poniedziałek, 18 marca 2024

Pytania i odpowiedzi, część 1

 

Widok na islandzką "wiosnę"

Pomachałem sobie trochę z łopatą przed domem, żeby jutro wyjść z niego do pracy i pomyślałem, że w ramach odpoczynku przygotuję post, który zapowiedziałem na Fb. Prosiłem Was, abyście umieścili tam pytania do mnie, a ja postaram się na wszystkie wyczerpująco odpowiedzieć. Ponieważ jestem trochę wyczerpany treningiem cardio w śnieżnych zaspach (tak, połowa marca na Fiordach Zachodnich to zima w pełni z aktualnie dodatkowo silnym wiatrem 20-23 metry na sekundę), nie wiem, czy uda mi się zawrzeć wszystko to, o czym myślałem od czasu przeczytania Waszych pytań, jednak spróbuję zebrać myśli. Tym bardziej że pytań było sporo, więc rozłożę to jednak na dwa posty. Jeśli w międzyczasie chcielibyście zapytać o coś więcej, polecam facebookowy profil „Islandii na zawsze”, gdzie pod przypiętym u góry zdjęciem można dodać pytanie. Można je wpisać także tutaj w komentarzu.

Barbara pyta o fajne jedzenie oraz o muzykę. Przyznam się, że nic fajnego poza jagnięciną podczas ubiegłorocznej kolacji wielkanocnej (tak, Islandczycy celebrują kolację, nie śniadanie podczas Wielkanocy) nie jadłem na Islandii i jakoś nie rozglądałem się za lokalnymi przysmakami, bo zwyczajnie nie mam pieniędzy na te dania, które są zazwyczaj drogie. Na Islandii jest skyr w niezliczonych wersjach smakowych. Taki prawdziwy skyr, a nie ten podpisywany jako islandzki i sprzedawany w polskich marketach. Przejadł mi się. Jem tu paradoksalnie bardzo mało ryb, choć to podstawa islandzkiej kuchni i w wielu miejscach można zjeść rybne pyszności. Najlepsza ryba dnia tutaj serwowana jest w Húsið, gdzie koniecznie trzeba zjeść obiad/kolację, jeśli trafi się do Ísafjörður. Nie jadłem żadnych z tych świństw typu łby, jądra czy mózgi zwierząt, nie znoszę też suszonej ryby, natomiast moim ulubionym przysmakiem z marketu jest serek Kotasela, który przyrządzony z cebulką oraz przyprawami, smakuje znakomicie. Niestety, nie jem tu zdrowo. Nie umiem gotować, nie mam na to czasu. Markety oferują liczne gotowe dania, które wrzuca się do mikrofali, i w zasadzie tym się żywię. Dobre jest masło, a co ciekawe - niesmaczne sery. Kupując gotowe potrawy w Bónusie, zawsze należy sprawdzać datę przydatności do spożycia, bo już kilka razy kupiłem dania przeterminowane. Islandczycy mają też wiele rodzajów słodyczy, a szczególną różnorodność można zaobserwować w żelkach. Przykro mi, ale nic naprawdę wyjątkowego nie można tutaj zjeść, ale ja też nie jestem Magdą Gessler, więc piszę tylko o tym, czego mój żołądek potrzebuje albo przeciw czemu się buntuje.

Okładka płyty zespołu, o którym mowa

Co do muzyki – polecałem już i polecam lokalny zespół Isafjørd. Nie mają jakiegoś wielkiego dorobku muzycznego, ale to, co do tej pory zaserwowali, bardzo mi się podoba. Ciekawostką jest to, że wynajmuję dom od piosenkarza z zespołu Celebs, którym siłą rzeczy się zainteresowałem i podglądam rozwój ich kariery. To oczywiście zupełnie inny typ muzyki, ale jeśli chcielibyście zobaczyć mojego landlorda na scenie, zapraszam do obejrzenia ich występu podczas ubiegłorocznego Söngvakeppnin. Specem od muzyki islandzkiej jest Marcin Kozicki, którego stronę Stacja Islandia serdecznie polecam. Mam wrażenie, że muzyka islandzka dzieli się na segment mrocznej, melancholijnej, kuszącej bardziej wymagającego odbiorcę oraz na segment chwytliwego, prostego, bezpretensjonalnego i czasami sympatycznego popu. Na pewno pomiędzy są jeszcze inne segmenty, ale ja po prostu nie słucham na co dzień islandzkiej muzyki, natomiast Marcin wie o niej wszystko.

Plany - zostać tu na zawsze


Ewelina pyta o plany na przyszłość. Trudno mi cokolwiek konkretnego napisać. W Islandii żyje się tak, że zazwyczaj nie antycypuje zbyt wiele. Ale życie chwilą to także nie jest mój model. W tym momencie mam wrażenie, że utknąłem. Jestem sprzedawcą w sklepie, który niebawem opuszczę, ponieważ bardzo mało tam zarabiam i zwyczajnie nie stać mnie na wszystkie miesięczne wydatki. Wspominałem o tym w poprzednim poście. Nie wiem, jaką alternatywną pracę znajdę i przede wszystkim czy znajdę coś z godziwą wypłatą, bo tutaj, na Fiordach Zachodnich, możliwości są niewielkie. Na razie jestem na tym etapie emigracji, że nie snuję planów, lecz wiem jedynie, że chcę tu zostać. Bardzo bym chciał zarabiać na pokazywaniu ludziom Islandii, fotografowaniu jej, pisaniu o niej. Tymczasem, żeby mieć na chleb, paliwo i fajki, muszę pracować tam, gdzie ta praca jest. Kto wie, może pójdę do przetwórni rybnej, by zaliczyć to klasyczne doświadczenie początku polskiej emigracji. Nie wiem, co będzie. Finansowa niepewność jest bardzo męcząca. Mam nadzieję, że nie dojdę do ściany i wydarzy się coś, co po prostu powiększy liczbę koron na moim koncie.

Sebastian pyta o piwo i puby. Cóż, piwa w ogóle nie piję, a w Polsce sięgałem sporadycznie po Heinekena. Nie wiem zatem, jakie rodzaje piwa i w jakiej cenie są na Islandii. Tutaj alkohol sprzedawany jest w specjalnych sklepach monopolowych (jak we wszystkich krajach nordyckich) otwartych dość krótko w ciągu dnia, natomiast picie go „na mieście” to narażenie się na spory wydatek, bo już normalnie w sklepie wyroby alkoholowe są drogie, natomiast w knajpach droższe pewnie dwukrotnie. W Ísafjörður odbywają się imprezy w Edinborg Bistro i pewnie jeszcze w jakimś miejscu, ale tego nie wiem, bo nie bywam. Nie stać mnie jak w Polsce na umówienie się z kimś i wyjście na wieczorne piwo lub dwa. Poza tym muszę dojechać do domu 25 km, więc jak to wieczór z alkoholem? We Flateyri mamy klub, w którym można się napić i potańczyć, stoi nawet za rogiem mojego domu, ale nigdy tam nie byłem. Vagninn czynny jest obecnie tylko w sobotnie wieczory, lecz w sezonie turystycznym ożyje. Pewnie się tam kiedyś wybiorę, choć nie mam takiej potrzeby. Być może zrobię to z czystej ciekawości. Reasumując: w Islandii lepiej kupić alkohol i zrobić domówkę niż iść szaleć do miasta. Inna sprawa, że sporo ludzi nie ma tu żadnych problemów finansowych, więc mogą sobie śmiało pozwolić na to drugie.

Iwona pyta o język islandzki. Pisałem o nim tutaj wiele razy, więc pozwolę sobie tylko wspomnieć o nowych spostrzeżeniach. Przede wszystkim w nauce języka obcego pierwszym etapem jest słuchanie i rozumienie tego, co się słyszy, a dopiero potem mówienie w tym języku. Ja mam wrażenie, jakbym chciał wejść na ten drugi poziom z pominięciem pierwszego. Jestem osłuchany z islandzkim na co dzień, ale wciąż naprawdę niewiele rozumiem. Islandczycy mają też kilka słów, które nic nie znaczą, a które są używane nagminnie i co więcej – oni dzięki tym słowom precyzują swoją komunikację. Ukończyłem dwa kursy języka islandzkiego. Znam blisko tysiąc słów. Potrafię budować bardzo proste zdania, a mimo to wciąż brakuje mi słów. Czasami próbuję mówić, używając zdań złożonych. Język jest bardzo trudny, a fonetyka najtrudniejsza. Problemem na przykład w poprawnej odmianie rzeczowników jest to, że trzeba znać rodzaj, by odpowiednio odmienić, a w islandzkim rodzaje zdecydowanie nie pokrywają się z rodzajami języka polskiego. Islandzki ma też dużo słów, które lepią ze sobą trzy lub cztery i tworzą nowe znaczenie. Już samo poprawne przeczytanie takiego czegoś jest wyczynem, nie mówiąc o użyciu go w zdaniu. To, co mi niezbędne w pracy w sklepie, mam mniej więcej ogarnięte. Umiem nawet czasem poprowadzić krótki small talk z klientem po islandzku. Ale to nadal poziom, któremu daleko do A1. Uczę się powoli, wciąż zapominam to, czego się nauczyłem, frustruję się z tego powodu, jednak idę do przodu. Wcześniej czy później się nauczę islandzkiego, bo po prostu nie mam wyjścia, zostaję tu, chcę mówić językiem ludzi żyjących w tym państwie.

