piątek, 29 grudnia 2017

Wspomnienie z 27 grudnia

Przedostatni dzień na wyspie. Musiałem zmienić miejscówkę, pożegnać wspaniałych gospodarzy i przenieść się do 101 Guesthouse - całkiem przyzwoite miejsce za niewielką jak na Islandię cenę. Poranek rozpocząłem od odwiedzenia Harpy, do której tym razem udało się wreszcie wejść. Ponieważ wystawiono jakiś kiermasz z przecenami poświątecznych pierdółek, kupiłem kilka najmniej kojarzących się ze świętami. Mam taki mały fetyszyzm, zbieram różne drobiazgi z miejsc, które odwiedzam. Potem przyszła pora na sesję zdjęciową z Sun Voyagerem. Nie widziałem za wiele tego świata, ale uważam, że to najlepiej skomponowana z otoczeniem instalacja, która ma to do siebie, że można ją fotografować na wiele sposobów i za każdym razem wyjdzie unikatowa fota. Trudność polega jedynie na tym, żeby ominąć mistrzów pierwszego i drugiego planu, w związku z tym, żeby zrobić wartościowe zdjęcia Voyagerowi, trzeba się uzbroić w cierpliwość. Też mieć dobry aparat, mój taki nie jest. Wytrzymałem dwadzieścia minut z wciąż włażącymi w kadr ludźmi, ale udało się złapać kilka świetnych ujęć. Później już leniwie spędzany czas do spotkania autorskiego zorganizowanego przez Iceland News Polska. Termin co najmniej beznadziejny, bo większość Polonii w Polsce, a poza tym chyba mało kto ma tutaj czas, by w wirze obowiązków zajmować się literaturą. Tak czy owak bardzo kameralna godzinka i mam oryginalne zdjęcia, bo autor aż wyskoczył z butów z wrażenia - dosłownie!
Pytanie Justyny Grosel o to, kim jestem, i jak się mogę określić, ponownie wzbudziło we mnie zamęt i przywołało świadomość, że mając czterdziestkę na karku, nadal nie wiem, jak się zdefiniować, co o sobie mówić konkretnego. Tu też myśli mi się jakoś inaczej, wyłącza się czujność obecna na co dzień w Polsce; myślę, że tutaj jestem po prostu częścią Islandii i moja tożsamość nie istnieje. Po spotkaniu pożegnalny podarunek od wyspy, czyli nareszcie zorza polarna. Niewielka i hasająca po niebie tylko ponad kwadrans, ale dała mi dużo radości - tym bardziej, że mogłem podbiec na pobliskie wybrzeże i widzieć ją bardzo dokładnie. Z rzeczy pierwszych w moim życiu zorza polarna jest jedną z najważniejszych. Tutaj w zasadzie cały czas doświadczam jakichś rzeczy pierwszych. Ten pobyt był dla mnie jakimś bajecznie dobrym snem w arktycznej tonacji błękitu i bieli. Snem, z którego czas się wybudzić. Pora wracać. Do następnego razu!

wtorek, 26 grudnia 2017

Snæfellsnes zimową porą

Snæfellsnes zimą jest oszałamiający. Półwysep, o którym mówią, że jest Islandią w pigułce, był dla mnie dzisiaj wyjątkowo łaskawy. Paleta barw słońca i krajobrazy w zimowej szacie, których jeszcze nie widziałem. Latem byłem tylko na południu tego półwyspu. Berenika i Piotrek pokazali mi to oblicze, którego nie znałem. Myślę, że aby stwierdzić, że zna się Islandię, trzeba ją koniecznie zobaczyć także zimą. Przede wszystkim teraz, kiedy jest surowa, niedostępna i każda udana wyprawa gdziekolwiek to składowa szczęścia i uważnego obserwowania prognozy pogody. To jest inna wyspa niż ta w lecie. Udowadniająca, że człowiek osiedlił się na niej przypadkiem i musi mieć naprawdę dużo determinacji, by przetrwać. Latem panują naprawdę cieplarniane warunki i właściwie wszystko jest dostępne. Dzisiaj - niekoniecznie. Można wyjść na plażę, ale ryzykuje się ścięcie krwi w lodowatym wietrze, bo niewielki mróz jest tylko teoretycznie. Wiatr zmienia to, co odczuwamy.
Ale za to widzi się wyraźniej. Kontury są dużo bardziej ostre, kiedy na chwilę wyłonią się z półmroku lub mgły. Droga w jednej chwili czarna i przejezdna, za chwilę spowita warkoczami sypkiego śniegu, przy których traci się poczucie rzeczywistości i tego, gdzie naprawdę jest grunt. Snæfellsnes zimową porą pozwolił mi zobaczyć wszystko to, co zobaczyć o tej porze roku można. Tak intensywnego dnia nie miałem od lata 2016. Żaden papieros nie smakował lepiej niż ten wypalony w rozpadającym się domu na farmie, w którym żegnaliśmy się ze słońcem. I jeszcze gospodarze, niestrudzony kierowca i jego towarzyszka. Z tymi ludźmi można jeździć wszędzie, bo wyjadą w plener nawet mimo zmęczenia. Wiedzą, że każdy dzień na Islandii przynosi nowe możliwości. I nie ma dwóch tych samych razów, bo każde miejsce odwiedzane ponownie jest inne. Przepiękna, wzruszająca podróż. Zorza polarna nadal nie jest dla mnie łaskawa, ale poczekam cierpliwie - jestem tu jeszcze przez dwa dni.

