wtorek, 19 grudnia 2023

Koniec roku

 

Ponieważ nie jestem istotą stadną i nie podążam za stadem, nie będę pisał o wybuchu wulkanu na półwyspie Reykjanes, który na bieżąco możecie sobie oglądać TUTAJ. Nie będę tego robił również dlatego, że erupcja zagraża miastu Grindavik, z którego już dawno wysiedlono ludzi. Ludzi borykających się z ogromnymi problemami od bardzo dawna, a teraz bezradnie patrzących na to, czy lawa za chwilę pożre ich domy. Dlatego nie ekscytuję się wulkanem, tylko patrzę na wszystko z przygnębieniem oraz empatią dla poszkodowanych, a zajmę się swoimi sprawami.

Jakby mało było nieprzyjemnych doświadczeń przełomu jesieni i zimy, po raz drugi dopadł mnie covid. Za pierwszym razem przechodziłem infekcję bardzo długo. Dopiero po blisko miesiącu kolejny test dał wynik negatywny. Tym razem wydaje mi się, że będzie to wszystko przebiegało łagodniej i po prostu musi tak przebiegać, bo nie mam w tej chwili wsparcia w postaci lekarzy z Luxmedu, którego laryngolodzy sprawnie zajęli się mną wtedy, kiedy covid zaatakował moje uszy oraz słuch. Przebieg obecnej infekcji jest bardzo podobny. Po trzech dniach czuję, że znowu jest coś nie tak z uszami. Tylko że teraz i tutaj niewiele będę mógł z tym zrobić, jeśli będzie się to rozwijać w niepokojącym kierunku. Wciąż zastanawiam się nad tym, czym tak naprawdę jest ten wirus. Przez całe swoje życie nie miałem nigdy grypy ani innej infekcji wirusowej, a przecież prawie dwie dekady pracowałem w szkole, gdzie od października do kwietnia wciąga się absolutnie wszystko, co przyniosą chorzy uczniowie. Od ponad ośmiu lat codziennie łykam tran i bardzo dbam o wzmacnianie naturalnej odporności. Wszystko, na co zachorowałem, wywołane było przez bakterie. I nagle okazuje się, że mimo szczepienia mój organizm nie daje rady jedynemu wirusowi, z jakim się spotkał, czyli covidowi. Jak bardzo dalekie od środowiska naturalnego musi być coś stworzone w jakimś laboratorium, co zderzyło świat z wielkimi dramatami, a ja mogę się cieszyć jedynie tym, że konfrontuję się po raz drugi z już łagodniejszą odmianą covida, który w przeciwieństwie do doświadczeń kilku moich znajomych nie kładzie mnie pod respirator czy nie wyniszcza w jakiś inny dramatyczny sposób. Bo to naprawdę dziwne, że organizm z dużą odpornością kolejny raz zostaje zainfekowany tym samym wirusem, żadnym innym. Nie pozostaje nic poza tym, co na zdjęciu – kontrola temperatury, saturacji, lek przeciwgorączkowy, krople na coraz większy katar, smutna pamiątka w postaci kolejnego testu z pozytywnym wynikiem oraz koszmarne doświadczenie utraty węchu.

