pionu z moim romantyzowaniem Islandii i za to, że uratowałaś mnie przed wielką wtopą na lotnisku, której na szczęście nie zaliczę. Za czas poświęcony na to, by pokazać mi pełnię piękna Fiordów Zachodnich i za umiejętność wskazywania, że każdy problem jest do rozwiązania. Za szaleństwo z tą lodowatą wodą, które Cię w pewnym stopniu definiuje, za serdeczność i za to, jak uporządkowałaś moje paskudne emocje w trudnym czasie, uświadamiając mi, że wszelkie lęki tworzymy sobie tylko w swoich umysłach. Nie wejdę z Tobą do zimnego oceanu, ale zawsze będę kibicował temu, jak wspierasz w tym innych.

M3: cenię Cię za swoistą wrażliwość, aby na surowej wyspie hodować kwiaty i dbać o ich efemeryczne piękno. A dziękuję za bycie po prostu sympatyczną oraz otwartość wobec przyszłego emigranta pełnego wątpliwości i czasem głupich pytań. Za wskazówki i pragmatyzm, który w sobie masz na równi z czułością do roślin. Mam nadzieję, że niedługo będziemy mieli okazję poznać się osobiście.

P2: takk za to, że dzięki Tobie wszystko się zaczęło. Za spektakularny początek i piękną wyprawę, gdy jeszcze nie ochłonąłem po pożegnaniu matki. Znamy się ze szkolnej ławy, ale dopiero po kilku dekadach mogliśmy pogadać ze sobą szczerze i głębiej. Dziękuję, że zabrałaś mnie do siebie i że nakręciłaś ze mną ten szalony film. Kumpelo z podstawówki, niedługo będziemy kumplami z jednego kraju.

D: za niebywałą witalność, radość w oczach i pokazanie, że drugiego człowieka zawsze należy postrzegać pozytywnie, a dopiero potem ewentualnie się rozczarowywać. Za to, że poznaliśmy się tylko na chwilę, a zdążyliśmy zatańczyć taniec radości przy Jökulsárlón, a potem wspierałaś mnie z oddali i zawsze życzliwie patrzyłaś na to, co robię.

W: dzięki za to, że jako jeden z nielicznych znalazłeś czas, by uczestniczyć w moim spotkaniu autorskim w Reykjaviku. Za sympatię i dowody wsparcia. Za to, że Twój życiorys i związek z wyspą jest dla mnie swoistą inspiracją.

fot. Trendnet

A1: dziękuję za to, że się nagle pojawiłeś przy którymś moim wpisie, zdecydowałeś się sformułować kilka dobrych rad i przekazałeś pozytywne pozdrowienia. Mam nadzieję, że dostanę od Ciebie na lotnisku po przylocie nordyckie namaszczenie na nową drogę życia. Dzięki za uświadomienie mi, że moja droga nie jest wyjątkowa i wielu już ją z powodzeniem przeszło. Mam nadzieję, że tyłek mnie za bardzo nie zaboli od pierwszych doświadczeń emigracyjnych.

K: takk za nietuzinkowe poczucie humoru i taki rodzaj serdeczności, że zawsze się uśmiecham, kiedy o Tobie myślę. Za to, że pomożesz mi kupić na Islandii samochód – o ile zdarzy się cud i sprzedam to polskie mieszkanie. Za bycie zwyczajnie fajnym i pomocnym, ale też za to, że umiesz dyletantowi opowiadać o swoim fachu bez wyższości czy prześmiewczości – na przykład wobec takiej osoby jak ja, która z trudem rozpoznaje marki aut, a chce mieć jedynie czerwone.

M4: dzięki za Twoje poczucie humoru, dowcipne komentarze i umiejętnie dozowaną ironię, która mi się czasem należy. Szkoda że się minęliśmy i już nie spotkamy na Islandii, choć kto wie – może jednak się uda i będzie okazja podsumować lata wirtualnej znajomości. Mam nadzieję, że kiedyś przylecisz z Polski.

A2: cieszę się, że mnie inspirujesz z daleka. Że tak jak Twoje bieganie stało się pasją i filozofią życia, tak moja miłość do wyspy zamieniła się wreszcie w konkret, wyjazd na stałe, bo przecież żyć to oddawać się temu, co się kocha, prawda?