Boże Narodzenie w Reykjaviku

Rytm wczorajszego dnia dyktowało słońce. Można spokojnie spać do południa, jeśli ktoś uzależnia długość snu od tego, czy mu się robi widno za oknem. Słońce w zimie ma inną definicję, ale też bardziej wyraźny kształt. Ono jest tutaj w grudniu towarem na tyle deficytowym, że nawet ja - wielbiciel ciemności - poddałem się temu dziwacznemu wyczekiwaniu na wschód, a za chwilę na zachód. Różnica między jednym a drugim w grudniu to kilka godzin. W tym czasie udało mi się pospacerować po Reykjaviku - odwiedzić miejsca, które znam i dobrze pamiętam, ale także zajrzeć w zaułki i bramy, bo w mieście popularne okazało się kolorowanie muralami czego się da. Niekoniecznie gdzie się da, bo na trasie popularnych wędrówek turystycznych i przecinając uliczne zakątki, udało mi się sfotografować jedynie ze dwadzieścia ciekawych prac. Niezmiennie fascynuje mnie Sun Voyager na wybrzeżu.
Mogę mu robić zdjęcia bez końca i za każdym razem wyjdzie inne. Gdyby tylko usunąć stamtąd wszystkich turystów chociaż na kwadrans, powstałaby wielka sesja. Ale oczywiście najważniejsze było słońce - jego zachód zapierał dech w piersiach. Reykjavik w stalowych barwach i w chłodzie prezentuje się dużo bardziej dostojnie niż ten zapamiętany przeze mnie w lecie. Dzisiejszy spacer w ogóle był dostojny. Dreptałem w śniegu jak na własnych włościach, kiedy wie się, w którą stronę skręcić i co się tam zobaczy. Utwierdziłem się jednak w przekonaniu, że reykjavickie życie na dłuższą metę to nie ta Islandia, której pożądam. Dzisiaj ruszamy w trasę na Snæfellsnes i pewnie trochę się nasycę taką z bezdrożami i dzikością. Póki co na sam koniec dnia maleńka, ale moja pierwsza w życiu zorza polarna - zamigotała tylko przez chwilę, dając nadzieję na powtórkę jutro lub pojutrze.