Ukończyłem dwa kursy języka islandzkiego


Odpowiedzi na kolejne pytania pojawią się w następnym wpisie. Przypominam, że wszystko, o czym tu czytacie, jest moją prywatną perspektywą. Nie posiłkuję się żadnymi stronami o Islandii, nie kopiuję ich fragmentów, nie tworzę jednocześnie iluzji pięknego życia na emigracji, bo ono jest bardzo trudne i będę to stale podkreślał. Tymczasem czekam końca zimy, ale muszę się uzbroić w cierpliwość. Muszę również zająć się projektem albo konspektem książki o tym pierwszym emigracyjnym roku. Moje powieści nie sprzedały się w satysfakcjonującym mnie nakładzie, więc może pora, aby spróbować z literaturą faktu. Tylko kiedy znaleźć czas na uporządkowanie i zapisanie doświadczeń emigracyjnych?

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501

niedziela, 10 marca 2024

Ökuskóli 3

 

Na początku chciałem Wam pokazać koszulkę, którą zdobyłem w sklepie Very Finnish Problems. To satyryczna strona, którą od lat obserwuję na Facebooku i od niedawna na Instagramie. Okazuje się, że wiele finish problems to moje problems. Podobno dla Fina największą traumą jest to, gdy ktoś zajmie drugie miejsce obok niego w komunikacji publicznej. Ja może nie cierpię wtedy tak bardzo, ale wreszcie udało mi się znaleźć koszulkę, która oddaje moją osobowość. Tym bardziej że jest z dobrego materiału, nie idzie tygodniami z Chin, bo wysyłana jest z Europy, i sklep oferuje wiele innych ciekawych gadżetów dla introwertyków, którzy czasami chcą zamanifestować, kim są. Oczywiście bardzo dziękuję islandzkiej poczcie za przyłożenie mi cła wynoszącego drugą cenę koszulki, ale tak już jest, jak się mieszka poza Unią Europejską. Przez rok islandzkiego życia doskonale poczułem i zrozumiałem, jak wspaniała jest europejska różnorodność konsumencka. Z drugiej jednak strony -  skoro tutaj rzeczy jest mało i w mniejszym wyborze, można się nauczyć minimalizmu. Dla każdego zakupoholika zamieszkanie na Islandii przez powiedzmy pół roku byłoby doskonałą terapią leczącą uzależnienie.

Ale ja dziś nie o tym, lecz o Ökuskóli 3. To islandzka szkoła jazdy w tak zwanych trudnych warunkach, jednak oferuje dużo więcej niż wiedzę oraz doświadczenie w tym zakresie. Chwaliłem się, że zdobyłem na Islandii prawo jazdy w dwa miesiące, jednakże nie wspomniałem, iż jest ono na razie tymczasowe. Aby uzyskać dokument na stałe, trzeba poza dwoma kursami teoretycznymi online, zdanym egzaminem z teorii, jazdami z instruktorem oraz zdanym egzaminem praktycznym, zaliczyć również Ökuskóli 3. Ja miałem na to aż trzy lata, ale postanowiłem zrobić ten kurs, zanim minie rok, odkąd mam prawo jazdy. Problemem jest to, że ta szkoła jazdy jest tylko w jednym miejscu w kraju, w Hafnarfjörður. Na szczęście wspaniałe związki zawodowe refundują jej koszt (prawie 50 tysięcy ISK), a także zwracają za paliwo, co dla mnie, dojeżdżającego tam z Fiordów Zachodnich, jest oczywiście bardzo cenne. Śmiałem się trochę wcześniej, że przeżyłem zimę na fiordach z codziennym jeżdżeniem po 50 km dziennie, więc taką Ökuskóli 3 miałem już zaliczoną wiele razy. Niekoniecznie. To nic, że wyprowadziłem Marilyn z poślizgu trzy razy. Podczas kursu ma się do wyprowadzenia z poślizgu samochód, który wiruje jak karuzela. Wszystko odbywa się na placu manewrowym, po którym jeździ się „pajączkiem”, czyli samochodem z doczepionymi z czterech stron małymi kółkami, a instruktor wprowadza auto podczas jazdy w stany, które doprowadzają do zawrotu głowy. Znakomite i cenne doświadczenie dla każdego kierowcy. Tym bardziej że w aucie poza instruktorem siedzą trzy osoby. Każdy prowadzi i musi się nauczyć radzić w kilku niebezpiecznych sytuacjach. Opisałem tylko jedną, którą symulują te „pajączki”, ale niezwykle cenne jest to, że gdy prowadzi kolejna i kolejna osoba, zmieniamy tylne siedzenie oraz obserwujemy, jak radzi sobie inny kursant z dwóch różnych perspektyw. Dopiero widząc ręce na kierownicy kolegi, zrozumiałem dwa swoje błędy.

"Pajączek" z placu manewrowego


Druga część kursu jest bardziej teoretyczna, ale nastawiona przede wszystkim na dyskusje. Można między innymi poczuć, jak boli w klatce piersiowej, kiedy usiądzie się w urządzeniu stymulującym zderzenie czołowe z jedynie minimalną prędkością. Niesamowite jest również doświadczenie przebywania w samochodzie, który jest obracany do góry nogami, a właściwie robi dwa obroty, z czego instruktor zatrzymuje nas na chwilę z głowami wiszącymi w dół i paniką w oczach. Otrzymujemy również informację o tym, że jest co najmniej dwadzieścia powodów, dla których zapinanie pasa bezpieczeństwa to absolutny priorytet. Mnie nieco rozbawiły slajdy pokazujące trudne warunki drogowe, bo ten ostatni obrazek z rzekomo najtrudniejszymi, to moja całkiem przyzwoita codzienność dojazdu do pracy, bo widać tam słupki. Dodam, że te małe, nie wysokie. Mogę świetnie jeździć w zawiejach i zamieciach, jednak jazda po mieście to wciąż dla mnie wyzwanie. Tym razem tylko się trochę stresowałem, nie panikowałem. Postanowiłem zjechać Reykjavik i ościenne miasta kilka razy wzdłuż i wszerz. Oczywiście, że popełniłem dwa błędy, które natychmiast skorygowałem i więcej ich nie popełnię, pogubiłem się raz w zjazdach, których wraz z rondami dwupasmowymi jest tam od groma, ale ostatecznie już nie boję się jeździć po rejonie stołecznym, choć z pewnością brakuje mi codziennej praktyki koncentrowania się na wielu bodźcach i komunikatach w ciągu kilku sekund, której to żyjąc na prowincji, po prostu nie mam, bo nie mam gdzie poćwiczyć. I nie ma tu ludzi, którzy jadą za tobą, przed tobą i obok ciebie. Cały czas.

Znakomity kurs także dla doświadczonych kierowców. Uważam, że powinien być obowiązkowy dla zdających prawo jazdy w całej Europie. Żadna teoria ani opowiadanie o jakichś dramatycznych zdarzeniach drogowych nie zastąpią doświadczenia. A ono uzyskuje się w Ökuskóli 3 w kontrolowanych warunkach i jest niezwykle cenne. Czy teraz bardziej boję się jeździć Marilyn? Wprost przeciwnie. Wiem, że jest cudownym autem, którego nie zamienię na żadne inne, ale zdaję sobie sprawę z tego, iż jest również zabójczą metalową klatką. I te dwa oblicza muszę pogodzić w swojej świadomości.

W stolicy zdecydowanie nie mają TEGO


Trzy dni w podróży były dla mnie ogromną radością, bo po raz pierwszy od października wyjechałem z Fiordów Zachodnich. Islandia zafundowała mi znakomitą pogodę, czyli temperaturę na plusie i przejezdne drogi. Oczywiście bardziej interesowały mnie pejzaże oglądane w jej trakcie niż ponowna wizyta w stolicy. Tam spotkałem się z dwójką znakomitych fotografów i wymieniliśmy parę spostrzeżeń na temat islandzkiej codzienności, która wciąż konsekwentnie i uporczywie opowiadana jest jako sielanka. Nie, życie na Islandii nie jest sielanką. Jest bardzo trudne, wymagające również wyrzeczeń, a także anielskiej cierpliwości, gdy o wiele spraw trzeba po prostu walczyć. Coraz częściej myślę o tym, żeby zamiast kolejnej powieści zmierzyć się z literaturą faktu. Opisać mój pierwszy rok emigracyjny na Islandii. Bez lukru i bez instagramowych oraz proponowanych przez biura podróży bzdur. Surowa codzienność w surowym miejscu. Czy jakiś wydawca chciałby taki materiał? Nie wiem. Wiem natomiast, że sam Reykjavik z pobytu na pobyt odstręcza mnie coraz bardziej. I coraz mocniej wrastam w przekonanie, że właśnie Fiordy Zachodnie z ich ciszą oraz izolacją to moja absolutnie dozgonna miejscówka, natomiast wiem, że będzie tu coraz trudniej, gdyż z powodu niskich zarobków po prostu muszę zmienić pracę na lepiej płatną, a nie ma tu takich możliwości zatrudnienia jak choćby w mieście, które odwiedzam z coraz mniejszą radością. Trzymajcie zatem kciuki.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501

niedziela, 25 lutego 2024

Islandzka samotność

 