Grudniowe Flateyri


Po publikacji mojego ostatniego postu, w którym – jak mniemają niektórzy – śmiałem narzekać na kraj, w którym rozpocząłem nowe życie, poza słowami wsparcia, za które serdecznie dziękuję, pojawiło się sporo publicznych i prywatnych komentarzy od ludzi, którzy znają moje życie, jego priorytety, a także mnie samego dużo lepiej ode mnie. Kanapowi mędrcy, którzy zdecydowali się na wykłady, pouczenia, przestrogi i uszczypliwości. Można odnieść wrażenie, że wszystko, co tutaj robię, robię niewłaściwie, a tylko dlatego, że o pewnych sprawach śmiałem napisać publicznie. Wiem doskonale, że jestem na Islandii gościem, nikt mnie tu nie zapraszał i nikt się mnie tu nie spodziewał. Zabieram miejsce pracy, mieszkanie i tlen komuś, kto mógłby je mieć i należy mu się bardziej, gdyż jest stąd. OK. Moja emigracja to mój wybór. Świadomy wybór. Ale emigracja to nie tylko pokorne zezwalanie na wszystko, co się otrzymuje w zamian za to, że miało się czelność pokochać inny kraj i zamieszkać w nim. Wiem, że to może komuś wyglądać tak, jakbym wszedł do czyjegoś domu i zaczął krytykować wystrój salonu albo podane posiłki. Ja tego jednak nie robię. Moja sytuacja – w tej metaforze – jest trochę inna, bowiem wszedłem do czyjegoś domu, usiłuję się załatwić, a nie działa toaleta i raczej muszę o tym informować gospodarzy, a nie myśleć, że swoje potrzeby fizjologiczne załatwię we własnym domu. Nie przyjechałem do Islandii z żadną postawą roszczeniową i wiem, że nic mi się tu nie należy. Serio o wszystko walczę i staram się być dzielny, uczciwie zarabiam na życie, nie przyjechałem po żaden socjal, niczego więcej poza podstawowym poszanowaniem mnie jako człowieka nie oczekuję. Jednakże kiedy płacąc podatki, nie jestem w stanie otrzymać zaspokojenia elementarnych potrzeb, jak również jestem traktowany wyjątkowo podle tylko dlatego, że na przykład nie znam języka islandzkiego – mam chyba prawo wyrazić swoją niezgodę na to. Tymczasem kompletnie nie rozumiem, dlaczego osoby nastawione do mnie krytycznie (byłem do tego przyzwyczajony przez całe życie i nie jest to dla mnie żadną nowością teraz) śledzą mój profil, poświęcają czas oraz energię na różnego rodzaju deprecjonujące mnie i moje decyzje komentarze. To tak jak ja bym sobie obserwował profil gościa w średnim wieku, który zdecydował się na emigrację na przykład do Afryki i pisał mu w komentarzach, że to DLA MNIE szaleńczy kierunek na rozpoczęcie nowego życia, poza tym nie doczytałem tego i tamtego o tym rejonie, jak również powinienem się biernie dostosować do realiów nowego życia. PO CO miałbym robić powyższe i tracić na to czas?



Tymczasem wtulam się w cudowny islandzki mrok (dzień trwa już tylko trzy godziny), przyzwyczajam do trudnych warunków drogowych, bez zniecierpliwienia odśnieżam codziennie auto łącznie z dachem, o którym wielu tutaj zapomina, jeżdżąc ze śniegiem i lodem stwarzającym zagrożenie dla innych użytkowników ruchu drogowego, ale przede wszystkim staram się znaleźć wewnętrzną harmonię w świecie, który na razie jest ciemną pustką, ale za jakiś czas się wyłoni, natomiast teraz, w tej ciemności, jest być może czas, by zajrzeć w głąb siebie. Podsumować ten rok, dostrzec mnóstwo pozytywów decyzji o emigracji i przede wszystkim uwierzyć w to, że naprawdę ma się ten piękny majestat na co dzień obok siebie – nawet jeśli obecnie skryty w mroku. Rok 2023 był rokiem największego przełomu i niewiarygodnych zmian. Przełamywania granic. Pokonywania słabości. Zrobiłem w tym roku rzeczy, o które nigdy bym siebie nie podejrzewał. Jestem przekonany, że nowy rok przyniesie na pewno kolejne wyzwania, jednak to, co niemożliwe – może poza trzaśnięciem drzwiami obrotowymi – stało się tutaj możliwe dzięki mojej determinacji i umiejętności praktycznego działania oraz myślenia. Chcę wierzyć, że 2024 rok będzie jeszcze piękniejszy i że dam Islandii od siebie przynajmniej mały procent tego, co otrzymałem od niej dla siebie.

piątek, 15 grudnia 2023

"Matka siedzi z tyłu", reż. Hilmar Oddsson

 


Nie jestem przekonany, czy Hilmar Oddsson proponuje nam czarną komedię, choć oczywiście bardzo się stara, by sporo jej elementów pojawiło się tutaj w mniej lub bardziej trafny sposób. O ile rozbraja nauka szydełkowania więźniów, o tyle scena z dwiema podpitymi kobietami szukającymi męskiego towarzystwa jest słaba i serio niesmaczna. Ale cały film jest nadzwyczaj dobry, bo opowiada nie tylko rzeczywistą historię, lecz również w umiejętny sposób łączy elementy surrealistyczne z podróżą po Islandii. A dzięki surrealizmowi ciekawiej wygląda portret psychologiczny głównego bohatera. Natomiast wpatrując się w ten portret, jednak zdecydowanie nie było mi do śmiechu.

