poniedziałek, 28 sierpnia 2023

O urlopie

 

Przy największym islandzkim wodospadzie


Za mną sześć dni urlopowej podróży. Przede mną jeszcze kilka chwil, by złapać oddech w domu przed powrotem do pracy, ale czuję, że dobrze wykorzystałem ten czas. Cenny czas, bo po prawie dwóch dekadach nauczycielskiego wolnego przez dwa miesiące, taki krótki okres był najpierw wyczekiwany, a potem celebrowany. Wybrałem się w podróż po północnej Islandii – trochę z sentymentu, trochę z ciekawości. Odwiedziłem miejsca, w których byłem po raz pierwszy siedem lat temu, gdy zachłysnąłem się Islandią podczas pierwszych odwiedzin i zakochałem w niej od pierwszego wejrzenia. Zatem Goðafoss, Dettifoss, kanion Ásbyrgi – wyglądają dokładnie tak samo jak przed laty i zobaczenie ich daje równie wiele frajdy. Co prawda w tym ostatnim usiłowałem złapać choć kilka minut ciszy, co okazało się niemożliwe, bo wszyscy turyści zdecydowali się głośno rozmawiać właśnie w TYM miejscu, jakby nie mogli się nagadać w aucie podczas jazdy. Miło było również ponownie odwiedzić sympatyczny Húsavík. Z moją radością w pełnym słońcu nie czułem się jednak na miejscu, kiedy zobaczyłem, jak z kościoła wysypała się duża grupa Islandczyków ubranych na czarno, wśród której część osób płakała, a część tuliła płaczących. Pogrzeb. Moje nowe życie dopiero się zaczyna, a czyjeś właśnie się skończyło. Tym bardziej doceniłem to, co mam. Zwłaszcza że gdyby przyszło mi umrzeć już teraz, wiem przynajmniej, że umierałbym spełniony. Osiągnąłem i zdobyłem dokładnie wszystko, co chciałem osiągnąć oraz zdobyć.

Kolory kanionu Asbyrgi


Miejsce, które było dla mnie nowe, to między innymi Siglufjörður – mała rybacka miejscowość, której malowniczość mogłem poznać dopiero, gdy stamtąd wyjeżdżałem, bo w dniu przyjazdu cały fiord spowity był mgłą. Tam też poznałem przesympatyczną i przedsiębiorczą Polkę, z którą uciąłem sobie miłą pogawędkę. Zapomniałem wziąć z domu wentylatora, więc pierwszej nocy się trochę męczyłem (zasypiam dopiero, gdy czuję chłodny powiew, o ile w ogóle zasypiam), zakładając też, że tak będzie podczas drugiej, bo dopiero trzeciego dnia mogłem coś kupić w Akureyri. Tymczasem dzięki Karolinie, która po prostu pożyczyła sprzęt z sąsiedniego hotelu, było mi w Salt Guesthouse jeszcze bardziej komfortowo. Pomyślałem sobie, że nikt z islandzkiej obsługi nie wpadłby na taki pomysł. Że coś takiego jest bardzo polskie. Że przynosimy tej wyspie jako emigranci ogromne pokłady pomysłowości i kreatywności w zlecanych nam zadaniach. Przekonałem się o tym już kilka razy jako pracownik tutaj, widząc zasadnicze różnice w postrzeganiu pracy przez Polaków i Islandczyków.

Widmo Brockenu


To, co nowe, chłonąłem z wypiekami na twarzy i tam, gdzie nowe, spotykało mnie czasem coś niezwykłego. Jak widmo Brockenu. Niezwykle rzadkie zjawisko, którego doświadczyłem przy Öxarfjörður. Tęczowa korona nad moją głową wędrowała po oceanie w odbiciu mojej sylwetki z klifu. Przeczytałem, że ludzie gór trochę boją się, gdy doświadczają tego podczas wędrówek, bo widmo Brockenu zwiastuje jakieś nieszczęście na szlaku. Ja nie chodzę po górach, więc zastanawiam się, czy to, czego doświadczyłem w tym malowniczym fiordzie, będzie prognozą na dobrą czy złą zmianę. A może po prostu wydarzyło się przypadkiem. Nie sądziłem, że spotka mnie coś takiego. Najwidoczniej na Islandii mają mi się przytrafiać wszelkie wyjątkowe rzeczy.