Islandia to samotność

Do napisania tego postu zainspirowało mnie kilka komentarzy na Fb pod poprzednim wpisem. Otóż otrzymałem sympatyczne życzenia znalezienia tu kogoś bliskiego, żebym nie żył w pojedynkę, co na Islandii jest naprawdę kosztowne, a wszystkie wyliczenia w tym temacie zawarłem w poprzednim poście. Chciałbym dziś wyjaśnić, że nie potrzebuję ani nie szukam tak zwanej drugiej połówki, ponieważ doskonale czuję się sam ze sobą i właśnie w takim stanie najlepiej mi odbierać piękno Islandii, która także sama w sobie jest samotnością. Osobna na północnym Atlantyku, smagana wiatrami, w interiorze często niedostępna, pozwoliła się tu osiedlić ludziom, lecz ma ich za nic, co pokazały chociażby ostatnio wydarzenia z erupcjami wulkanicznymi, które zmusiły tysiące mieszkańców Grindaviku do opuszczenia swoich domów. Islandia jest piękna i groźna, ale ja chciałem dziś napisać o tym, że stan samotności jako taki nie ma w sobie w zasadzie żadnego piękna, nie musi niczym grozić, jednak bywa najcenniejszym życiowym doświadczeniem.

Wielu ludzi boi się samotności. Wielu uważa samotność za niezdolność do funkcjonowania w określonych modelach społecznych, w których istotne jest to, że człowiek tworzy różnego rodzaju stada i musi być częścią takiego stada, bo tylko wtedy nazywany jest dojrzałym społecznie. Samotność bardzo często kojarzy się negatywnie. Być samotnym to być w jakimś stopniu uszkodzonym, niepełnym, niegotowym na relacje, niespełnionym, depresyjnym, unikającym i w związku z tym innym w rodzaju dziwaka. Tymczasem jest to przecież stan, w którym najlepiej i najpełniej można się przyglądać sobie, a silna relacja, jaką się wtedy wytwarza, to relacja… z samym sobą. Wiadomo, że zaczynaliśmy w jaskiniach i z maczugami jako istoty stadne, bo było to konieczne do przetrwania, ale od dłuższego czasu świat pełen jest singli, którzy absolutnie nie cierpią z powodu tego, że są sami, choć wciąż wpajane jest nam, że to przejaw dekadencji czasów, w jakich żyjemy i że z tego nie będzie żadnych następnych pokoleń. Nie musi być, bo i po co? Czyż nie za długo już zawłaszczamy tę planetę? Czy Islandia ma się borykać z obecnością ludzi w nieskończoność?

Z nią wszędzie


Bardzo się cieszę, że coraz więcej osób zaczyna rozumieć, że samotność nie jest stanem udręki, lecz wyzwolenia. Nie wynika z tego, że ktoś nie może się do czegoś lub kogoś dopasować, lecz jest po prostu świadomym wyborem. Angielski psychiatra Anthony Storr napisał znakomitą książkę o samotności, którą miałem przyjemność zrecenzować TUTAJ. Storr uznaje samotność za całkowicie normalny stan, w którym najczęściej w pełni można realizować swoją drogę twórczą. Podkreśla również, że są dwie zasadnicze sprawy do rozróżnienia: potrzeba samotności a zdolność do niej. Ta pierwsza cechuje absolutnie każdego – nawet wiecznie otoczonego ludźmi ekstrawertyka, który bardzo chce przez chwilę pobyć samemu. Ta druga wiąże się już z wyborem drogi życia. Jestem w pełni odpowiedzialny za swoje życie i chcę je kreować sam, bo tylko sam więcej w nim zrobię, więcej osiągnę, uzyskam więcej satysfakcji z tego, co robię i będę przede wszystkim miał czas, by zaglądać w głąb siebie, nie bojąc się tych konfrontacji. A także uważam, że żyjąc samotnie, dam ludziom więcej, niż gdybym skupiał się na przykład na codzienności stworzonej przez siebie rodziny, dzieci, bardzo często tracąc kontakt ze swoimi prawdziwymi potrzebami. A nie żyłem i nigdy nie będę żyć dla spraw przyziemnych. Chociaż zamieszkując tutaj, muszę się mierzyć z ich bezkompromisowością i tym, że często przytłaczają.

Dlatego przybyłem na Islandię z docelowym pragnieniem obcowania z jej pejzażem solo. Zdecydowanie solo, w otoczeniu surowego krajobrazu, pośród wiatru i pustki. Zmysły działają mi inaczej, kiedy jeżdżę po Islandii sam, a inaczej, kiedy na przykład jeżdżę z kimś i coś mu pokazuję albo ten ktoś pokazuje coś nowego mnie. Są tu miejsca, do których chcę docierać tylko sam. Takie zakątki, których harmonię burzy już oddech mnie samego, a co mówić na przykład o dźwiękach rozmawiających ze sobą osób. Najcenniejszym doświadczeniem podczas odwiedzania różnych miejsc w Islandii jest doświadczenie ciszy. Dlatego chcę tu być samemu. Ruszać w drogę wtedy, kiedy poczuję, że to konieczne. Na własnych zasadach, we własnym tempie, z własną ścieżką, z postojami, całym koniecznym ekwipunkiem oraz otwartym umysłem. Nie twierdzę, że nie lubię jeździć po wyspie z innymi ludźmi. Najlepiej jednak jeździ mi się samemu. A poza tym potrzebuję przestrzeni, by między podróżami znaleźć dostęp do samego siebie. Bo czasami oszałamiające piękno islandzkiego pejzażu trochę zaburza mi percepcję i czasem tracę wgląd w samego siebie. Czasami po prostu wracam do domu w stanie jakiegoś emocjonalnego zamknięcia. Dopiero będąc sam ze sobą, po jakimś czasie zaczynam rozumieć, co przeżyłem podczas konkretnej wycieczki.

Wrota do samotnej doliny


To nie jest tak, że nie lubię ludzi, po prostu ich unikam, ale wiem, że muszę funkcjonować w jakiejś społeczności, bo to bardzo ważne, gdy ludzi jest mało w jednym skupisku, a natura pokazuje, jak mocno może uprzykrzyć życie. W doświadczaniu Islandii solo jest coś absolutnie magnetycznego i widać to często w mediach społecznościowych, gdzie najciekawsze obrazy i relacje powstają na kontach tych, którzy przemierzają wyspę tylko w towarzystwie swojego samochodu. Mnie przyciągnęła tutaj przestrzeń. To, że w każdej chwili mogę znaleźć się pośrodku dzikiej pustki, a tam czeka na mnie jedynie szum wiatru. Dlatego nie wybrałem i nigdy nie wybrałbym życia w rejonie stołecznym. Jakkolwiek trudno tutaj, na Fiordach Zachodnich, realizować swoje marzenie o byciu samotnym pośród tych wspaniałych krajobrazów. Jeśli zrozumieliście, że samotność to dla mnie sposób twórczego przeżywania świata i coś, dzięki czemu postrzeganie Islandii nigdy mi nie spowszednieje, bardzo się cieszę. Jeżeli nadal będziecie mi życzyć znalezienia kogoś, z kim miałbym iść przez życie, którego dalszy scenariusz stworzyłem bardzo konkretnie w korelacji z islandzką naturą, serdecznie się uśmiechnę i powtórzę: nie, dziękuję, chcę tu być sam i będę tu sam.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501

środa, 14 lutego 2024

Przeżyć na Islandii

 

Krajobraz jest za darmo,

Napisałem już post o islandzkich zarobkach TUTAJ, więc nie będę powtarzał tego, co w nim zawarłem. Mogę jedynie po raz kolejny stwierdzić, że żyć na Islandii w pojedynkę jest niezwykle ciężko. Zwłaszcza gdy ma się takie „ekstrawagancje” jak nałóg palenia papierosów czy konieczność comiesięcznego wykupowania lekarstw na choroby przewlekłe. Dziś chciałem dokonać konkretnego matematycznego rozliczenia, by pokazać wam, jak skomplikowane jest dopięcie finansowe miesiąca, jeżeli jest się w sytuacji takiej jak ja. I choć podkreśliłem to w poście, o którym wspomniałem wyżej, warto nazwać rzecz po imieniu – na islandzkiej prowincji nawet ze znajomością języka nie ma większych możliwości, aby zwiększyć swoje zarobki, bo po prostu miejsca oferujące pracę są mocno ograniczone. Najlepiej byłoby pracować na dwa etaty, czyli poświęcać pracy cały swój czas. Ani w Polsce, ani tym bardziej tutaj nie żyłem, by pracować, lecz generalnie pracuję, aby żyć. Chcę również obalić mit, że z Polski wyjeżdża się i zarabia kokosy w krajach nordyckich.