Właściwie jest to opowieść o relacji. Trudnej, toksycznej, jednocześnie przepełnionej pozorną harmonią oraz akceptacją. Matka i podstarzały syn. Mieszkają z dala od cywilizacji na Fiordach Zachodnich i już w pierwszej scenie widzimy, jak silna jest łącząca ich więź egzemplifikowana przez wełnę, z której zarobkowo robią islandzkie swetry. Tajemnice rodzinne odsłaniane są stopniowo, bardzo umiejętnie i z doskonałym wyczuciem balansu – zachować surowość oraz pozorną filmową flautę, a opowiadać o najbardziej boleśnie dotykających emocjach z przeszłości, która – jakby tego chciał bohater – nie odeszła tak po prostu.



Nie jest to film jednego aktora, jednak Þröstur Leó Gunnarsson kradnie tutaj praktycznie każdy kadr. Wyobcowany, oddalony od rzeczywistości, pragnie spełnić wolę matki, a jednocześnie odkrywa mroczne tajemnice dotyczące swojego życia. Jest Islandczykiem z krwi i kości. Dumnie niosącym w sobie każdą cichą skargę, bo przecież nie ma się komu poskarżyć, jak nie da się wydostać z okolic domu pośrodku niczego, nie angażując w to sporego wysiłku. Czarno-białe zdjęcia pejzażowe Islandii robią ogromne wrażenie, nie tylko podkreślając jej dystyngowanie, ale przede wszystkim zaciemniając koloryt postaci, które wciąż na nowo zaskakują. W tonacji noir rozgrywa się przed nami trochę slow cinema, ale przede wszystkim opowieść o islandzkiej tożsamości – skonfrontowanej ze śladami świata spoza wyspy, bo już w 1980 roku na drogi szutrowe Fiordów Zachodnich, na których trudno się minąć z autem jadącym z naprzeciwka, wjeżdżają zagraniczni turyści.

Oddsson ciekawie niuansuje islandzką przynależność do swojego skrawka ziemi, która jest jednocześnie przestrzenią wolności, ale i egzystencjalnego zniewolenia. W świecie matki i syna czas toczy się inaczej, a wieści z kraju i ze świata przybywają z opóźnieniem nagrane na kasety magnetofonowe. Oboje utknęli w danym miejscu i pozornie jasno określonej relacji, bo z różnych powodów było to konieczne. Przełom następuje w zaskakujący sposób, a reżyser z islandzką nonszalancją traktuje szczegóły swojej filmowej opowieści – na przykład to, że bohater przez kilka dni nie zmienia ubrania, a pasażerka w aucie nie podlega oczywistym procesom, które następują w ciągu kilku dni, a o których nie chcę wspominać, by nie psuć zaskoczenia pojawiającego się w tym filmie już na samym wstępie. Nic to. Historia opowiedziana jest w konsekwentnym obrazie, ładnie skadrowana, podzielona na rozdziały i z pięknym portretem islandzkiej natury, która jawi się tutaj jako wyjątkowo łagodna, bo nawet deszcz jest jakby deszczykiem, a wiatr, choć go słychać, w żaden sposób nie oddaje tego, co to znaczy wiać na Islandii.



Film usatysfakcjonuje wielbicieli kina drogi, twórczości Jima Jarmuscha, na którego powołuje się reżyser, opowiadając o tym, że ta historia przyszła do niego po dekadach rozmyślań, jak również każdego, kto lubi absurdalny humor – nie zawsze czarny i nie zawsze trafnie dobrany do sceny. Dwugodzinny spektakl, w którym wrzące emocje studzi północny chłód natury, lecz także kino zaskakujących zwrotów akcji i kilku scen, które naprawdę bawią znakomicie. Każdy rodzaj goryczy niesiony przez życie przez bohaterów i w odpowiednich miejscach artykułowany zderza się z licznymi absurdami wynikającymi z tego, że na drodze matki oraz syna, która dotychczas była monotonna i prozaiczna, zaczynają stawać dziwne postacie, a wraz z nimi pojawiają się dziwaczne zbiegi okoliczności. W tym wszystkim to jest jednak bardzo ciepły film. Taki trochę nienordycki w swej słodyczy zakończenia, jednak ciekawie portretujący ochłodzenia i napięcia w pozornie harmonijnej relacji. Dlatego zdecydowanie lepiej pasuje tu oryginalny islandzki tytuł, jednak w tłumaczeniu zdecydowano się odnieść do Barei. Czy słusznie – warto się przekonać.

Premiera kinowa w Polsce: 5 stycznia 2024 roku

Polski trailer znajdziecie TUTAJ, ale nie polecam go oglądać, bo zdradza praktycznie wszystko.

---------

Za możliwość przedpremierowego obejrzenia dziękuję Aurora Films