poniedziałek, 25 grudnia 2017

Wigilia na Islandii

Dobrze jest wrócić. Szczęście doświadczane po raz drugi ma wyjątkowy smak! Po kwietniowych przygodach przestałem na kilka miesięcy myśleć o Islandii. Przynajmniej nie intensywnie. Podjąłem próbę ponownego przylotu i jestem. Razem z co najmniej jedną chińską wioską, bo azjatyccy turyści zajmowali jakieś 1/3 miejsc w samolocie. Jestem u wspaniałych gospodarzy, Bereniki i Piotrka, autorów "Szeptów kamieni", jednej z ważniejszych dla mnie książek tego roku. Dziś, w dzień wigilii, miałem niepowtarzalną okazję pojeździć z nimi po okolicy. Zima przyszła dopiero wieczorem, więc udało się objechać kilka znanych i parę nieznanych mi zakątków w bardziej sprzyjającej aurze. Jest trochę inaczej z postrzeganiem tego, co wokół. Nie ma tej ekscytacji pierwszego razu, ale jest większa uważność, czułość do detali. Jeżdżę z ludźmi, którzy wysiądą razem ze mną z samochodu, by w skupieniu sfotografować skałkę lub obłoki. To wszystko nadal bardzo przyjemne i ekscytujące, nie ma na Islandii dwóch tych samych razów. Teraz już rozumiem dużo lepiej niż latem, że układ chmur, naświetlenie słoneczne, gra kolorów wokół - wszystko jest złudne i trzeba łapać te chwile. Islandia zimą wcale nie jest taka zimna i nie poczułem jeszcze, co to znaczy tych kilka godzin dnia, ale ciemność mi nie przeszkadza. Uczy pokory i szacunku do wyspy. Znowu jestem tu, gdzie czuję się jak w domu, ale coraz trudniej jest mi wyobrazić sobie na tyle godziwe życie i zajęcie, które umożliwiłyby mi spokojne życie na Islandii w przyszłości. Bo z rozmów z gospodarzami wynika, że wcale może nie być łatwo. Jeśli się przenieść, to tylko ze świadomością tego, że uciekam od zgiełku i stresu. Naprawdę dobrze znowu tutaj być. Mieć świadomość, że jest się we właściwym miejscu i że nie można wymarzyć sobie lepszego. Jest też spokój po stresujących dniach poprzedzających lot - z dużą dozą nieufności musiałem dać drugą szansę Wizz Airowi. Przede mną kilka ekscytujących dni i odkrywanie tego drugiego, zimowego oblicza wyspy.

poniedziałek, 1 maja 2017

Relacja z... podróży

To, co się wydarzyło, jest tak niebywałe, że nadal, kilka dni po wszystkim, po prostu nie mogę w to uwierzyć. Nie doleciałem na Islandię. Relacja z tej koszmarnej podróży znalazła się na portalu "Iceland News Polska" i możecie ją przeczytać TUTAJ, mogę jedynie uzupełnić wszystko o to, co naprawdę czuję, bo to przecież nie obchodzi odbiorców takiego artykułu. To, że nie wylądujemy na Islandii, zostało nam ogłoszone w momencie, w którym każdy oczekiwał już podchodzenia do lądowania. Kiedy lecieliśmy do Glasgow, każdy jeszcze miał nadzieję na to, że stamtąd pilot ponowi podróż, gdyż lotnisko w Keflaviku nie było zamknięte na długo. Jeszcze przed wylądowaniem w Szkocji wiedzieliśmy, że wracamy. Ci najbardziej zdeterminowani wysiedli, ale ja do nich nie należałem, skoro leciałem tylko na kilka dni i stojąc na lotnisku w Glasgow w celu identyfikacji swojego bagażu pod czujnym okiem policji, chciałem po prostu, żeby ten koszmar się skończył.

Islandia mnie nie chciała. Nie mam siły myśleć o kolejnej wizycie, planować czegokolwiek na przyszłość. Jakieś fatum wisi nade mną, gdy latam samolotami i zastanawiam się, czy nie zrezygnować z podróży do Szwecji, którą zaplanowałem na przełom czerwca i lipca.  Albo opóźnione loty, albo nawracające awaryjnie, albo takie ze zniszczonym bagażem. Ciągle coś jest nie tak! Musiałem zmierzyć się z tak straszliwym napięciem i stresem, że do tej pory wciąż to odsypiam, wegetując w trakcie majówki, nie mogąc nawet wyjść z domu dalej niż do sklepu po fajki i jedzenie. Głowa bolała mnie bardzo długo - trzykrotne zmiany ciśnień przy startach i lądowaniach, trzykrotne marzenie o końcu tego wszystkiego. Nie wierzę w statystyki, bo okazuje się, że jestem niestatystycznym pasażerem. Całą wymarzoną podróż szlag trafił, a Islandia sama w sobie zaczyna mnie wewnętrznie irytować. Myślę, że to są emocje, z którymi będę borykał się bardzo długo. Na razie dominują smutek i rozczarowanie. Śniło mi się dzisiaj, że chodzę po polach lawowych. Prawdopodobnie nie zobaczę wyspy w tym roku i nie dlatego, że nie mógłbym, ale przede wszystkim z powodu awersji do latania. Pozbyłem się może tych irracjonalnych lęków, widząc, jak bezpieczna jest maszyna bujająca się z nami w tę i z powrotem nad Atlantykiem, ale kiedy pomyślę o tym, że mam wsiąść do samolotu, robi mi się niedobrze.