Najstarszy islandzki kościół


Wyjątkowo też nieprzyjemnie będę wspomniał Akureyri z tego wyjazdu. Za sprawą autostrady i restauracji. Nieświadomy niczego przemknąłem długim tunelem za tym miastem, jadąc dalej na północ. Trochę dziwiło mnie to, że w środku dnia roboczego jest w nim dosyć pusto. Szybko to zrozumiałem, gdy dostałem na koncie rachunek do zapłacenia – ponad 2 tysiące koron islandzkich za jednorazowy przejazd Vaðlaheiðargöng! Zastanawiam się, jak opłaty są egzekwowane od turystów jadących zagranicznymi samochodami. Bo tu nie można przecież zrobić zdjęcia rejestracji, by wrzucić rachunek na konto bankowe właściciela samochodu (tak, powszechna inwigilacja jest w Islandii normą). Rozumiem, że za nową inwestycję drogową trzeba przez jakiś czas płacić, by zwróciły się koszty jej wykonania, ale nie aż tyle! Serio, wolę sobie za to kupić fajki i hot-doga na stacji benzynowej. Tak więc w drugą stronę wracałem już inaczej, drogą 84 – nie dość, że jest bezpłatna, to jeszcze oferuje przepiękne widoki po drodze, więc zdecydowanie warto nadłożyć trochę w trasie. Drugie nieprzyjemne wspomnienie z Akureyri związane jest z miejscem, którego zdecydowanie nie polecam. To Sushi Corner, w którym chciałem zjeść surową rybę z ryżem. Zjadłem, ale na deptaku, trzymając tackę na kolanach. Pojawiłem się w lokalu przed 15:00 i pani z obsługi od wejścia informowała, że nie działa już „pociąg”, czyli promocyjne jedzenie sushi jeżdżącego po taśmie w lokalu. Odpowiedziałem, że mam tę świadomość i chciałem nabyć oraz zjeść normalny zestaw. Po zakupie ta sama sympatyczna pani poinformowała mnie, że muszę zjeść moje sushi na zewnątrz, bo oni mają teraz PRZERWĘ. Lokal był rzeczywiście pusty, a z zaplecza dobiegały radosne śmiechy personelu. Rozumiem, że wielkim problemem byłoby to, żebym przycupnął z moją porcją przy jednym ze stolików i po prostu spokojnie ją zjadł. Tak oto z moim ulubionym daniem wylądowałem na ulicy. Ale za to z Akureyri przywiozłem kilka konkretnych zakupów, bo po raz pierwszy miałem okazję zajrzeć do sklepu Byko.

Przy drodze nr 1


Dwa ostatnie dni podróży spędzałem już praktycznie w swoim rejonie, na Fiordach Zachodnich. I kiedy wjeżdżałem do Búðardalur, zdałem sobie sprawę z tego, że nie muszę poszukiwać islandzkiej magii gdzieś daleko, bo to, co najpiękniejsze na wyspie, mam tuż obok siebie, mieszkam tutaj. Przy okazji bardzo dziękuję eSky.pl, dzięki którym mogłem zredagować i opublikować mały przewodnik po Fiordach Zachodnich. Jeśli dotychczas go nie czytaliście, możecie to zrobić TUTAJ. Z nowych miejsc w regionie zachwyciłem się jeszcze okolicami Reykhólar, a potem już jechałem po każdym znanym szutrze i przez każdy rozpoznawalny kilometr. Aż do domu, do którego wróciłem z radością oraz ulgą. To był naprawdę bardzo przyjemny czas, Marylin sprawdziła się doskonale i w nagrodę idzie w piątek na operację plastyczną: wreszcie zostanie wymieniony wygięty po mojej niefortunnej kraksie przód i auto będzie wyglądać jak nowe. Portfel odczuje to znacznie, ale za swoje błędy świeżaka za kierownicą trzeba płacić.