Widzicie tę mnogość osób? I to nie wszyscy. Pominięci wybaczcie, to i tak już za długi wpis, a takk będę chciał Wam powiedzieć wcześniej czy później twarzą w twarz. Wciąż poznaję kogoś, kto mniej lub bardziej do mnie podobny, jest po prostu przyzwoitym człowiekiem z takim rodzajem życzliwości, która jest po prostu immanentną cechą, a nie wypracowaną umiejętnością prospołeczną. Albo – co gorsza – udawaniem. I choć wszem wobec głosiłem, że jadę na Islandię spotkać się przede wszystkim sam ze sobą oraz wieść samotnicze życie, nie zapomnę o tych wszystkich ludziach, a z niektórymi będę utrzymywał bliższe relacje. I myślę, że od dziś powinienem nauczyć się jeszcze jednego islandzkiego słowa – þakklæti, czyli wdzięczność. Pamiętajcie, na emigracji Polak nie jest Polakowi wilkiem. I chcę w to wierzyć jak najdłużej.

---

Jeśli chcecie wesprzeć mnie finansowo w moich planach emigracyjnych, możecie mi postawić wirtualną kawkę - TUTAJ

niedziela, 4 grudnia 2022

Zorza polarna

 

Dzisiaj chciałem napisać parę słów o zorzy polarnej. Być może to ona była sprawczynią całej mojej życiowej rewolucji. Być może dopiero po tym, jak zobaczyłem ją w całym jej pięknie i dostojeństwie, podjąłem decyzję o radykalnych zmianach, bo skoro świat jest tak wspaniały, a ja tak rzadko wychodzę mu naprzeciw, to coś musi być bardzo nie tak. Zatem cała przygoda z moją emigracją, która na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęła, miała swój początek w północnej Norwegii, gdzie w towarzystwie Kasi i Roberta, polskich speców od poszukiwań zorzy, którzy prowadzą swoją firmę, zobaczyłem coś, czego absolutnie się nie spodziewałem, bo przecież wyjeżdżaliśmy w pochmurną i śnieżną noc, to nie są warunki do oglądania zorzy.

Pierwszy raz widziałem zorzę polarną na Islandii zimą 2017 roku. Właściwie był to jeden zielony i migoczący pasek, który miałem okazję oglądać przez kwadrans z dość ciemnego nabrzeża stolicy, ale to wystarczyło mi, by uznać, że oglądanie zorzy to w dużym stopniu metafizyczne doświadczenie. Bardzo się rozczarowałem, czytając o bohaterze książki Szczepana Twardocha „Chołod”, któremu ten podniebny spektakl jest obojętny, ale Twardoch pisze o czymś zupełnie innym w arktycznej rzeczywistości – nie o podróży pełnej zachwytu naturą. I wtedy, widząc ten nikły paseczek, byłem zachwycony. Natomiast to, co udało mi się zobaczyć zimą tego roku, przeszło wszelkie moje wyobrażenia. Spowodowało, że nogi miałem jak z waty, a umysł czysty i przepełniony poczuciem absolutnej harmonii. Nigdy jeszcze nie byłem poruszony niczym tak bardzo jak tym, co ujrzałem na norweskim niebie. I jeśli ktoś myśli, że zorza polarna to kilka smug, które pojawiają się i znikają, bardzo się myli.

Zorza ma mnóstwo barw i nie można powiedzieć, że się porusza. Najbardziej adekwatnym czasownikiem jest – tańczy. Zawłaszcza niebo i wyobraźnię. Na początku trudno widzieć ją w pełni gołym okiem, bo trzeba się przyzwyczaić do ciemności. A potem ma się wrażenie, jakby schylała się do nas, chciała nas musnąć, ale w gruncie rzeczy robi, co chce, bo jest kapryśna – zarówno w tym, jak długo chce nam się pokazywać, jak i z jaką częstotliwością. Islandia leży jeszcze pod kołem podbiegunowym, choć niewiele jej brakuje do tej magicznej granicy, gdzie zorze polarne występują ciągle i właściwie co wieczór potrafią tworzyć niespotykane widowisko. Tym niemniej można na Islandii oglądać zorze polarne i widzieć, jak są różnorodne. Ostatnio pojawiła się taka, która była widoczna na samym południu wyspy, czyli w Keflaviku, i w dodatku w otoczeniu pełnego oświetlenia centrum miasta (a powinno się na zorzę „polować” w ciemnych miejscach, bo wówczas widać ją najlepiej). Była więc bardzo duża, taka wręcz północnonorweska.