Miały być Fiordy Zachodnie, dreptanie do wraku Dakoty i miały być niezapomniane trzy dni. Miała być fajna podróż, a wszelkie planowanie okazało się po prostu stratą czasu. W tej chwili jest jakiś stupor i napięcie, które nadal nie opadło. Będę się starał o odszkodowanie, bo za nie można sobie sfinansować kolejną podróż. Z tym, że teraz straciłem chęć na myślenie o jakiejkolwiek podróży i nawet potrzebę kontaktu z Islandią. Może mi przejdzie. Pewnie nieprędko. Ciężki do zniesienia stan bylejakości i złości. Właściwie to wolałbym teraz pójść do pracy, zająć czymś myśli, odizolować się od tej koszmarnej nocy, w której byłem na pokładzie samolotu od 17:10 do 4:00 nad ranem. Oto relacja z podróży, którą zapowiadałem w poprzednim poście, nie sądząc, że tak może wyglądać.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Już czas!

Naprawdę trudno mi w to uwierzyć. Jutro o tej porze, islandzkiego czasu, będę już na lotnisku w Keflaviku. Od ostatniej podróży lotniczej do Finlandii nie nabrałem przekonania do latania i wciąż bardzo się tego boję. W dość absurdalny sposób, bo kiedy pilot ogłasza rozpoczęcie procesu lądowania, jestem już totalnie wyluzowany, a to przecież podczas lądowań zdarza się najwięcej katastrof lotniczych. Ale dość defetyzmu - dolecę i przez trzy dni będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! W Polsce jest na tyle zimno, że kurtkę zarzucę na grzbiet i nie będę ryzykował dopłat dla Wizzaira, który skosił już ode mnie 1200 zł za dwa przeloty. Zadebiutuje też nowa walizka, którą otrzymałem od Finnair w zamian za rozwalenie poprzedniej. Czy doleci w stanie umożliwiającym użytkowanie?

Niby nic trudnego - spakować się na kilka dni, które spędzi się na Północy. Wiem jednak, że te prognozowane kilka stopni to może być inaczej odczuwana temperatura niż podczas lata - to nie są jednak te same wartości, czyli +4 w kwietniu i +4 w lipcu. Trudno wyjaśnić różnicę komuś, kogo porządnie nie przewiało na Islandii, zatem dam sobie spokój. Na pewno zabieram lopapeysę. Niech się przeleci ponownie do ojczyzny po tym, jak odwiedziła Estonię w lutym tego roku (w Finlandii było za ciepło na jej noszenie).

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ten weekend to będą jedyne odwiedziny Islandii w tym roku. Powód jest prozaiczny - brak finansów na dalsze wyspiarskie szaleństwa. Dlatego chcę wycisnąć z tych kilku dni najwięcej. Namówiłem Patrycję i Adama na dwie wycieczki - o ile ta niedzielna w kierunku południa wypali bez problemów, o tyle wszystko będzie uzależnione od pogody i wytrzymałości moich kierowców, kiedy zmierzymy się z azymutem na Latrabjarg. Chcę wreszcie zobaczyć maskonury!

W międzyczasie przeczytałem dwie kolejne islandzkie książki. "Szepty kamieni" Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka bardzo do mnie przemówiły, bo są bliskie mojej wrażliwości na drobiazgi, na które nie wszyscy zwracają uwagę w Islandii. Recenzję możecie przeczytać TUTAJ. Zatęskniło mi się bardzo za bezdrożami. Za tym poczuciem bycia tam w zupełnie przypadkowej formie i kształcie. Przez ostatnie pół roku ta jutrzejsza podróż porządkowała mi codzienność. Teraz, dzięki "Szeptom kamieni", nabierze chyba jeszcze głębszego znaczenia. Choć ponownie będzie szybko i intensywnie.

Zupełnie inaczej jest w świecie przedstawionym książki, której autorem jest Guðmundur Andri Thorsson. "Miasteczko w Islandii" pochłonąłem dosłownie przez samym wylotem, dziś doczytałem ostatnie rozdziały. Recenzja ukaże się już po moim powrocie, ale ponieważ jest gotowa, mogę wrzucić kilka słów na zachętę:

Thorsson obrazuje ludzką osobność na kilka możliwych sposobów, ale opowiada także o magicznej niemal roli miejscowości, która dla jednych zawsze jest bezpiecznym portem, dla innych zaś cmentarzyskiem dawnych idei, pragnień i śladów ludzi, z którymi trzeba było pożegnać się zbyt nagle i zbyt szybko.