Wzdłuż drogi 619


Wrzesień zapowiada się bardzo ciekawie i pełen emocji nie tylko z powodu wydania w Polsce książki, o której wspominałem w poprzednim wpisie. Wydarzy się prawdopodobnie także coś, co zdecydowanie zmieni moje życie tutaj. O szczegółach napiszę w najbliższym czasie. Tymczasem łapię oddech i próbuję odespać tę wyprawę, czując, że wróciłem do siebie. Nie muszę stąd wyjeżdżać, by szukać islandzkiego piękna. Ono jest tutaj – najpiękniejsze i najcenniejsze dla mnie.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

niedziela, 13 sierpnia 2023

Rozgoryczenie, radość i zapowiedź

 

Zdjęcie Mariusza Zaworki zrobione przy jednym ze stołecznych murali znakomicie oddaje mój aktualny nastrój i to pomieszanie radości kolorów tła z cierpką miną. Z każdym tygodniem coraz mocniej wrastam w przekonanie, że Islandia to był najlepszy życiowy wybór, bo nigdzie nie jest tak pięknie jak tutaj i te symboliczne kolory oddają stan mojego umysłu za każdym razem, kiedy zaczynam nową podróż. Ta dłuższa zacznie się już niebawem, bo od 22 sierpnia będę mieć wreszcie swój wymarzony urlop. I wtedy zamierzam poświęcić uwagę północy wyspy. Skąd cierpkość? Nie mogę znieść tego, jak ciężko jest mi się uczyć obcego języka. Jak trudno zapamiętywać słowa, które słyszę wiele razy. Jak trudno budować zdania wychodzące poza standardowy zestaw obsługi klienta przy kasie, nie mówiąc oczywiście o jakiekolwiek pomocy w poszukiwaniu asortymentu, którego nie rozpoznaję lub nie rozumiem jego znaczenia. Dlatego czuję się czasem bezużyteczny w sklepie, w którym pracuje mi się z tygodnia na tydzień coraz lepiej, bo lokalsi są naprawdę wyrozumiali i wiedzą, że czasami musimy się komunikować za pomocą zdjęć. A ja mam wrażenie, że językowo stoję w miejscu. Właściwie nie powinienem się dziwić. Przed wyjazdem usiłowałem doskonalić swoją znajomość języka angielskiego i przez blisko pół roku nie udało mi się przejść z banalnego poziomu A2 na wyższy. Mimo korepetycji online z bardzo dobrym nauczycielem.

Zachód słońca w Skalaviku


Teraz też mam takie. Uczę się pod okiem rodowitej Islandki. Co z tego, skoro wszystko się powtarza – tak jak nie byłem w stanie nauczyć się lepiej angielskiego, tak mój umysł nie jest otwarty na podstawy języka islandzkiego. I czuję się jak głupek. Bo nie umiem. Nie zapamiętuję. Nie potrafię się uczyć ze słuchu, wszystko muszę mieć napisane. A i tak niewiele z tego zostaje w głowie. Blisko pół roku ze słuchaniem islandzkiego na co dzień przez osiem godzin powinno już dać jakieś rezultaty. A nie daje. Wciąż często nie rozpoznaję, gdzie jest koniec, a gdzie początek zdania w języku mówionym. Czytanie jest raczej dukaniem. Czasem składam litery w wyrazach jak małe dziecko. I wiem, że nie mam żadnych zdolności do nauki języków obcych. Nie wiem, czy to wynika z wieku czy ze specyficznych deficytów w moim mózgu. Naprawdę wszystko mi tu się pięknie udało. Wszystko poza sukcesywnym uczeniem się języka. I kiedy widzę niepowodzenia, coraz bardziej się zrażam, na co przecież jako były nauczyciel powinienem znaleźć radę. Tak czy owak zostaję tu, więc po prostu MUSZĘ nauczyć się islandzkiego, choć nie mam pojęcia, jak to zrobię. Tymczasem po raz drugi próbujemy zebrać tutaj grupę chętnych na kurs podstaw języka polskiego dla Islandczyków, który będę miał przyjemność prowadzić. Nie udało się wiosną, może uda się teraz. Jeśli znacie na Islandii kogoś zainteresowanego czymś takim, szczegóły znajdziecie TUTAJ.