Jak zatem wygląda matematyka? Uśredniam moje miesięczne islandzkie zarobki, które są bardzo niskie, ale dużo niższe niż na przykład zasiłek dla bezrobotnych, na który można przejść po przepracowanym roku. Jest to zatem około 350 tysięcy islandzkich koron (ISK). W przeliczeniu na złotówki to imponujące 10 tysięcy, czyli jakieś 2-3 tysiące mniej, niż zarabiałem w Polsce przed wyjazdem (zaznaczam w tym miejscu, że za tę kwotę w ojczyźnie generalnie na wszystko było mnie stać i co miesiąc odkładałem). Zacznijmy zatem odejmować. Wynajem domu we Flateyri to wydatek 165 tysięcy ISK miesięcznie. Jest to zdecydowanie tanio, albowiem za tę kwotę w regionie stołecznym bardzo często można wynająć małe mieszkanie, a czasami wręcz pokój w mieszkaniu dzielonym z obcymi ludźmi. 165 tysięcy za właściwie życie w luksusie to nie jest dużo. Bo mieć dom dla siebie to marzenie każdego samotnika i introwertyka. Dlatego ten wydatek nie obciąża mnie jakoś psychicznie, bo rozumiem, za co płacę i jestem wdzięczny losowi za to, że mogę mieszkać w takich, a nie innych warunkach.

islandzkie monety


Jakie dalsze wydatki bolą? Przede wszystkim opłaty za wodę i elektryczność. Na Fiordach Zachodnich nie mamy źródeł geotermalnych i za ciepłą wodę płacimy firmie Orkubu. Miesięcznie przesyłam im prawie 40 tysięcy koron. Mimo tego że sprawdziłem wszystkie grzejniki w domu, dopasowałem regulację grzania do moich potrzeb zimnoluba, włączam mało świateł i zużywam stosunkowo niewiele energii – ten rachunek wciąż jest wysoki i w tym miesiącu na przykład wynosi 37 tysięcy. Jeśli po okresie zimowym nadal będę płacił tak dużo, poproszę o kontrolę Orkubu, bo wydaje mi się, że coś jest nie tak z naliczaniem. Tym niemniej trzeba zapłacić. A to oczywiście nie jest jedyna stała opłata miesięczna. Co miesiąc płacę 20 tysięcy za ubezpieczenie samochodu. Od marca zmieniam firmę ubezpieczeniową, gdyż okazuje się, że za trzy tysiące mniej miesięcznie będę miał nie tylko ubezpieczenie, za które płacę, ale również ubezpieczenie domu i na życie. Wspaniale. Jednakże to wciąż wydatek. Kolejna kwota to 10 tysięcy ISK za abonament telefoniczny. Myślę, że cena całkiem przyzwoita za nielimitowane połączenia, a przede wszystkim internet – bardzo dobrej jakości i dostępny właściwie wszędzie. Do wyżej wymienionych kosztów dochodzą również koszty paliwa. Jeżdżąc codziennie 50 km w dwie strony, ogrzewając auto i nie zapuszczając się w zimie nigdzie dalej, średnio co tydzień muszę tankować za 6 tysięcy ISK. Daje to miesięczny wydatek w postaci 24 tysięcy ISK. Wszystko powyższe to rzeczy konieczne, czas przejść do „fanaberii”.

Fanaberią jest to, że jestem przewlekle chory na dwie choroby. W związku z tym co miesiąc muszę wydawać około 8 tysięcy ISK koron na leki, które zażywam na stałe. Dużo droższą fanaberią jest to, że lubię palić. Na papierosy wydaję średnio 45 tysięcy ISK miesięcznie. Wiem, że to duża kwota i można byłoby to jednak mieć na koncie zamiast puszczać z dymem, ale tymczasowo pozwolę sobie przemilczeć myślenie o tym, żebym rzucił papierosy, bo jest co najmniej kilka powodów, dla których nie chcę tego robić. Dodatkowe koszty to kupowanie gotowego jedzenia, ponieważ nie umiem gotować i nie chce mi się na to tracić czasu. Zwykle jest to dodatkowe 7-9 tysięcy ISK tygodniowo, bo na kupno jedzenia w restauracji tajskiej czy na kupno na przykład pizzy pozwalam sobie może raz w miesiącu. To już chyba wszystkie konieczne wydatki, które – jak przypominam – mam zrealizować z pensji 350 tysięcy ISK.

Przeliczę zatem, jak wygląda budżet miesięczny, nie dodając kwot za gotowe jedzenie, bo tu rzeczywiście mogę się ogarnąć i nauczyć gotować jakieś proste potrawy. Lecimy. 350 000-165 000-40 000-20 000-10 000-24 000-8 000-45 000 = 38 tysięcy ISK. Słownie: trzydzieści osiem tysięcy koron. Dokładnie tyle pozostaje mi na resztę wydatków miesięcznie. Wychodzi konkretnie 1 266 ISK jednego dnia. Dodać można teraz 40 tysięcy ISK, bo takie dofinansowanie do mieszkania jako singiel otrzymuję od państwa. Wychodzi zatem kwota 78 tysięcy ISK. Tak wygląda nieubłagana matematyka. Tak wygląda rzeczywistość w Islandii, gdzie możesz zarabiać niewiele ponad najniższą krajową. W praktyce zarabianie 350 tysięcy ISK (a naprawdę sporo osób tyle zarabia) pozwala na przeżycie miesiąca tylko dzięki codziennym wyrzeczeniom. Przy liczeniu każdej korony. Ważeniu w głowie każdego wydatku – czy mi wolno, czy powinienem. Oczywiście jeśli żyjesz w parze i macie dwie takie pensje na pokrycie niezbędnych comiesięcznych opłat, sytuacja wygląda wtedy zupełnie inaczej, a nawet całkiem przyzwoicie. Ale ja jestem sam. I muszę sobie sam radzić.

Banknot o najwyższym nominale. Za to nie zrobi się nawet porządnych zakupów


Dorabiałem zatem z Polski. Tam są zleceniodawcy, którzy doceniają moje kompetencje, możliwości oraz doświadczenie, więc tylko dzięki temu nie zostałem tutaj na lodzie i głodowej pensji każdego miesiąca. Jednak część zleceń się skończyła. Od stycznia bowiem moją rezydencją podatkową jest Islandia, więc teraz tylko tutaj mogę rozliczać dochody, także zagraniczne. A w związku z tym znacznie zwiększyła się stawka brutto za dotychczasowe prace, na to zaś część zleceniodawców nie może sobie pozwolić. Co zatem dalej? Cóż, podbieram z puli oszczędności na czarną godzinę. Z pieniędzy, które absolutnie nie powinny być ruszane. Jak wszystko będzie wyglądać potem? Nie mam pojęcia. Mam na przetrwanie. Nie mam na żadne przyjemności. Zastanawiam się nad tym, dlaczego niesie się wieść o tym, jak to w Islandii dobrze się zarabia, można nieźle odłożyć i mieć sporo kasy. Jeśli przyjeżdża się tu na jakiś czas, zaciska pasa, a potem zarobione pieniądze zabiera do Polski i przelicza na złotówki – tak, można być królem życia. Tymczasem żyjąc tu na stałe i pozwalając sobie tylko na jedno szaleństwo, jakim jest palenie papierosów, doskonale na co dzień czuje się, co to jest bieda. Wiem, mieszkam w swoim domu i niczego mi nie brakuje. Ale nie mogę również pozwolić sobie na nic więcej poza podstawami, bo zwyczajnie nie mam na to pieniędzy.

Czy taka perspektywa życiowa jest irytująca lub frustrująca? Z pewnością tak, jednak staram się o tym na co dzień nie myśleć. Jestem w ukochanym miejscu i na szczęście obcowanie z tutejszym krajobrazem nic nie kosztuje. Teoretycznie. Myślę oczywiście nad tym, co można zmienić, co mógłbym innego robić, co robić więcej. Chcę uczciwie zapracować na swój byt, ale czasami mam wrażenie, że utknąłem w finansowej matni. Nie da się żyć komfortowo ze świadomością, że nie ma się zapewnionego niezbędnego minimum finansowego. Paradoksem jest to, co zasygnalizowałem gdzieś wyżej – w Polsce za zdecydowanie mniejsze pieniądze mogłem żyć w taki sposób, że nigdy nie myślałem o tym, czy wystarczy mi na wydatki w danym miesiącu. Wiem jednak, że Polska to już dla mnie przeszłość. Islandia oczywiście warta jest każdej ceny, ale nie oznacza to, że mam tu wiecznie żyć na granicy przetrwania.

--

 Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501


sobota, 10 lutego 2024

Islandzka zima

 

Pięknie. Na zdjęciu.

Dziś chciałem napisać o islandzkiej zimie. Zawsze byłem wielkim wielbicielem tej pory roku. Wiecznie nienasycony tym, że w Polsce miałem zaledwie kilka śnieżnych tygodni w ciągu całego roku. Najwięcej śniegu jak do tej pory widziałem w północnej Norwegii i było to dla mnie doświadczenie w pewien sposób graniczne, bo po tej podróży zdecydowałem się na całkowite zmiany w swoim życiu. O ile wspomnienie potężnej śnieżnej zimy z Tromsø czy Alty pozostaje wciąż sympatycznym doznaniem turystycznym, o tyle inaczej już patrzę na to, co mnie zachwycało na Islandii. Zatem pierwsza zima tutaj w 2017 roku – w pełni kontrolowane określonym początkiem i końcem doznanie, którego nie mogę porównać do tego, co przeżyłem podczas ostatnich miesięcy. Nadal z niesamowitą radością witałem zimę po raz drugi na Islandii, gdy wylądowałem tu pod koniec stycznia ubiegłego roku i przez pierwsze dwa miesiące mieszkania w Ísafjörður. Ale dzisiaj nie ma we mnie żadnej radości.