Na Fiordach Zachodnich zorze będą się pojawiały jeszcze ze dwa miesiące po moim przybyciu. Ponieważ cierpię na bezsenność i kilka razy w nocy się budzę, by zapalić, jestem przekonany, że podczas któregoś takiego przebudzenia nie papieros będzie najważniejszy, lecz chwycenie statywu i telefonu, w którym odpowiednio trzeba będzie ustawić parametry do robienia zdjęć. Zorza bowiem nie śpi i o ile jest celebrowana, gdy zwyczajnie trwa wieczór, a ludzie są aktywni, o tyle może mi się przydarzyć coś niezwykłego, kiedy całe Ísafjörður będzie pogrążone we śnie. I zatańczy wtedy tylko dla mnie. Oby. Tymczasem wciąż próbuję ustalić związek między tym niezwykłym doświadczeniem podniebnego przedstawienia w wielu kolorach a decyzją o radykalnej zmianie w życiu. Myślę, że człowiek zmienia siebie i swoją mentalność w zderzeniu z doświadczeniem granicznym. Zwykle jest traumatyczne albo konfrontuje ze śmiercią. Dla mnie oglądanie tak potężnej zorzy polarnej było z pewnością przeżyciem, po którym coś musiało stać się inne. Większość klientów Kasi i Roberta zabiera ze sobą dobre wspomnienia oraz profesjonalne zdjęcia, które ta dwójka robi na miejscu każdemu, kto wybierze się z nimi na wycieczkę. Ja po tamtej nocy nie tyle coś ze sobą wziąłem, ile przede wszystkim odrzuciłem. Jakiś rodzaj mentalnego balastu. Przekonanie, że przełamywanie pewnych granic jest niemożliwe. Niemożliwe wydawało mi się zobaczenie takiego cudu na niebie, a jednak go zobaczyłem. Teraz sky is the limit – powtarzam sobie do znudzenia.

---

Jeśli chcecie wesprzeć mnie finansowo w moich planach emigracyjnych, możecie mi postawić wirtualną kawkę - TUTAJ

piątek, 2 grudnia 2022

Tobo Icelandic

 

Od kilku tygodni pracuję dość intensywnie z aplikacją Tobo Icelandic, o której chciałem dzisiaj napisać kilka słów. Nauka języka islandzkiego zaczyna się od usłyszenia zaskakującej warstwy dźwiękowej – co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Kiedy mija pierwszy szok związany z tym, jak to wszystko brzmi, i kiedy przychodzi świadomość, że chodzi przede wszystkim o umiejętność właściwego operowania językiem w ustach przy wymowie, islandzki otwiera swoje drzwi do dostojeństwa oraz wyjątkowości.

Aplikacja w wersji premium (od razu ją wykupiłem, nienawidzę reklam, a koszt kilkunastu złotych miesięcznie nie jest w żaden sposób obciążający) dzieli naukę na grupy słów: w każdej znajduje się pięćdziesiąt i odkrywamy je jak karty, a potem każde z nich w danej grupie można ćwiczyć. Co ważne – Tobo nie wymusza na uczącym się jakiejś perfekcji, nie stygmatyzuje, gdy dane słowa powtarza się i robi to błędnie przez dłuższy czas. Są tam jakieś poziomy, które mi się nabijają, lecz nie mam pojęcia, co się robi, aby pojawiały się kolejne. W każdym razie ważne jest to, że można ćwiczyć wciąż to samo do upadłego i aplikacja pozostanie w związku z tym po islandzku chłodna i obojętna.

Ponieważ brzmienia są naprawdę trudne, a islandzka fonetyka wymaga nie lada gimnastyki języka, warto – jeśli tak jak w moim przypadku nie idzie to szybko – grać sobie w gry, które zaznaczone są ikonką rakiety. Jest ich tam kilka rodzajów, ale najlepsza i najłatwiejsza to spadające kwadraty. Lektorka wymawia słowo, a z góry lecą dwa tłumaczenia, trzeba wybrać właściwe. Każda gra odpowiada jednej sekcji ze wspomnianymi już pięćdziesięcioma słowami. Podczas niej szybciej zapamiętuję znaczenia, co niestety nie idzie w parze z umiejętnością wypowiadania danych słów. W tym celu muszę znaleźć jakiś tutorial w sieci, w którym ktoś pokazuje, w jaki sposób układać język – zwłaszcza do głosek, które nie istnieją w zapisie w języku polskim.