Zachód słońca na Bolafjall


Tymczasem na Islandii – jak wspomniałem w poprzednim poście - rozpoczął się sezon na zachody słońca poprzedzający ten z zorzami polarnymi. Ponieważ zorza polarna to zjawisko całoroczne, którego po prostu latem nie widać z powodu jasności, z zaskoczeniem, choć bez zdumienia znalazłem w social mediach ujęcia zorzy, którą kilka osób uchwyciło tu w obiektywie już w sierpniu. Na razie jednak upajam się magią zachodów słońca. Nie tylko dlatego, że jest to oszałamiające w tak kapitalnym pejzażu. Z wielką radością witam powrót mroku. To, że w nocy jest już choć przez chwilę noc. Że mogę sobie zapalić świeczki czy lampkę, bo robi się przyjemnie ciemno. W Ísafjörður jest już ciemno dość konkretnie, bo żyjemy w otoczeniu wysokich wzgórz zasłaniających słońce, które schodzi niżej. Zmęczony wiecznym dniem z wielką przyjemnością przyjmuję tę odmianę, która przychodzi powoli, ale konsekwentnie. Dnia ubywa. Słońce jednak wciąż przypieka mocno i gdyby nie wiatr, który wszystko ratuje, pociłbym się tu z gorąca. Wystarczy mi czasem wsiąść do nagrzanego samochodu po pracy, by przypomnieć sobie, od czego tu uciekłem. Tak, wiem, że można sobie założyć takie aluminiowe coś na przednią szybę i auto nie będzie nagrzane po dłuższym postoju w słoneczny dzień. Tyle że tego czegoś chyba nie można kupić w Ísafjörður. Jak wielu innych rzeczy. I tak, wiem również, że można sobie zamówić z Reykjavíku. Jednakże koszty przesyłek czegokolwiek tutaj są wręcz porażające. Jak koszty życia po prostu, które kwitnie tu na ciągłych kredytach, a od tego zamierzam trzymać się z daleka.



Słońce zajdzie również metaforycznie, ponieważ pod koniec września ukaże się chyba najbardziej mroczna z powieści, jakie do tej pory napisałem. „Ciosy” – o szczegółach których nie mogę jeszcze pisać – to thriller, który zrodził się z mojej fascynacji północną Norwegią, dokąd miałem przyjemność udać się na początku 2022 roku. Na okładce znajdziecie polecenia między innymi Roberta Małeckiego, Przemysława Poznańskiego i Agnieszki Jeż, którzy byli tak mili, że przeczytali to przed publikacją, i im się spodobało. Mam nadzieję, że ta historia zainteresuje nie tylko wielbicieli Norwegii. Poruszyłem w niej problem, o którym – mam wrażenie – nikt jeszcze we współczesnej literaturze polskiej nie napisał tak dosadnie. A może nikt nie napisał wcale? Jednocześnie będzie to narracja pełna zaskoczeń, a jedną z głównych ról odegra… zorza polarna, a jakże! Jestem bardzo podekscytowany, ponieważ patronat medialny nad moją nową powieścią objął portal Iceland News Polska, dzięki któremu w okolicach premiery uda się zorganizować spotkanie autorskie dla Polonii w stolicy. Sporo egzemplarzy „Ciosów” trafi na wyspę dla tutejszych czytelników, natomiast wszystkich zainteresowanych z Polski mogę poinformować, że oczywiście thriller ukaże się także w formie e-booka, jak również jako pierwsza moja powieść jako audiobook. Wydawnictwo Zaczytani przygotowało wszystko bardzo profesjonalnie. Jestem zachwycony oprawą graficzną „Ciosów”. Tym jak celnie trafia ona w sedno przesłania – w każdym szczególe tej okładki, na której koniecznie musiała znaleźć się moja ukochana czerwień. Pomysłów i inspiracji na kolejną powieść (której akcję oczywiście chcę osadzić w Islandii) jest już bardzo dużo, ale problemem jest brak czasu na pisanie. Póki co, staram się czytać i recenzować książki, co w połączeniu z etatem i weekendowymi podróżami małymi oraz dużymi nie daje zbyt wielu możliwości, by napisać książkę. A tego nie robi się ot tak. Islandia obdarowała mnie wieloma cudami, jednak z pewnością nie wydłuży mi doby.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

wtorek, 8 sierpnia 2023

Sierpniowa stolica

 