Jak jest zatem teraz? Zbliża się połowa lutego, zima z pewnością potrwa jeszcze ponad miesiąc, ale w chwili obecnej mam już jej dość. Dużo się mówi o tym, że aby sprawdzić, czy naprawdę przeżyje się na Islandii, należy tu przeżyć choć jedną pełną zimę. A to oznacza okres średnio od października do kwietnia. Ponieważ ten cykl jeszcze się nie zamknął, nie mogę do końca stwierdzić, że przeżyłem pełną islandzką zimę, ale ostatecznie uznaję, że to zrobiłem, jeśli policzyć luty, marzec i kwiecień ubiegłego roku z ostatnimi miesiącami. Zatem przetrwałem i mogę po tej próbie ostatecznie określić, czy chcę tu zostać, mogę tu żyć. Owszem, mogę. Niemniej jednak wiem, że islandzka zima to doświadczenie bardzo trudne i wymagające hartu ducha. Zwłaszcza gdy jest się kierowcą i trzeba codziennie przejechać blisko pięćdziesiąt kilometrów po zaśnieżonych drogach Fiordów Zachodnich, by po prostu zarobić na chleb.



Czego mam dość? Na pewno nie mroku i niskich temperatur. Te w ogóle mi nie przeszkadzają, choć teraz, gdy robi się widno i dzień jest naprawdę długi, doceniam powrót światła – choćby dlatego, że mogę znowu wykorzystywać czas po pracy, aby cieszyć oczy pejzażem, a przecież przede wszystkim po to tutaj przyjechałem. Mam dość monotonii. Tego jak bardzo destrukcyjnie działa na wyobraźnię oraz samopoczucie. Mam dość codziennego odśnieżania Marilyn. Czasem dwa razy dziennie. Nie pojmuję i nie pojmę, dlaczego Islandczycy jeżdżą z kilogramami śniegu oraz lodu na samochodach. Wiem, że też zapewne mają dosyć, ale jest to niebezpieczne, w Polsce są za to surowe mandaty, a ja nie wyobrażam sobie wyjechać w drogę bez kompleksowego odśnieżenia auta. Wiadomo, że czasem na dachu zalega taki lód, którego nie jestem w stanie usunąć. Jednakże zawsze przed każdą, najkrótszą nawet podróżą, oczyszczam Marilyn z pokrywy śnieżnej najdokładniej, jak się da, bo po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że zaniedbanie tego jest zagrożeniem dla innych kierowców. Zatem odśnieżanie – często żmudne, męczące, nudne. Pochłaniające czas. Wciąż takie samo. Niekomfortowe, ale konieczne. Czasem mam wrażenie, jakbym zdrapywał z Marilyn skórę, bo wiecie, że ją sobie antropomorfizuję, stąd też przychodzi mi do głowy takie porównanie. Monotonia czyszczenia auta, które za chwilę znowu jest białe. A potem monotonia wiecznie białej drogi. Drogi, na której trzeba uważać na wszystko. Drogi, na której nie widziałem asfaltu od miesięcy. Drogi, którą po prostu trzeba przemierzyć – nawet wówczas, gdy w zawiei nie widzi się absolutnie niczego i trzeba się zatrzymać, poczekać na jakąkolwiek widoczność.

Co jeszcze w islandzkiej zimie jest okrutne? To, w jaki sposób zmienia postrzeganie przestrzeni. Niewiele jest w zimie dni, kiedy niebo jest czyste. W zasadzie nie pamiętam więcej niż dwóch takich dni. Z powodu wiecznego zachmurzenia i opadów śniegu w różnym nasileniu w zasadzie tylko dwa razy w tym sezonie widziałem zorzę polarną, a było to w październiku i listopadzie. Piękna islandzka zima z Instagrama nie ma nic wspólnego z ponurą rzeczywistością. Bo codziennie jest absolutnie tak samo – biało albo szaro, niebezpiecznie na drodze i powtarzalnie, piekielnie powtarzalnie. Kiedy widzę w prognozie pogody po raz tysięczny informację o snjókoma, łapię się na tym, że po prostu mnie to dobija. Męczy przesyt – bo śnieg jest tu obecny absolutnie cały czas przez wiele miesięcy. Przemoczone buty, kurtki, wieczna wilgoć przenikająca wszędzie. Śnieg przestał być moim przyjacielem, przestałem adorować, jak pada. Jest elementem wyjątkowo ponurej codzienności. W przesycie wszystko brzydnie, śnieg również. Wspaniale wygląda na wzgórzach, gdy zdarza się taki rzadki pogodny dzień, kiedy można obserwować, jak wokół jest pięknie. Ale na co dzień? Wdziera się pod ubranie, do butów, uderza w twarz, mrozi dłonie, jest piekielnie męczący i wszechobecny – jakby miał nigdy nie odejść. Dlatego kiedy się skończy, ani chwili nie zatęsknię za kolejnym. Bo kojarzy mi się już tylko z mechanicznymi czynnościami zmierzającymi do przetrwania. Jest codziennie, morzy i męczy, wyznacza wyjątkowo nudną perspektywę przemijania. I nie można się poddać, nie można powiedzieć sobie dosyć, trzeba się z tym mierzyć, przywyknąć, nie mieć śniegu za wroga, choć nie można go nazwać przyjacielem.

Droga do pracy/domu. Czysta, odśnieżona, widoczna.


Wiem, że nie doświadczyłem jakiejś specjalnie surowej zimy na Islandii. Że kiedyś było dużo trudniej. Że moją drogę zamykano częściej niż raz czy dwa razy w roku. Wiem, że nie poznałem zimy w jej pełnej bezkompromisowości czy okrucieństwie. Zawsze udało mi się odkopać auto, zawsze dotarłem do celu, nie zaliczyłem (odpukać!) żadnej niebezpiecznej sytuacji na drodze. Ale ta biała monotonia wykańcza. Faktycznie to doskonały test, czy to kraj dla kogokolwiek – przetrwaj tu zimę, potem porozmawiamy. Mogę rozmawiać. Jestem gotowy na takie życie, ale tylko ze świadomością, że od kwietnia do końca września ta przepiękna wyspa zrekompensuje mi monotonię zimy.

Chciałbym kiedyś porównać kilka islandzkich zim. Ciekaw jestem, czy za każdym razem będzie się w nich kryć to niebezpieczne uczucie bycia gdzieś na granicy obłędu. Wyłączenia emocji i działania jak automat ze świadomością, że to jakaś równia pochyła, że zmierza się w jakimś niebezpiecznym kierunku, że czasem po prostu nie ma się siły wstać rano z łóżka i rozpocząć kolejnego nudnego i przewidywalnego dnia pośród bieli. Nigdy nie miałem depresji, nie mam do niej inklinacji, choć z natury jestem melancholikiem i bywam dość ponury. Podczas islandzkiej zimy czuję jednak, że ta granica, za którą traci się kontrolę nad czymkolwiek i można się tylko osunąć w jakąś egzystencjalną mgłę, jest naprawdę bardzo cienka. Bo islandzka zima nikogo nie oszczędza. Jest groźna i gotowa zrujnować cię chłodem oraz powtarzalnością. Wiem, że ogromne znaczenie ma brak światła, który – jak wspomniałem – mnie nie przeszkadza, jednak rozumiem, że wielu może zniszczyć, a nawet zabić.

Przeżyłem zatem pełną islandzką zimę. Jestem zmęczony i spragniony odmiany. Wiem, że czeka mnie to znowu i znowu. Ale już nigdy nie będę tym człowiekiem, który zimę sobie romantyzował albo cieszył się z wszechobecnej bieli. Chcę wreszcie złapać tchu, ruszyć przed siebie moim kochanym samochodem bez świadomości, że za chwilę może mnie spotkać coś przykrego, bo jazda wiąże się z niebezpieczeństwami. Chcę mieć nadal zimno i nie potrzebuję słońca, lecz pragnę świata bez śniegu i jego potwornie przytłaczającej mocy. Muszę na to jeszcze poczekać, ale już bliżej końca. Chcecie sprawdzić, czy naprawdę kochacie Islandię? Przemieszkajcie tutaj pełną zimę. A powyższy post to nie narzekanie, bo wiedziałem, na co się piszę, tylko nie byłem przekonany o tym, że to doświadczenie może być bolesne – także fizycznie, dla organizmu. Ten post to uczciwe i istotne dla mnie egzystencjalne sprawozdanie. Wiem, kiedy po prostu trudno jest znieść samego siebie. Dla mnie jest to okres islandzkiej zimy.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501

niedziela, 4 lutego 2024

Marilyn

 

Nigdy nie interesowały mnie samochody. Nie widziałem niczego wartego uwagi w pojazdach, w ogóle nie pojmowałem tych rozmów o koniach mechanicznych czy grzebania pod samochodowymi maskami i nadal mnie to nie interesuje. Przez całe życie mieszkałem w mieście, w którym wszędzie mogłem dojechać komunikacją miejską. Ponad czterdzieści lat żyłem bez prawa jazdy, w ogóle nie dostrzegałem aut wokół (w sensie przydatności do czegoś), zawsze odstraszały mnie koszty zrobienia tego dokumentu w Polsce oraz opowieści znajomych, którzy zostali straumatyzowani przez instruktorów czy egzaminatorów i z dużym trudem zdobyli prawko, a niektórzy jak już zrobili, to bali się potem jeździć, tak ich psychicznie zrujnował cały kurs prawa jazdy. Wybierając się do Islandii, wiedziałem doskonale, że umiejętność jeżdżenia samochodem będzie tu absolutnie potrzebna i konieczna. Z całą moją niechęcią, uprzedzeniami i niepokojami odłożyłem sobie tę szaloną kwotę i zaraz po przylocie na miejsce złożyłem dokumenty, by jak najszybciej rozpocząć cały proces.