Poza niezobowiązującym i sympatycznym graficznie, ale przede wszystkim satysfakcjonującym dźwiękowo działem ze słownictwem Tobo Icelandic proponuje również zestawy zwrotów przydatne w różnych życiowych sytuacjach. Te z dalszych poziomów są dla mnie wciąż magią, nie jestem w stanie ich powtórzyć nawet wówczas, kiedy włączam wymowę kilkanaście razy (lektorka na przemian wypowiada dany wyraz/zwrot szybko i wolno, więc w nieparzystej liczbie kliknięć usłyszymy, jak mówią to Islandczycy, a w parzystej – będziemy mieli szansę, by wyodrębnić poszczególne dźwięki w obrębie wyrazu).

Plusem i w zasadzie minusem wersji premium jest to, że wszystkie słowa/zwroty są od razu dostępne dla uczącego się. Obecnie jestem na etapie zapamiętywania słów z czterech sekcji, czyli generalnie powinienem ogarnąć – przede wszystkim z wymową! – dwieście słówek odsłoniętych do tej pory, ale wciąż kusi, by zaglądać dalej. Bo znajduje się naprawdę niezwykłe wyrazy. Dotychczas w moim topie ulubionych znalazły się między innymi takie słowa jak andardráttur (oddech), þögn (cisza) czy hárþurrka (suszarka do włosów). Powinno być to jakoś systemowo zorganizowane, żeby dalej wpuszczać ciekawego ucznia dopiero wtedy, gdy ogarnie się z tym, co do tej pory zobaczył i usłyszał.

Tobo Icelandic nie uczy gramatyki, więc do tego będę musiał użyć fiszek. Natomiast dla osoby początkującej w nauce języka islandzkiego jest to naprawdę świetna aplikacja. Biorąc pod uwagę, że nie ma takich za wiele, warto ściągnąć i subskrybować ją sobie. Ja jestem bardzo zadowolony. Na koniec zaś mam pytanie do Was, którzy uczycie się lub nauczyliście się islandzkiego – jakie macie skuteczne sposoby na opanowanie tego języka? Interesuje mnie też to, o czym napisałem wyżej – czy macie rady związane z tym, jak pracować językiem przy konkretnych głoskach?

Mam dwie ambicje, mniejszą i większą. Mniejsza polega na tym, że przywitam mojego islandzkiego gospodarza w jego języku i opiszę mu wszystkie rzeczy w wynajmowanym dla mnie mieszkaniu po islandzku. Większa ambicja to wkroczenie do urzędu, by załatwić sprawy konieczne do pozostania na wyspie, i kulawo, bo kulawo, ale jednak porozumiewać się prostymi zdaniami. Zobaczymy, co mi z tego wyjdzie. W grudniu na pewno będę mieć trochę więcej czasu na naukę. Wciąż jednak niektóre brzmienia są dla mnie barierą nie do przekroczenia. Ale język islandzki jest naprawdę piękny i nie mogę się doczekać dni, w których będę się już nim komunikował.

---

Jeśli chcecie wesprzeć mnie finansowo w moich planach emigracyjnych, możecie mi postawić wirtualną kawkę - TUTAJ

wtorek, 29 listopada 2022

Dwa miesiące

 

Dokładnie za dwa miesiące wszystko się zacznie. I dokładnie mówiąc, nie mam pojęcia, co się zacznie. Powoli zaczyna narastać niepokój, który towarzyszył mi zawsze, ale uznawałem go za oczywisty i nieodłączny element planu rewolucji życiowej, zatem staram się cały czas, by nie zamienił się w strach. Bo strach potrafi paraliżować bez względu na stopień zdeterminowania, by coś zrobić. Moja konformistyczna strona natury woła od kilku dni: jedź, masz na to środki, po prostu pomieszkaj sobie tam te dwa miesiące, na czas których wynająłeś mieszkanie, pracuj zdalnie z Polski, zrób sobie przygodę i na początku kwietnia wracaj. Ale wracaj do czego? Sprawa ze sprzedażą mieszkania mi się komplikuje i być może czekałoby na mnie, podobnie jak praca, bo przecież jestem formalnie w tej chwili na urlopie bezpłatnym i dopiero za kilka tygodni zaniosę podanie o rozwiązanie stosunku pracy.

Takie to myśli rozbijają mi się po głowie, jednak staram się je odpędzać. W ogóle niesamowite jest to, w jaki sposób na ostatniej prostej tak zwane racjonalizowanie usiłuje sprowadzić mnie na rzekomo właściwą drogę. Właściwą z jakiego punktu widzenia? Nie zostawiam w Polsce niczego, do czego byłbym przywiązany. Lęk wywołuje jedynie świadomość, że w wieku 44 lat na nowym rynku pracy ogólnie jestem nikim. Uczę się islandzkiego, ale na razie efektem tej nauki jest opanowanie około stu słów i kilku zwrotów. Wszystko potrwa, a ja muszę od 1 lutego dynamicznie rozglądać się za pracą.