Książkę świetnie przetłumaczył Jacek Godek. Miała być do samolotu, ale przyszła wczoraj i nie mogłem się powstrzymać przed wcześniejszym przeczytaniem.



Teraz mogę sobie życzyć tylko spokojnego lotu. Nie przewiduję żadnych relacji na bieżąco, bo będzie po prostu za mało czasu. Po powrocie wszystko opowiem. Na razie wiem, że muszę wyostrzyć zmysły, bo czasu niewiele, a człowiek stęskniony za swym małym rajem na ziemi. Trzymajcie kciuki za wspaniałą przygodę!

piątek, 24 marca 2017

Książki i znajomości

Nie ma to jak zawrzeć nową, interesującą znajomość! Po mojej recenzji książki Agnieszki Rezler "Lawa, owce i lodowce", którą możecie przeczytać TUTAJ, odezwała się do mnie autorka i okazuje się, że mamy naprawdę sporo wspólnego, a poza wszystkim - miłość do Islandii. Tak sobie myślę, że nie poznałem jeszcze nikogo, kto czułby sentyment do wyspy i byłby człowiekiem, z którym nie znajduję jakiejś głębszej nici porozumienia. Nie chodzi mi o to, że oboje wzdychamy do tego samego, ale pewne pokrewieństwo mentalności, rodzaju wrażliwości... coś skrytego gdzieś poza definicją wielbiciela Islandii, bo pod tę metkę można naprawdę dużo schować. Miałbym ochotę to zdefiniować, ale chyba muszę poznać jeszcze więcej pasjonatów wyspy, przede wszystkim się z nimi spotkać i rozmawiać - wówczas może dojdę do tego, co chciałbym dziś napisać, a nie jestem w stanie.

Tak czy owak gadamy sobie z Agnieszką o wyspie i całej reszcie, komentując też zbliżające się nowości wydawnicze dotyczące frapującego nas tematu. Oboje z niecierpliwością czekamy na "Szepty kamieni" - to może być coś naprawdę wyjątkowego i wydobywającego się z Islandii na niego innych zasadach niż relacje podróżnicze czy przewodniki. Będzie ciekawie! Przy okazji zorientowałem się, że Wielka Litera na moje urodziny przygotowała prezent - kolejną książkę  z wyspy, enigmatyczne "Miasteczko w Islandii", które nie ma jeszcze okładki. W maju ujrzy światło dzienne książka "Rekin i baran", której będę patronował medialnie, ale o niej napiszę w odpowiednim czasie. Na razie też zapowiadam. Mnóstwo do poczytania o wyspie tej wiosny, prawda?

Zaczyna się chyba jakaś moda na Islandię. A może to efekt działalności takich wariatów jak ja czy Agnieszka, ludzi starających się zarazić pasją do tego miejsca? Na przykład mój kolega z pracy wybiera się na wyspę w lipcu. Też powtórzyłbym zeszłoroczne wakacje, ale tym razem kieruję się do Szwecji. Po zimowych odwiedzinach Finlandii zaplanowałem zobaczenie każdego skandynawskiego kraju i udowodnienie sobie, że Islandia nie ma równych. Bo nie ma, choć fińskie Porvoo mocno zapadło mi w pamięć. Skuta lodem rzeka z przeręblami, w które wpatrywali się poczciwi lokalsi - to zostaje w sercu. Nie tylko to - Finlandia jest naprawdę bardzo ładna.

Jutro zmiana czasu na letni. Będzie dłużej widno, więcej światła, coraz cieplej i to wszystko, co wywołuje u mnie wiosenną depresję. Najważniejsze jednak, że to już tylko miesiąc do wylotu na wyspę. Tego się trzymam.
Wierny Islandii w pięknym Porvoo, Finlandia

niedziela, 19 marca 2017

Reaktywacja!