Pisałem już o tym, jak się robi prawo jazdy na Islandii, więc nie będę się powtarzał. Cenne jest przede wszystkim to, że związki zawodowe zwracają część kwoty i w sumie nie płaci się aż tak więcej niż za zrobienie prawka w Polsce. Kiedy z okazji czterdziestych piątych urodzin zdałem sobie w kwietniu egzamin praktyczny i stałem się kierowcą, nie spodziewałem się, że zaraz potem zakocham się na zabój. Że obiektem tej miłości będzie właśnie samochód. Nie, nie samochód, gdyż ona jest dla mnie jak osoba, najbliższa i najbardziej godna zaufania. Marilyn. Takie imię dostała. Choć rozglądałem się za autami w Reykjaviku, gdzie jest ich najwięcej do wyboru, i byłem już bliski dokonania tego wyboru, ona stała właściwie tuż obok. Należała do rodziny mojego pierwszego landlorda. To była koincydencja – oni chcieli sprzedać czerwoną Hondę, ja chciałem kupić czerwony samochód niewiadomej marki, bo kompletnie się na tym nie znałem. I tak się złożyło, że trafiła w moje ręce, choć – co zabawne – po kupnie musiałem nią przyjechać ze stolicy na Fiordy Zachodnie, zaliczając pierwszą poważną lekcję jazdy dosłownie dwa tygodnie po otrzymaniu prawka, ponieważ miała tam malowany dach.



Jesteśmy razem już prawie rok. Marilyn sprawdziła się doskonale na każdej drodze i w każdych warunkach atmosferycznych. Przywiązałem się do niej i zaufałem jej w pełni przede wszystkim, gdy przyszła zima. To, w jaki sposób wozi mnie po zaśnieżonych i oblodzonych drogach, pośród zawiei i wiecznego zimowego mroku – to jak prowadzenie za rękę ślepego, choć dobrze wiem, że wiele zależy od tego, jakim sam jestem kierowcą, a staram się być ostrożny i nie popełniać żadnych błędów, dzięki temu (odpukać!) nic złego mi się jeszcze nie przydarzyło na drodze.

Jeśli ktoś będzie się śmiać lub uzna mnie za wariata – trudno. Wierzę w to, że troszczenie się o nią, rozmawianie z nią podczas jazdy i dziękowanie za każdym razem, gdy dowiezie bezpiecznie do celu, powoduje, że jeździ się dużo lepiej i bezpieczniej. Marilyn rozumie moje wahania, rozterki, ale także radości za kierownicą. Ani razu nie wydarzyło się nic niepokojącego, a każdy z trzech incydentów był jedynie konsekwencją mojego braku doświadczenia. Bo na przykład jakoś miesiąc po kupnie Marilyn obiłem jej buźkę, ruszając na neutralu spod domu i uderzając (lekko) w metalową barierkę sąsiada z naprzeciwka. Jeździła wtedy trochę z plastrem na froncie, ale wszystko naprawiłem, co oczywiście kosztowało. Wtedy przypomniałem sobie, że niektórzy sugerowali, aby pierwszy samochód był gratem do rozbijania. Nie kupiłem grata. Uznałem, że stać mnie na porządne auto i poświęciłem środki. Okazało się, że nie nabyłem samochodu. Zyskałem najbliższą mi istotę, która jest dla mnie praktycznie wszystkim, bo tylko dzięki niej czasem w kilka minut mogę się pozbyć bagażu złych doświadczeń i uciec w plener.



Marilyn to mój punkt odniesienia. Marilyn ma tożsamość. Mam pewność, że wybrałem najlepsze auto na świecie i nigdy nie śmiałbym zamienić go na żadne inne. Co prawda nie znam jej anatomii, nie umiałbym przy niej zrobić większości rzeczy, bo nadal nie jestem żadnym fanem motoryzacji ani też nie szarżuję za kółkiem, by coś się ciągle nadwerężało (póki co starłem jedynie jedno łożysko, jeżdżąc po szutrach). Ale daję jej to, co mogę dać i to, co jest najlepsze – moją miłość i zaufanie. To nie jest żadne przenoszenie utajonych emocji i uczuć na żelastwo umocowane na kółkach. To bezwarunkowe i wspaniałe przywiązanie. Idące za tym poczucie bezpieczeństwa oraz pewność, że za każdym razem mogę się wymiksować ze świata, w którym z różnych powodów muszę być, do świata, gdzie być chcę. I tam jesteśmy tylko razem wraz z oszałamiającym pejzażem. Marilyn to najlepsze, co mi się przydarzyło na Islandii. Chciałbym, żeby było jeszcze coś więcej, ale to mi na razie wystarczy.

niedziela, 28 stycznia 2024

Rok na Islandii

 

Droga do pracy. Krajobraz noir.

Ochłonąłem. Złapałem dystans do wszystkich negatywnych emocji, które towarzyszyły mi na początku stycznia w związku z opublikowaniem wywiadu ze mną w Newsweeku. Postanowiłem dalej robić swoje. Zdecydowałem, że będę wciąż pisał tego bloga, a wiele słów wsparcia pod postem informującym, że zaprzestaję tej działalności, dało mi do myślenia. Dlatego jestem z powrotem. I czuję się w obowiązku wyjaśnienia kilku kwestii. Wspomniany wywiad stał się – niestety – viralem i spowodował, że wiele osób zaczęło komentować we wrogi sposób treść, z którą się nie zapoznała, bo artykuł był płatny, a dostępny tylko nagłówek, zmieniany zresztą kilka razy pod kątem klikalności, co udało mi się zaobserwować. Nie przejąłem się ani jednym wirtualnym komentarzem kogoś, kogo nie znam, nigdy nie poznam i z czyim zdaniem nie muszę się liczyć. Przejąłem się, bo tutaj, gdzie mieszkam, po publikacji wywiadu zaczęły się dziać niezbyt przyjemne dla mnie rzeczy. Nie było moim celem urażenie kogokolwiek – ani Islandczyka, ani Polaka na emigracji. Nie było moim celem generalizowanie czy sugerowanie jakichkolwiek diagnoz – to był wywiad, czyli z natury rzeczy opowieść całkowicie subiektywna, przekazująca informacje o jednostkowych emocjach i przeżyciach. Nie miałem zamiaru godzić w kogokolwiek dobre imię, a zostałem potraktowany jak ktoś, kto sieje zło. Pomijam już dziwne próby interpretacji moich wypowiedzi, jak choćby ta, że przeszkadza mi codzienne dojeżdżanie do pracy z Flateyri, kiedy o trudnej drodze wspomniałem jedynie w kontekście pogorszenia się samopoczucia.

Myślę, że ludzie mają problemy z niuansowaniem różnych kwestii. Bo jeśli mówię, że coś mnie dotyka i boli, to z automatu jest to uznane za wyraz niechęci do mojej emigracji. Ludzie nie rozumieją, że tożsamość emigranta może być złożona. Że coś może uwierać i przeszkadzać, ale to nie znaczy, że ktoś chce z tego powodu opuścić miejsce, w którym się znajduje. Pozwoliłem sobie powiedzieć o tym, co jest dla mnie dyskomfortowe, ale i podkreślałem, że wybrałem nowe miejsce do życia świadomie, nie zamierzam z tego wyboru rezygnować, chcę jedynie podkreślić, jak trudna bywa emigracja. Wiem, że łatwiejsze do przyswojenia są komunikaty, w których ktoś jednoznacznie chwali albo potępia, ale mój żywot emigracyjny to mieszanka rozmaitych, często sprzecznych emocji. To w żadnym stopniu nie oznacza, że żałuję decyzji o wyprowadzeniu się do Islandii albo że jest mi tutaj źle. Tymczasem „życzliwi” zachęcają do powrotu, a jeszcze inni wspominają, że dla takich jak ja (czyli jakich?) najlepszy byłby 101 Reykjavik, a nie Fiordy Zachodnie. Przykro mi, ale właśnie Fiordy Zachodnie pokochałem, tutaj chcę zostać i będę wdzięczny za zajęcie się swoim życiem, bo ja moim nikomu nie robię krzywdy ani nikomu tu nic nie uprzykrzam.

Pierwsze chwile po przylocie rok temu.