Pierwsze kilka dni spędzę na półwyspie Reykjanes, gdzie muszę załatwić formalności związane z pobytem i mam nadzieję, że nie będę czekał długo na kennitalę. A potem – jeśli pogoda pozwoli i samolot wystartuje – przywitam się ponownie z lotniskiem w Ísafjörður, skąd pochodzi zdjęcie zrobione 30 lipca 2016 roku: w dniu, w którym wszystko się zaczęło. Początek tęsknot, marzeń, projekcji. Jak czuje się człowiek, który osiągnie wszystko, o czym w życiu marzył? Czy wtedy przestaje działać ta niesamowita adrenalina, która wyzwala wszystkie działania określane przez niektórych jako szalone?

I rozmyślam trochę nad tym, czy Islandia naprawdę chce u siebie więcej Polaków. Czy ta największa mniejszość na wyspie nie zagospodarowała już każdego jej obszaru, w którym potrzebne były ręce do pracy albo emigrancki potencjał? Jadę w miejsce, co do którego wyimaginowałem sobie, że mnie potrzebuje. To ja potrzebuję Islandii jak tlenu do oddychania. Tymczasem rezygnacja z pracy i kolejne miesiące po niej szybko uświadomiły mi, że każdy jest do zastąpienia. Nie wydarzyło się nic spektakularnego po tym, jak odszedłem ze szkoły. Nie zmieniło się zapewne nic ani tam, ani w polskim szkolnictwie, w którym nadal pracują sfrustrowani ludzie tracący codziennie pasję do zawodu. Zawodu jednego z najpiękniejszych na świecie, który w Polsce jest tak bezkompromisowo deptany.

Nie jestem pewien, czy na Islandii będę pracował w tym zawodzie. Mam przygotowane dokumenty i rekomendację w języku islandzkim, z pewnością roześlę to do szkół na Fiordach Zachodnich. Tymczasem muszę być gotowy na pracę za minimalną islandzką pensję krajową. Zauważcie, że w przeliczeniu na złotówki jest to około 10 tysięcy złotych, jednakże przy takich zarobkach wiedzie się egzystencję spełnionych tylko podstawowych potrzeb, czyli w sumie takie samo życie jak w Polsce. Wiem, że pejzaż i inny rodzaj mentalności ludzi wokół zrekompensują to być może gorzkie powtórzenie. I wiem, że jadę tam z pełnym przekonaniem wyboru miejsca. Nie ma zatem okoliczności, które miałyby mnie stamtąd wygnać. Nie będę wracał w kwietniu – nie ma to sensu i nie to było celem całego planu realizowanego w bieżącym roku. Czeka mnie miesiąc gruntownego czyszczenia mieszkania z różnego rodzaju rzeczy. Może po tym poczuję się swobodniej i z większym komfortem będę patrzył na to, co ekscytujące i wzbudzające dziś trochę wątpliwości.

piątek, 25 listopada 2022

Śladami Anny

 

Napisałem książkę, której akcja częściowo toczy się tam, dokąd zmierzam, i gdzie pojawię się w lutym.

Inga Iwasiów zaznaczyła na okładce mojej powieści „Winne”, że powstała z fascynacji krajobrazem. Trochę tak, chciałem tę mroczną opowieść przedstawić za pomocą islandzkiego chłodu. „Winne” ukazały się wtedy, kiedy nie znaliśmy jeszcze prawdziwego oblicza pandemii koronawirusa, lecz już z coraz większym niepokojem myśleliśmy o tym, że nadciąga coś, czego w swoim życiu jeszcze nie doświadczyliśmy. Wtedy, w marcu 2020 roku, ukazały się moje „Winne”. Trochę przepadły pośród strachu, paniki, przekonania o oszczędzaniu, bo lepiej nie kupić książki, gdyż niebawem trzeba będzie robić zapasy. Wdzierało się do nas nieznane, ludzie zaczęli nosić maseczki, ulice pustoszały, a „Winne” starały się zdobyć zainteresowanie czytelników. Nie do końca się to udało.