Moje królestwo!
Pojawił się impuls do ponownego pisania. W krótkim czasie fp bloga na Facebooku polubiło drugie tyle odbiorców. Zakładam, że jest to "sprawka" Bite of Iceland oraz Marty i Adama, autorów strony, którzy niebawem zadebiutują także jako pisarze na polskim rynku wydawniczym z książką "Rekin i Baran" - będę jej patronował medialnie. Pośród polubień znalazły się także te od użytkowników spoza Polski. Nie mam kompetencji, by pisać swoje notki także po angielsku, więc bardzo mi przykro, że część odbiorców będzie wykluczona z tego, o czym opowiadam. Mam jednak nadzieję, że moje pisanie o Islandii znajdzie nowych czytelników. Także takich, z którymi będę mógł porównać perspektywę patrzenia na wyspę.

Za niecałe pięć tygodni znowu ją odwiedzę. Ponoć to szaleństwo lecieć na Islandię na długi weekend i moja dobra przyjaciółka stwierdziła, że tego nie rozumie. Wylot z Katowic 28 kwietnia to efekt spontanicznej decyzji, jaką podjąłem późnym latem, gdy okazało się, że z moich okolic będzie można wydostać się na wyspę. Najlepiej byłoby latać z samego Krakowa, ale to na razie marzenia - myślę, że nie tylko moje. Tak czy owak mam w planie trzy islandzkie dni i zastanawiam się, czy jakiekolwiek ustalenia dotyczące tego czasu warto robić już teraz, nie znając prognozy pogody. Obserwowałem tegoroczną islandzką zimę i właściwie to jej nie było. Przynajmniej nie w takim wymiarze, w jakim panoszyła się na wyspie od zawsze. Zastanawiam się zatem, jaki będzie kwiecień, a właściwie jego końcówka. Pewnie, że liczę na zimę, której wciąż mi mało, i która w Polsce bezpowrotnie już odeszła. Nie chciałbym jednak zasypanych śniegiem dróg, bo zależy mi na tym, żeby się poruszać, a nie tkwić w Reykjaviku, który już latem ubiegłego roku dość dobrze zbadałem. Musi być aktywnie, bo jest krótko i nie wiem, kiedy będzie następny raz!

Pierwszy z planów jest najbardziej ambitny. Chodzi o dostanie się na Látrabjarg, gdzie mnie jeszcze nie było.
Latrabjarg
Najdalej na zachód wysunięty punkt Islandii może być jednak trudny do zdobycia o tej porze roku. Jeśli z powodu śniegu zamknięta będzie szutrówka, zawsze warto pojechać do Patreksfjordur, by poczuć choć przez chwilę klimat moich ukochanych Fiordów Zachodnich. Cała wyprawa to jednak logistyczne wyzwanie, jeśli będzie się jechało ze stolicy bez samochodu 4x4, i należy jeszcze do tej stolicy wrócić. Jeśli aura pozwoli, część trasy przepłyniemy promem ze Stykkisholmur. Jeżeli Islandia będzie łaskawa. Kolejny plan jest bardziej prawdopodobny do zrealizowania. Chciałbym ponownie pojechać na południe i przejść się te kilka kilometrów do wraku Dakoty, którego nie widziałem, gdy spieszyliśmy się na oglądanie Jökulsárlón i ograniczał nas czas.
Wrak Dakoty
Poza wrakiem - powrót nad czarną plażę, jakieś spokojne snucie się w okolicach krajowej jedynki albo bardziej ambitnie - podjechanie pod Svartifoss, którego też nie widziałem latem. Park Narodowy Skaftafell to też piękne miejsce ominięte przez nas latem. No, ale w zamian wdychaliśmy z zachwytu na Vestmannaeyjar, który to archipelag wielu turystów omija. Ostatni z planów wydaje się pewny do wykonania. Chodzi o zwiedzenie Hveravellir, być może też wykąpanie się w gorących źródłach - do tej pory skutecznie ich unikałem tak jak jedzenia rzekomo islandzkich specjałów, których nie spożywają sami Islandczycy. Dwa pełne dni i kawałek trzeciego to naprawdę niewiele, ale liczę na to, że Patrycja i Adam dadzą się wyciągnąć w plener. Może też nakręcimy drugi taneczny klip, kto wie.
Hveravellir


Odliczając dni do wyjazdu, zaczynam czytać książki o Islandii. Mam przed sobą pierwszą z nich, w kwietniu wyjdzie kolejna i w maju wspomniana już przeze mnie na wstępie. Myślę, że to będą trzy zupełnie różne publikacje o wyspie. Na pewno będę o nich pisał. Tymczasem zasuwam nieco rolety, bo słońce, którego nie znoszę, kolejny dzień z rzędu panoszy mi się po mieszkaniu. Oby do kwietnia!