Tymczasem dzisiaj mija rok, odkąd przybyłem na tę wyspę. To jest zasadniczy powód napisania nowego posta. 29 stycznia 2023 roku lądowałem na lotnisku w Keflaviku z naiwną wiarą, że wszystko się ułoży, choć nic w zasadzie nie było zaplanowane, miałem jedynie fundusze na dwa miesiące życia i załatwione na ten czas mieszkanie w Ísafjörður. I o czym przekonałem się ze zdumieniem, wiara wcale nie była taka naiwna, bo rzeczywiście się ułożyło. Miniony rok przyniósł mi więcej doświadczeń i skomplikowanych przeżyć niż całe moje dotychczasowe życie. Przylatując, miałem w wyobraźni wizerunek miejsca, do którego mnie ciągnęło, ale był to oczywiście zbiór iluzji, bo o codziennym życiu na Fiordach Zachodnich miałem się dopiero dowiedzieć. Moja emigracja była prawdopodobnie inna niż większość polskich emigracji. Wyjeżdżałem z kraju, w którym bardzo dobrze zarabiałem (nie mówię o zarobkach szkolnych, zresztą przez ostatnie miesiące w Polsce nie pracowałem już jako nauczyciel na etacie). Miałem uporządkowane życie. Na wszystko było mnie stać. Miałem własne mieszkanie. Żadna sprawa bytowa nie domagała się zmiany miejsca. Ale do tej zmiany nawoływała miłość. Dlatego wyemigrowałem, bo zakochałem się w pejzażu i ta miłość po roku wcale nie zmalała, wszystko mnie tu wokół zachwyca i nic mi nie spowszedniało. Jednakże tak, przez niektórych to, co zrobiłem, mogło zostać potraktowane jako fanaberia. Wybrałem, bo jestem wolny i chciałem zmienić swoje życie. Emigracja to dla mnie próba mierzenia się z samym sobą, nie potrzeba odcięcia się od jakichś problemów czy ucieczki od nich. To bardziej tutaj mogę czuć się niepewnie w sensie bytowym – nie mam już przecież własnego mieszkania, bardzo trudno jest mi się w pojedynkę utrzymać z islandzkiej pensji i w zasadzie w każdej chwili może wydarzyć się jakaś losowa sytuacja wymagająca nakładu finansowego, która mnie pogrzebie. Ale myślę przede wszystkim o tym, co zyskałem: niewyobrażalne piękno krajobrazu na co dzień oraz pozbawioną już niepokoju świadomość, że jest tak, jak zakładałem przez całe życie. Z każdą decyzją i każdym działaniem pozostaję sam. Nikt niczego za mnie nie zrobi. Muszę zaufać sobie, swoim możliwościom i swojemu potencjałowi. Tutaj jeszcze bardziej wrasta się w tę świadomą samotność, której nie rozumieją ludzie uznający mnie za dziwaka, ponieważ nie odczuwam potrzeby integrowania się z innymi. Rok na Islandii spowodował, że stałem się bardziej twardy, bezkompromisowy. Być może to innym przeszkadza – moją asertywność i pozorną surowość mylnie odbierają jako konfrontacje, gotowość do ataku. Jednocześnie mam wrażenie, że ginie gdzieś we mnie ten rodzaj wrażliwości, z którą tutaj przyjechałem. Na przykład łapię się na tym, że trudniej mi opisać (nawet samemu sobie, w głowie) piękno obserwowanego pejzażu, a wcześniej nie miałem z tym problemu. A może chodzi o to, żeby po prostu patrzeć i być szczęśliwym. Mimo wielu trudnych emocji na co dzień, za każdym razem, gdy zostaję sam z islandzką naturą, natychmiast poprawia mi się samopoczucie i doskonale widzę horyzont życiowej ścieżki, bo wiem, po co tu jestem.

Flateyri. Nowy dom.


Rok to niewiele, a jednocześnie kolosalnie dużo. Na pewno najtrudniejsza była końcówka tego roku. Surowa zima jest inaczej odbierana, gdy romantyzuje się płatki śniegu, a inaczej, gdy trzeba codziennie dojeżdżać do pracy. Chociaż się przyzwyczaiłem, nigdy nie polubię jeżdżenia samochodem zimą, jest to dla mnie po prostu zbyt stresujące. Ale mam też świadomość, że właśnie przeżyłem pierwszą pełną zimę na Islandii, a to jedno z kluczowych doświadczeń sprawdzających, czy rzeczywiście chce się tu zostać. Tak, chcę zostać. I przywitałem słońce z dużą przyjemnością, gdyż 25 stycznia to był pierwszy dzień od dawna, kiedy słońce pojawia się tak wysoko, że można je już zobaczyć w Ísafjörður ponad górami. Czekam do wiosny. Czasu, kiedy znowu wrócę do wycieczek po Islandii, tych dłuższych i bardziej pasjonujących. Jestem bardzo wdzięczny Islandii i Islandczykom za to wszystko, co pomogło mi uświadomić, że choć jestem w kraju, którego do końca nie rozumiem albo z którym nie zawsze się zgadzam, otrzymałem wszystko, co pozwala na rozpoczęcie nowego, dobrego życia. Muszę tylko zastanowić się nad tym, w jaki sposób więcej tu zarabiać, a gdy skończy się zima, będzie już tylko lepiej albo najlepiej. Jestem z siebie dumny, że przetrwałem ten rok i się nie załamałem. Mam nadzieję, że czeka mnie inny i bardziej spokojny czas.

wtorek, 19 grudnia 2023

Koniec roku

 

Ponieważ nie jestem istotą stadną i nie podążam za stadem, nie będę pisał o wybuchu wulkanu na półwyspie Reykjanes, który na bieżąco możecie sobie oglądać TUTAJ. Nie będę tego robił również dlatego, że erupcja zagraża miastu Grindavik, z którego już dawno wysiedlono ludzi. Ludzi borykających się z ogromnymi problemami od bardzo dawna, a teraz bezradnie patrzących na to, czy lawa za chwilę pożre ich domy. Dlatego nie ekscytuję się wulkanem, tylko patrzę na wszystko z przygnębieniem oraz empatią dla poszkodowanych, a zajmę się swoimi sprawami.

Jakby mało było nieprzyjemnych doświadczeń przełomu jesieni i zimy, po raz drugi dopadł mnie covid. Za pierwszym razem przechodziłem infekcję bardzo długo. Dopiero po blisko miesiącu kolejny test dał wynik negatywny. Tym razem wydaje mi się, że będzie to wszystko przebiegało łagodniej i po prostu musi tak przebiegać, bo nie mam w tej chwili wsparcia w postaci lekarzy z Luxmedu, którego laryngolodzy sprawnie zajęli się mną wtedy, kiedy covid zaatakował moje uszy oraz słuch. Przebieg obecnej infekcji jest bardzo podobny. Po trzech dniach czuję, że znowu jest coś nie tak z uszami. Tylko że teraz i tutaj niewiele będę mógł z tym zrobić, jeśli będzie się to rozwijać w niepokojącym kierunku. Wciąż zastanawiam się nad tym, czym tak naprawdę jest ten wirus. Przez całe swoje życie nie miałem nigdy grypy ani innej infekcji wirusowej, a przecież prawie dwie dekady pracowałem w szkole, gdzie od października do kwietnia wciąga się absolutnie wszystko, co przyniosą chorzy uczniowie. Od ponad ośmiu lat codziennie łykam tran i bardzo dbam o wzmacnianie naturalnej odporności. Wszystko, na co zachorowałem, wywołane było przez bakterie. I nagle okazuje się, że mimo szczepienia mój organizm nie daje rady jedynemu wirusowi, z jakim się spotkał, czyli covidowi. Jak bardzo dalekie od środowiska naturalnego musi być coś stworzone w jakimś laboratorium, co zderzyło świat z wielkimi dramatami, a ja mogę się cieszyć jedynie tym, że konfrontuję się po raz drugi z już łagodniejszą odmianą covida, który w przeciwieństwie do doświadczeń kilku moich znajomych nie kładzie mnie pod respirator czy nie wyniszcza w jakiś inny dramatyczny sposób. Bo to naprawdę dziwne, że organizm z dużą odpornością kolejny raz zostaje zainfekowany tym samym wirusem, żadnym innym. Nie pozostaje nic poza tym, co na zdjęciu – kontrola temperatury, saturacji, lek przeciwgorączkowy, krople na coraz większy katar, smutna pamiątka w postaci kolejnego testu z pozytywnym wynikiem oraz koszmarne doświadczenie utraty węchu.