Dziś mam wrażenie, że jak żadna inna moja powieść, właśnie ta towarzyszyć mi będzie bardzo intensywnie i być może po prostu jeszcze raz sobie ją przeczytam. Dlaczego? Dlatego że jedną z bohaterek, Annę, umieściłem w Ísafjörður, dokąd starała się uciec przed rozmaitymi życiowymi traumami, lecz głównie przed samą sobą. Co jest przecież niemożliwe, bo w każdą emigrację zabieramy przede wszystkim siebie – to nasz największy stały ciężar, gdy łudzimy się, że zmiana miejsca zamieszkania zmieni naszą psychikę albo przyzwyczajenia (to drugie raczej zmienia). Anna ufa w resztki swojego instynktu, które każą jej uciekać, jednakże w stolicy Fiordów Zachodnich odnajduje na pewien czas spokój. Opowiadając o zimowym Ísafjörður, miałem w pamięci jedynie doświadczenie pobytu na wyspie o tej porze roku w 2017, kiedy to wraz z Piotrkiem Mikołajczakiem i Bereniką Lenard przemierzaliśmy między innymi półwysep Snæfellsnes, czyli zupełnie inny rejon Islandii. Aurę panującą w mojej powieści musiałem więc wymyślić. Połączyć z pejzażem zapamiętanym latem. To, w jaki sposób opowiadam Annę dzięki krajobrazowi i pogodzie, było dowodem na to, w jak wyobrażałem sobie to, co teraz, za kilka miesięcy, stanie się moim prywatnym doświadczeniem. Zmyślałem i za chwilę zobaczę, jak to naprawdę wygląda.

Po co przenosimy fabuły naszych powieści w jakieś inne rejony? Z tęsknoty za nimi, z fascynacji, być może z poczucia, że są w jakiś sposób lepsze i atrakcyjniejsze dla czytelnika niż codzienność wokół? Literatura powstaje z inspiracji oraz ze zmyśleń. Dla mnie jako pisarza „Winne” były opowieścią o ogromnej tęsknocie wyrażanej literacko, która niebawem przestanie nią być dla mnie jako człowieka. I jakkolwiek egocentrycznie to zabrzmi (przypominają mi się teraz poeci na swych wieczorkach poetyckich, którzy ronią łzy, czytając własne utwory), myślę, że ważnym oraz koniecznym doświadczeniem będzie przeczytanie tej książki właśnie tam. W samym środku realnej, namacalnej, wszechobecnej zimy. Ale chciałem właściwie napisać o czymś zupełnie innym. O tym, że okazuje się, iż literackie fantazje mogą się dość mocno zbliżać do rzeczywistości. I w przypadku „Winnych” tak się właśnie dzieje. A wtedy czeka pisarza jakiś specyficzny rodzaj konfrontacji. Dlatego aż drżę z ekscytacji i jednocześnie z niepokoju przed tym momentem, w którym postawię stopę na – mam nadzieję odśnieżonej – płycie lotniska w Ísafjörður.


Już wiem, że przez pierwsze miesiące zamieszkam dosłownie dwieście metrów od miejsca, w którym mieszkała Anna. Kto wie, czy może uda się znaleźć zatrudnienie (choćby na zmywaku) w kultowej knajpce Húsið, gdzie zarabiała na życie moja bohaterka i do której w pierwszej kolejności skieruję się z zapytaniem, czy nie poszukują rąk do pracy. Ci, którzy czytali „Winne”, zapewne niepokoją się, że moim udziałem może być jeszcze więcej doświadczeń Anny. Cóż, jedna ze znajomych po lekturze i ze świadomością, że jadę do Ísafjörður, powiedziała wprost: boję się o ciebie. Nie, nie jestem Anną, w żadnym wymiarze ani chyba też w żadnej jej emocji. Może łączy nas tylko paniczny lęk przed lataniem samolotami. Ale to w każdym wymiarze niezwykłe doświadczenie – ruszyć śladami zmyślonej bohaterki literackiej. Ze swojej ulubionej powieści. O której przekład na język islandzki na miejscu na pewno powalczę, bo wydaje mi się, że Islandczykom spodobałaby się ta historia. Tymczasem zachęcam Was do zamawiania i czytania „Winnych”. Jestem przekonany, że wielu z Was nie zna tej książki. Mam też przekonanie graniczące z pewnością, że po lekturze tej powieści inaczej będziecie odbierać to, o czym będę Wam pisał z Ísafjörður.

„Winne” są dostępne w Legimi, a jeśli ktoś chciałby nabyć egzemplarz papierowy (przepiękne wydanie!), zapraszam TUTAJ

środa, 23 listopada 2022

O moich nordyckich podróżach

 

Jestem przyzwyczajony do spotkań autorskich. Odbyłem sporo swoich, jak również drugie tyle prowadziłem. Za każdym razem mówiłem o literaturze albo o nią pytałem. Wczorajsze spotkanie w Księgarni i Kawiarni Podróżniczej „Bonobo” było jednak zupełnie inne. Po raz pierwszy miałem okazję opowiadać publicznie o mojej pasji podróżowania po krajach nordyckich. Czułem się trochę skrępowany i chyba po raz pierwszy też zestresowany. Ale wszystko – mam nadzieję – wypadło całkiem dobrze.