Chłopak z prowincji w wielkim mieście

Wszystkie zdjęcia uzupełniające ten wpis poza ostatnim moim są oczywiście autorstwa Mariusza Zaworki. Umówiłem się z nim i jego drugą połową na sesję miejską w Reykjavíku, ponieważ wulkan przyciągający uwagę od dłuższego czasu powoli wygasa i nie było sensu maszerować tam wieczorem. Zwłaszcza że te 430 km z Ísafjörður w aucie dają w kość. A raczej w prawą nogę, która musi intensywnie pracować właściwie cały dzień, bo przejechać tę trasę bez przynajmniej kilku przystanków na podziwianie pejzażu, to w moim przypadku zadanie niewykonalne. Tak więc sobota w stolicy. Nie zapowiadało się, że zrobimy coś szczególnego. Po prostu mieliśmy się snuć, rozmawiać (i rozmawialiśmy o wielu ważnych sprawach), chciałem też poszukać nowych murali. Islandzka stolica jest ich pełna i za każdym razem, gdy wędruję po centrum, staram się znaleźć nowe malowidła na ścianach. Znalazłem i teraz. Ale wcale nie murale okazały się największą atrakcją.

W emocjach po zobaczeniu islandzkiej artystki


Pisałem już publicznie o tym, jak bardzo w tym roku przeżyłem odejścia Tiny Turner i Sinéad O'Connor, bo to piosenkarki, które ukształtowały moją wrażliwość, nie tylko tę muzyczną. Ale jest jeszcze jedna pani, którą się od lat fascynuję, choć uważam, że w ostatnie albumy wdarło się już trochę chaosu i lekko rozczarowują. Nic to, uwielbiałem i uwielbiam Björk. Nie wyobrażacie sobie zatem mojej ekscytacji tym, że mogłem zobaczyć ją na żywo. Stać dwa metry obok niej, podziwiać jej wspaniałą kolorową kreację, patrzeć w twarz skrytą częściowo pod czarnym welonikiem. To była zdecydowanie najmocniejsza erupcja wulkaniczna na Islandii i prawdziwy wulkan się do tego nie umywa. A wszystko wydarzyło się przypadkiem. Spotkaliśmy na Laugavegur (którą od teraz wielbię, bo ma czerwony design) koleżankę Mariusza, a ona poinformowała nas, że właśnie gdzieś w okolicy trwa impreza, na której DJ-em jest właśnie Björk. A potem okazało się, że to miejsce jest tuż za naszymi plecami. A jeszcze później mieliśmy okazję zbliżyć się do artystki, zanim zniknęła w podziemiach klubu, czyli dokładnie dziesięć minut potem moglibyśmy o tym tylko pomarzyć. Björk wygląda fantastycznie. Tej kobiecie wiek nigdy nie wyrządzi żadnej krzywdy. Wiem, że skoro tu zamieszkałem, to prędzej czy później nadarzyłaby się okazja ujrzenia piosenkarki w jakimś miejscu, jednak podejrzewam, że nie byłoby to zbyt prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że nie mieszkam w obszarze stołecznym. Przeżyłem zatem kilka minut prawdziwego szczęścia. To były tak silne emocje jak te na promie do Stykkishólmur, na którym poznałem szwajcarską parę z niepełnosprawnym synem.