Grudniowe Flateyri


Po publikacji mojego ostatniego postu, w którym – jak mniemają niektórzy – śmiałem narzekać na kraj, w którym rozpocząłem nowe życie, poza słowami wsparcia, za które serdecznie dziękuję, pojawiło się sporo publicznych i prywatnych komentarzy od ludzi, którzy znają moje życie, jego priorytety, a także mnie samego dużo lepiej ode mnie. Kanapowi mędrcy, którzy zdecydowali się na wykłady, pouczenia, przestrogi i uszczypliwości. Można odnieść wrażenie, że wszystko, co tutaj robię, robię niewłaściwie, a tylko dlatego, że o pewnych sprawach śmiałem napisać publicznie. Wiem doskonale, że jestem na Islandii gościem, nikt mnie tu nie zapraszał i nikt się mnie tu nie spodziewał. Zabieram miejsce pracy, mieszkanie i tlen komuś, kto mógłby je mieć i należy mu się bardziej, gdyż jest stąd. OK. Moja emigracja to mój wybór. Świadomy wybór. Ale emigracja to nie tylko pokorne zezwalanie na wszystko, co się otrzymuje w zamian za to, że miało się czelność pokochać inny kraj i zamieszkać w nim. Wiem, że to może komuś wyglądać tak, jakbym wszedł do czyjegoś domu i zaczął krytykować wystrój salonu albo podane posiłki. Ja tego jednak nie robię. Moja sytuacja – w tej metaforze – jest trochę inna, bowiem wszedłem do czyjegoś domu, usiłuję się załatwić, a nie działa toaleta i raczej muszę o tym informować gospodarzy, a nie myśleć, że swoje potrzeby fizjologiczne załatwię we własnym domu. Nie przyjechałem do Islandii z żadną postawą roszczeniową i wiem, że nic mi się tu nie należy. Serio o wszystko walczę i staram się być dzielny, uczciwie zarabiam na życie, nie przyjechałem po żaden socjal, niczego więcej poza podstawowym poszanowaniem mnie jako człowieka nie oczekuję. Jednakże kiedy płacąc podatki, nie jestem w stanie otrzymać zaspokojenia elementarnych potrzeb, jak również jestem traktowany wyjątkowo podle tylko dlatego, że na przykład nie znam języka islandzkiego – mam chyba prawo wyrazić swoją niezgodę na to. Tymczasem kompletnie nie rozumiem, dlaczego osoby nastawione do mnie krytycznie (byłem do tego przyzwyczajony przez całe życie i nie jest to dla mnie żadną nowością teraz) śledzą mój profil, poświęcają czas oraz energię na różnego rodzaju deprecjonujące mnie i moje decyzje komentarze. To tak jak ja bym sobie obserwował profil gościa w średnim wieku, który zdecydował się na emigrację na przykład do Afryki i pisał mu w komentarzach, że to DLA MNIE szaleńczy kierunek na rozpoczęcie nowego życia, poza tym nie doczytałem tego i tamtego o tym rejonie, jak również powinienem się biernie dostosować do realiów nowego życia. PO CO miałbym robić powyższe i tracić na to czas?



Tymczasem wtulam się w cudowny islandzki mrok (dzień trwa już tylko trzy godziny), przyzwyczajam do trudnych warunków drogowych, bez zniecierpliwienia odśnieżam codziennie auto łącznie z dachem, o którym wielu tutaj zapomina, jeżdżąc ze śniegiem i lodem stwarzającym zagrożenie dla innych użytkowników ruchu drogowego, ale przede wszystkim staram się znaleźć wewnętrzną harmonię w świecie, który na razie jest ciemną pustką, ale za jakiś czas się wyłoni, natomiast teraz, w tej ciemności, jest być może czas, by zajrzeć w głąb siebie. Podsumować ten rok, dostrzec mnóstwo pozytywów decyzji o emigracji i przede wszystkim uwierzyć w to, że naprawdę ma się ten piękny majestat na co dzień obok siebie – nawet jeśli obecnie skryty w mroku. Rok 2023 był rokiem największego przełomu i niewiarygodnych zmian. Przełamywania granic. Pokonywania słabości. Zrobiłem w tym roku rzeczy, o które nigdy bym siebie nie podejrzewał. Jestem przekonany, że nowy rok przyniesie na pewno kolejne wyzwania, jednak to, co niemożliwe – może poza trzaśnięciem drzwiami obrotowymi – stało się tutaj możliwe dzięki mojej determinacji i umiejętności praktycznego działania oraz myślenia. Chcę wierzyć, że 2024 rok będzie jeszcze piękniejszy i że dam Islandii od siebie przynajmniej mały procent tego, co otrzymałem od niej dla siebie.

piątek, 15 grudnia 2023

"Matka siedzi z tyłu", reż. Hilmar Oddsson

 


Nie jestem przekonany, czy Hilmar Oddsson proponuje nam czarną komedię, choć oczywiście bardzo się stara, by sporo jej elementów pojawiło się tutaj w mniej lub bardziej trafny sposób. O ile rozbraja nauka szydełkowania więźniów, o tyle scena z dwiema podpitymi kobietami szukającymi męskiego towarzystwa jest słaba i serio niesmaczna. Ale cały film jest nadzwyczaj dobry, bo opowiada nie tylko rzeczywistą historię, lecz również w umiejętny sposób łączy elementy surrealistyczne z podróżą po Islandii. A dzięki surrealizmowi ciekawiej wygląda portret psychologiczny głównego bohatera. Natomiast wpatrując się w ten portret, jednak zdecydowanie nie było mi do śmiechu.

Właściwie jest to opowieść o relacji. Trudnej, toksycznej, jednocześnie przepełnionej pozorną harmonią oraz akceptacją. Matka i podstarzały syn. Mieszkają z dala od cywilizacji na Fiordach Zachodnich i już w pierwszej scenie widzimy, jak silna jest łącząca ich więź egzemplifikowana przez wełnę, z której zarobkowo robią islandzkie swetry. Tajemnice rodzinne odsłaniane są stopniowo, bardzo umiejętnie i z doskonałym wyczuciem balansu – zachować surowość oraz pozorną filmową flautę, a opowiadać o najbardziej boleśnie dotykających emocjach z przeszłości, która – jakby tego chciał bohater – nie odeszła tak po prostu.



Nie jest to film jednego aktora, jednak Þröstur Leó Gunnarsson kradnie tutaj praktycznie każdy kadr. Wyobcowany, oddalony od rzeczywistości, pragnie spełnić wolę matki, a jednocześnie odkrywa mroczne tajemnice dotyczące swojego życia. Jest Islandczykiem z krwi i kości. Dumnie niosącym w sobie każdą cichą skargę, bo przecież nie ma się komu poskarżyć, jak nie da się wydostać z okolic domu pośrodku niczego, nie angażując w to sporego wysiłku. Czarno-białe zdjęcia pejzażowe Islandii robią ogromne wrażenie, nie tylko podkreślając jej dystyngowanie, ale przede wszystkim zaciemniając koloryt postaci, które wciąż na nowo zaskakują. W tonacji noir rozgrywa się przed nami trochę slow cinema, ale przede wszystkim opowieść o islandzkiej tożsamości – skonfrontowanej ze śladami świata spoza wyspy, bo już w 1980 roku na drogi szutrowe Fiordów Zachodnich, na których trudno się minąć z autem jadącym z naprzeciwka, wjeżdżają zagraniczni turyści.

Oddsson ciekawie niuansuje islandzką przynależność do swojego skrawka ziemi, która jest jednocześnie przestrzenią wolności, ale i egzystencjalnego zniewolenia. W świecie matki i syna czas toczy się inaczej, a wieści z kraju i ze świata przybywają z opóźnieniem nagrane na kasety magnetofonowe. Oboje utknęli w danym miejscu i pozornie jasno określonej relacji, bo z różnych powodów było to konieczne. Przełom następuje w zaskakujący sposób, a reżyser z islandzką nonszalancją traktuje szczegóły swojej filmowej opowieści – na przykład to, że bohater przez kilka dni nie zmienia ubrania, a pasażerka w aucie nie podlega oczywistym procesom, które następują w ciągu kilku dni, a o których nie chcę wspominać, by nie psuć zaskoczenia pojawiającego się w tym filmie już na samym wstępie. Nic to. Historia opowiedziana jest w konsekwentnym obrazie, ładnie skadrowana, podzielona na rozdziały i z pięknym portretem islandzkiej natury, która jawi się tutaj jako wyjątkowo łagodna, bo nawet deszcz jest jakby deszczykiem, a wiatr, choć go słychać, w żaden sposób nie oddaje tego, co to znaczy wiać na Islandii.



Film usatysfakcjonuje wielbicieli kina drogi, twórczości Jima Jarmuscha, na którego powołuje się reżyser, opowiadając o tym, że ta historia przyszła do niego po dekadach rozmyślań, jak również każdego, kto lubi absurdalny humor – nie zawsze czarny i nie zawsze trafnie dobrany do sceny. Dwugodzinny spektakl, w którym wrzące emocje studzi północny chłód natury, lecz także kino zaskakujących zwrotów akcji i kilku scen, które naprawdę bawią znakomicie. Każdy rodzaj goryczy niesiony przez życie przez bohaterów i w odpowiednich miejscach artykułowany zderza się z licznymi absurdami wynikającymi z tego, że na drodze matki oraz syna, która dotychczas była monotonna i prozaiczna, zaczynają stawać dziwne postacie, a wraz z nimi pojawiają się dziwaczne zbiegi okoliczności. W tym wszystkim to jest jednak bardzo ciepły film. Taki trochę nienordycki w swej słodyczy zakończenia, jednak ciekawie portretujący ochłodzenia i napięcia w pozornie harmonijnej relacji. Dlatego zdecydowanie lepiej pasuje tu oryginalny islandzki tytuł, jednak w tłumaczeniu zdecydowano się odnieść do Barei. Czy słusznie – warto się przekonać.

Premiera kinowa w Polsce: 5 stycznia 2024 roku

Polski trailer znajdziecie TUTAJ, ale nie polecam go oglądać, bo zdradza praktycznie wszystko.

---------

Za możliwość przedpremierowego obejrzenia dziękuję Aurora Films