Bardzo się bałem, że przegram ten wieczór z mundialowym meczem reprezentacji Polski, jednakże ku mojemu zaskoczeniu i radości sala wypełniła się po brzegi, a wokół mnie znaleźli się ludzie w różnym wieku ciekawi tego, czym są kraje Północy. Nie jestem mistrzem Power Pointa, więc nie przygotowałem tego wizualnie dokładnie tak, jak chciałbym przygotować, ale udało mi się spośród tysięcy zdjęć wybrać te, które trafnie zilustrowały moje opowieści o państwach nordyckich.

Kierowałem się we wspomnieniach od Finlandii przez Szwecję, Norwegię, Danię i Wyspy Owcze ku Islandii, zakładając, że to o niej opowiem najwięcej. Czas pędził jednak jak szalony, ja za bardzo się rozgadałem i ostatecznie okazało się, że o miejscu, do którego niebawem zmierzam, musiałem mówić krótko i zwięźle, ale może dzięki temu powiedziałem tylko to, co najważniejsze.


Refleksją, która we mnie pozostała i którą nie zdążyłem się podzielić z moją wspaniałą publicznością, jest ciągła myśl o tym, że odwiedzanie tych wszystkich krajów Północy było za każdym razem próbą sprawdzenia siebie. Przekonania, czy ta pierwsza miłość jest prawdziwa. Bo przecież to Islandię jako pierwszą zobaczyłem w 2016 roku, a dopiero później zacząłem wędrować po innych państwach nordyckich. Zastanawiałem się, czy ten efekt „wow” się powtórzy, czy w innym miejscu też będę mógł się zakochać, też się nim tak ekscytować, w końcu szeroko pojęta Północ to wiele miejsc i różnorodne możliwości. Wszystkiemu należało się przyjrzeć. I zjechałem te wszystkie kraje, by upewnić się, że bez względu na to, jak bardzo mnie zauroczyły, moje serce przed sześcioma laty pozostało w jednym miejscu. A właściwie w jednej konkretnej miejscowości islandzkiej. Do której niebawem zmierzam.

To bardzo przyjemne, kiedy widzi się, że o twojej pasji słucha cała sala ludzi, dla których te dwie godziny z tobą są frajdą i widać to w oczach słuchaczy. Były tam osoby, które odwiedziły niektóre kraje nordyckie, ale również tacy, którzy chcieli o nich pierwszy raz posłuchać. Równie przyjemne jest to, co spotkało mnie ze strony Księgarni i Kawiarni Podróżniczej „Bonobo” tej jesieni. Stała się moim drugim domem, miałem przyjemność uczestniczyć w czterech niesamowitych wydarzeniach, rozmawiać o tak odległych od siebie europejskich miejscach jak Albania, Szwajcaria, Grecja czy Islandia. Ogromne wyrazy wdzięczności dla właścicielek tego magicznego miejsca i wielkie podziękowania dla wszystkich z Was, którzy byliście, słuchaliście, stworzyliście wspaniałą atmosferę.

Marzy mi się takie miejsce w Ísafjörður dla Polonii. Miejsce, które byłoby jednocześnie biblioteką, czytelnią, hyde parkiem, przestrzenią wymiany myśli, spotkań towarzyskich, oderwania się od trudów emigracyjnego życia, w którym po prostu trzeba czasem ciężko pracować i niewiele jest czasu na cokolwiek innego. A może takie miejsce tam jest? Może właśnie trzeba je będzie stworzyć?



wtorek, 22 listopada 2022

Nowy początek

 

Chciałem chwilę poczekać z tym wpisem, aby opadły emocje i abym miał do napisania coś więcej niż to, że jestem szczęśliwy. Udało się tak wszystko zorganizować, że moje pierwsze kroki na Islandii postawię nie gdziekolwiek, a właśnie tam, dokąd miałem się udać na zawsze. Zatem Ísafjörður od lutego przyszłego roku. Wynająłem samodzielne mieszkanie. Co prawda tylko na dwa miesiące, ale jestem przekonany, że to wystarczy, by zakotwiczyć tam na dobre. Koleżanka z Fiordów Zachodnich napisała mi, że luty to miesiąc, w którym nie wychodzi się z domu. Cóż, wbijam w sam środek najbardziej srogiej islandzkiej zimy i pierwsze, do czego na pewno będę się musiał przyzwyczaić, to codzienne operowanie łopatą do odśnieżania.

