Bardzo długo tutaj nie
pisałem. Jest pewien rodzaj doświadczeń oraz przeżyć, których po prostu nie da
się zwerbalizować. Ale chciałem przerwać ciszę, bowiem dzisiaj mija dokładnie
dziesięć miesięcy, odkąd przyjechałem na Islandię. To czas zmian i dostosowań.
Ale także doświadczeń czegoś, do czego nie można się dostosować. Bo to, jak
funkcjonuje islandzkie państwo, nie jest w tym momencie dla mnie do przyjęcia.
Każdemu, kto chce wpisać się z mądrością, że masz, co chciałeś albo jak nie
pasuje to wyjedź, polecam darować sobie tę głębię analizy mojej egzystencji.
Skoro jestem tu już dziesięć miesięcy, od dziewięciu płacę temu państwu
podatki, mam prawo oczekiwać czegoś więcej niż to, w jaki sposób traktuje mnie tutaj
„opieka” medyczna, niektórzy otaczający mnie ludzie w instytucjach, a także dostrzegać
i nazywać, jaka jest islandzka mentalność, w której sporo fałszu i nie widzę na
razie co oraz na jakiej zasadzie ma czynić życie tutaj szczęśliwym i spokojnym,
jak gwarantują to wszystkie międzynarodowe rankingi porównujące egzystencję w
różnych krajach. Myślę, że nawet znajomość języka islandzkiego, do której wciąż
mi daleko, zasadniczo nie zmieni nic w mojej sytuacji bytowej. Bo poszukując
tutaj szczęścia, nie mam zamiaru się po prostu dostosowywać. Ludzie
dostosowujący się do tutejszych absurdów i uciążliwości nie są – śmiem
twierdzić – ludźmi szczęśliwymi, lecz dostosowanymi. Do czego? Długo by
opowiadać. To nie jest w najmniejszym nawet stopniu kraj, którego wizerunek
tworzy się w świecie. A już na pewno nie jest nim tu, gdzie mieszkam, na prowincji.
Muszę pamiętać, że nikogo
tutaj nie interesują moje problemy. Ani w ogóle moja osoba. Pracodawca nie
interesuje się tym, że wybrałem do zamieszkania miejscowość 25 km od miejsca
pracy i że w zimie czasami bardzo trudno do tej pracy dojechać, bo to mój
WYBÓR. Nie interesuje go również moje złe samopoczucie lub choroba, bo jestem w
stanie usłyszeć, że ważniejsze jest, co z godzinami otwarcia sklepu, a nie to,
co mi dolega, gdy idę na pierwsze krótkie zwolnienie lekarskie. W tutejszym
„szpitalu” nikogo nie interesuje moja wieloletnia batalia z bezsennością i nikt
w zasadzie nie chce mi pomóc przynajmniej doraźnie złagodzić braki snu. Nie ma
tu specjalisty, na przykład psychiatry, który pokierowałby moim leczeniem
mądrze, dobrze dobrał leki, nie proponował placebo albo – druga skrajność –
silnie uzależniających środków, bym właśnie z jednego z nich się odtruwał, co
jest bardzo nieprzyjemne i bolesne. Nie mogę też skorzystać z pomocy jakiegoś
specjalisty od zaburzeń snu choćby ze stolicy, bo w Islandii najwidoczniej nie
istnieje coś takiego jak teleporada.
Czasem nie mam już siły prosić
o cokolwiek pięć razy, bo tu wciąż trzeba się z czymś przypominać, wszystko
sprawdzać, wciąż być czujnym i nie wierzyć, że jak ktoś powie, że coś się
załatwi w danym terminie, właśnie wtedy się to stanie. Męczy mnie i morzy to, w
jaki sposób podchodzi się tutaj do praktycznych problemów życia codziennego. Że
dostaję informację, iż każdy ze wszystkim radzi sobie sam. A jednak na przykład
matka z dziećmi ma tu nieporównywalnie łatwiej w każdym miejscu niż singiel,
który nie zamierza się na Islandii rozmnażać.