Uwielbiam ten deptak w takim kolorze


Niektórzy z Was zastanawiają się, czemu nie wybrałem do życia Reykjavíku czy okolic jak większość przybywającej tu Polonii. Myślę, że odpowiedzi na to pytanie udzieliłem już kilka razy. Co więcej – coraz częściej łapię się na tym, że Ísafjörður jest już dla mnie za dużym miastem. Marzy mi się dom w jakiejś wiosce, do której oczywiście można dojechać zimą albo przez większość zimowego czasu, skąd mógłbym tu przyjeżdżać do pracy i gdzie mógłbym mieszkać w prawdziwej dziczy. Bo wciąż szukam tutaj odcięcia się, wyeliminowania kilku irytujących bodźców, mentalnego spokoju i ciszy. Wszystko, czego oczekiwałem od Islandii jako wyspy (podkreślam, bo o państwie będę pisał osobne posty, które raczej będą krytyczne) oczywiście otrzymałem, ale mam wrażenie, że wciąż wszystko dzieje się za szybko. Wszystkiego jest za dużo. Mój organizm i umysł jeszcze to jakoś unoszą, ale nie wiem, czy nie są na jakiejś granicy. Jestem tu już pół roku i dopiero dzisiaj po raz pierwszy z okazji dnia wolnego obudziłem się w tym kraju po dziewiątej rano. Codziennie pobudzenie, adrenalina. Potem momenty, w których chłonę islandzką ciszę, ale to wciąż nadal tylko momenty. Dlatego marzy mi się dom w jakiejś wsi, w takim absolutnie pozaczasowym miejscu. Gdzie nie widzę dookoła siebie tego, że mimo wszystko wciąż jestem w mieście. Marzy mi się choćby tydzień bezruchu. Po prostu. Tymczasem nawet na urlopie, który mam w dniach 22-30 sierpnia, będę stale w podróży. Bo przecież nie można tego czasu przeznaczyć na bezruch. Jeszcze tyle Islandii do zobaczenia. Nawet jeśli są to miejsca, w których już byłem. I wciąż jestem nią tak bardzo nienasycony.

Reykjavik w czerwonych okularach


A tymczasem rozpiera mnie duma, bo po raz pierwszy przejechałem islandzką stolicę wzdłuż i wszerz bez żadnego błędu na drodze, żadnego zawahania i żadnej sytuacji stresowej. Płynnie oraz przyjemnie. Wciąż jednak koszmarem jest dla mnie parkowanie. Przejechałem tysiące kilometrów po drogach asfaltowych, żwirowych, jechałem przez błoto, po kamieniach i przez wodę. Panuję nad autem w każdych warunkach atmosferycznych i przy każdej prędkości. Natomiast kiedy mam zaparkować, zwłaszcza tyłem, czuję się jak dziecko we mgle, które niczego się nie umie nauczyć. Chciałem wjechać przodem między dwa samochody. Za późno wziąłem łuk. Wycofałem się i zaparkowałem w bardziej odludnym miejscu, zamiast powtórzyć, spróbować, uczyć się. Około siedemdziesiąt procent moich parkowań jest krzywe, choć staram się, jak mogę, żeby było jak najbardziej perfekcyjnie. Wszyscy mi mówią, że ta umiejętność przyjdzie z czasem. W sensie precyzja tej umiejętności, bo przecież jakbym nie opanował parkowania przodem i tyłem, nie uzyskałbym prawa jazdy. Może przyjdzie, dzisiaj mnie to bardzo irytuje. Być może jeszcze nie wyczuwam dobrze mojej Marilyn przy takich subtelnych manewrach, choć doskonale wiemy, jak współpracować na każdej drodze podczas jazdy.

Tak przywitały mnie wieczorem Fiordy Zachodnie


Tak czy owak dwie doby podróży minęły wspaniale. Nie zobaczyłem wulkanu, ale nie żałuję. Spotkałem się z fantastycznymi ludźmi, w stolicy i po drodze, przejechałem po raz kolejny do domu „dołem”, czyli malowniczą, choć oczywiście dużo więcej niż 61 wymagającą od samochodu i kierowcy trasą 60. Przywiozłem sobie czerwone okulary, które zakładam czasami, by ujrzeć świat w magicznej perspektywie. Okulary mają czerwone szkła, nie oprawki. I chociaż kompletnie do mnie nie pasują, uwielbiam je nosić. Kolejna mała oraz przyjemna ekstrawagancja. Plus dziewiąta, tym razem różowa loppapeysa, którą nabyłem w drodze powrotnej (sklep z rękodziełem w Búðardalur ma najniższe na całej Islandii ceny swetrów, serdecznie Wam go polecam). I na Islandii zaczęły się już zachody słońca. Zapowiedź kolejnego sezonu na zorze polarne. Bardzo jestem ciekaw, jak wygląda ta wyspa podczas krótkiej jesieni. Nigdy tu nie byłem we wrześniu, październiku czy listopadzie. Na pewno będzie pięknie.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