Trzy rzeczy staną się priorytetowe na miejscu. Przede wszystkim znalezienie pracy. Tak, trzeba będzie wbrew surowym warunkom pogodowym wychodzić z domu i szukać. Zaplanowałem sobie, że przygotuję takie wizytówki ze zdjęciem, krótkim opisem po angielsku i numerem telefonu. Coś na kształt: Cześć, jestem Jarek, dopiero przyjechałem do miasta, szukam pierwszej pracy, może zechcesz mnie zatrudnić? Druga kwestia to oczywiście szukanie mieszkania na dłuższy wynajem. Być może mój gospodarz, Islandczyk, coś mi poradzi lub podpowie. W końcu mieszka tam od urodzenia i wiem, że wszyscy się w tej małej społeczności znają. Zakładam jednak, że sam będę musiał podziałać i tu też będę przygotowany: stworzę coś na kształt ulotek, które rozniosę po wszystkich okolicznych blokach (wolałbym jednak mieszkanie we wspólnocie), wrzucając lokatorom do skrzynek. Co dalej? Kurs prawa jazdy. Bez względu na to, czy będzie mnie stać na samochód – a wszystko wskazuje na to, że bez sprzedanego mieszkania jednak nie – muszę mieć dokument uprawniający do jeżdżenia bez względu na wszystko. Bo póki co trzeba będzie kupić kolce na buty i wszędzie chodzić pieszo. To niewielkie odległości, jednakże luty to również czas, w którym śnieżne zaspy sięgają szyi, a jeśli przychodzą sztormy, to jest już bardzo trudno o wyjście z domu gdziekolwiek. Ale jest tak, jak chciałem. Hartowanie od samego początku. Nie jest sztuką przyjechać do Islandii w cieplarnianych warunkach, na przykład latem, gdzie temperatura na Fiordach Zachodnich potrafi niebezpiecznie przekroczyć 15 stopni. Chciałem trudnego początku, bo to też ma być sprawdzian. I jednocześnie sprawdzian tego, czy Islandia będzie dla mnie wtedy życzliwa.

Ponownie żyję na adrenalinie, której tak mi brakowało przez ostatnie miesiące. Ponownie klaruje się wyraźny cel i bez względu na wszystko osiągnę to, co sobie zamierzałem. Najbardziej magiczne i niespodziewane jest to, że wystartuję właśnie w Ísafjörður. To był mój punkt odniesienia w ewentualnych wizjach zamieszkania gdziekolwiek na wyspie, jeśli będę wyjeżdżał bez kapitału sprzedanego mieszkania. A teraz poza radosnym podekscytowaniem przyszedł także spokój. Uświadomiłem sobie, że trafiłem jak na loterii. Lepiej być nie mogło. I będzie tylko lepiej bez względu na szereg wyzwań logistycznych czekających mnie na miejscu.

Kiedy 30 lipca 2016 roku przyleciałem do tego miasta, wziąłem kilka głębokich oddechów krystalicznie czystego powietrza i popatrzyłem na okoliczne góry, wiedziałem doskonale, że to TU. Nie wiem, czy macie coś takiego, że czujecie przynależność do bardzo konkretnego miejsca. Ja ją poczułem właśnie wtedy, a teraz wiem, że zmierzam ku przeznaczeniu. To już nie tylko szczęście, poczucie przepełnienia satysfakcją i świadomością, że się udało, że dałem radę. To również zniwelowany przez tę miejscówkę niepokój o to, że będzie trudno i właściwie nieprzewidywalnie. Jakkolwiek będzie, będę w Ísafjörður. I cokolwiek się wydarzy, nigdy nikt nie będzie mi mógł zarzucić, że nie powalczyłem o spełnienie największego marzenia. Że nie udało się to, o czym marzyłem nieśmiało przez sześć lat, nie mogąc pożegnać się z przyzwyczajeniami, bezpieczną – także finansową – codziennością i przekonaniem, że nie dam rady, że to za dużo, że jestem za stary na takie rewolucje. Teraz sky is the limit. Zmierzam tam, dokąd zmierzałem w myślach wielokrotnie. A odliczając już teraz kolejne miesiące, wrastam w przekonanie, że jakkolwiek szalone jest to wszystko, prawdopodobnie wypali. I warto było na to czekać całe życie.