Sporo frustracji, gniewu,
nieprzyjemnych emocji na co dzień. Przerwa w tym, co dawało mi odskocznię i z
powodu czego tutaj przyjechałem: w zimowych warunkach trudno jeździć gdzieś
dalej nawet na dobrze dobranych oponach, bo jeśli drogi są zaśnieżone, to nie ma
nawet mowy o tym, by zjechać w jakiś punkt widokowy, gdyż nie ma do niego
dojazdu, nie mówiąc o wjechaniu na drogę szutrową, która nie jest obsługiwana
zimą i wjazd tam to jak próba samobójcza. To moja pierwsza zima, podczas której
muszę radzić sobie sam jako kierowca. I choć uczyłem się jeździć w zimie, a
dopiero na krótko przed egzaminem końcowym zobaczyłem asfalt pod kołami, zimowe
jeżdżenie nie ma w sobie niczego przyjemnego, gdyż w moim przypadku jest
podszyte strachem, że w każdym momencie auto może mnie zdradzić. Miałem już dwa
dramatyczne momenty, w których o mało nie wylądowałem w rowie, więc od teraz
gdy widzę padający śnieg, a zwłaszcza padający intensywnie, nie zachwycam się
tym, jak przez całe moje dotychczasowe życie, lecz natychmiast spinam
wewnętrznie na myśl, że za chwilę trzeba będzie jechać do/z pracy w piekielnie
trudnych warunkach.
Ostoją spokoju i przestrzenią, w której redukuję stresy oraz frustracje, staje się teraz paradoksalnie dom, a nie wycieczki, kontakt z naturą. Mój dom jest wspaniały i doceniam go za każdym razem, kiedy słyszę od znajomych, z kim i w jakich warunkach mieszkają, a także to, jak bezskutecznie poszukują satysfakcjonującego ich lokum w okolicy. Przeprowadzka do Flateyri była dla mnie jak nowy początek, ale jednocześnie zbiegła się z tym, że w październiku i listopadzie skumulowane od początku pobytu na Islandii emocje zaczęły po prostu ze mnie wychodzić, stałem się nerwowy i drażliwy. Nie było gdzie i z kim przepracować tego, co przeżywam, a sam kontakt z naturą jako remedium na troski w tej chwili się nie do końca sprawdza. Nie tylko dlatego, że jest coraz ciemniej i godziny ze światłem to zwykle czas, gdy jestem w pracy. Nie wiem, czy to ja nie potrafię się dopasować do państwa islandzkiego i wymagam zbyt dużo, oczekując elementarnej funkcjonalności, rzeczowości, empatii i logiczności w postępowaniu, czy może rzeczywiście trafiłem w miejsce, o którym myślenie ukształtowały z gruntu fałszywe i szkodliwe opowieści o tym, że Islandia jest najszczęśliwszym krajem na świecie. Jest najpiękniejszą wyspą na świecie, ale jako kraj, w którym funkcjonuję ze statusem obcokrajowca bez znajomości języka, usiłując przeżyć od pierwszego do pierwszego, staje się dla mnie źródłem coraz większych frustracji. Nie, nie wracam do Polski i nie dam żadnej satysfakcji tym obserwatorom, którzy czekają na tąpnięcie i na to, że mi coś tutaj nie wyjdzie. Po prostu mam gorsze tygodnie i mam prawo je mieć. A ten post nie jest żadnym wylewem frustracji. Po prostu coraz mocniej dociera do mnie, że gdybym świadomie i wiedząc wszystko o tym państwie, miał je wybrać do życia, abstrahując od zimna i pejzażu, po które przyjechałem, pewnie nigdy bym się na to nie zdecydował. Nie wierzę, że receptą na szczęście tutaj jest „dostosuj się”. Ale przyjechałem do Islandii właśnie dla zimna i pejzażu, czuję się u siebie i nikt ani nic nie zniszczy mojego przekonania, że jestem we właściwym miejscu, a dziesięć miesięcy temu zaczęła się moja najpiękniejsza – choć trudna – życiowa przygoda.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawę w ramach wsparcia TUTAJ