poniedziałek, 31 lipca 2023

Lipcowa plaża

 

Dzisiaj chciałem napisać kilka słów o weekendowej wyprawie do Rauðisandur. Byłem tam już oczywiście wielokrotnie, jak również wspominałem o tym miejscu na blogu, jednak dopiero teraz doceniam, jak wspaniałe jest nocowanie w pobliżu tej plaży, zostanie tam na wiele godzin, oglądanie przepięknego zachodu słońca (to oczywiście określenie na wyrost, na przełomie lipca i sierpnia słońce zachodzi na Islandii na bardzo krótko i na pewno nie po 21:00, kiedy robiłem zdjęcia, spacerując) i przede wszystkim możliwość obejrzenia tego miejsca z kilku perspektyw, niedostępnych przy krótkim pobycie.



Zakwaterowałem się w małej i przytulnej kabince niedaleko pola namiotowego. Camping Melanes oferuje trzy takie domki, są dwuosobowe, ale dość ciasne. Mnie ta przestrzeń wystarczyła, dwóm osobom może sprawiać pewien dyskomfort. Wszystko bardzo czyste i wygodne, za naprawdę niską cenę w sezonie. Zdecydowałem się tam nocować po tym, jak przesympatyczna właścicielka Hótel Breiðavík znajdującego się nieopodal była taka tylko w bezpośrednim kontakcie, a kiedy nieśmiało zapytałem mailowo, czy jako stały klient, który nocował tam kilka razy i chętnie będzie wracał, mógłbym liczyć na jakąś zniżkę, otrzymałem przesympatyczną odpowiedź, że nie ma takiej możliwości. Zatem Rauðisandur, bo znacznie taniej, ale też zupełnie inaczej niż w pobliżu plaży Breiðavík. I okazuje się, że bardziej mi się spodobało. Mimo tego że z Breiðavíku można sobie też szybciutko skoczyć na Látrabjarg, dokąd zmierzają wszyscy wielbiciele maskonurów, choć podobno dużo więcej jest ich teraz na wschodzie Islandii. Mimo tego, że Melanes to w zasadzie zamknięta przestrzeń i wyjazd stamtąd jest drogą w jedną stronę.



Chodzi o wspomnianą wcześniej perspektywę. Otóż kiedy ma się tam dużo czasu, bo przyjechało się z noclegiem, można obejrzeć Rauðisandur z niesamowitego punktu widokowego, który sam w sobie jest atrakcją. To niewielkie czarne klify, na które trzeba się wspiąć, by mieć panoramiczny widok na całą plażę. Przedzieloną przez wpływający strumień, więc niedostępną dla bardzo długiego spaceru. Jednakże już samo miejsce tam wyżej i zdecydowanie z dala od jakichkolwiek odwiedzających żółty (nie czerwony) piasek, daje wystarczającą satysfakcję, że oto trafiło się na Islandii w wyjątkowe miejsce. Samo spacerowanie brzegiem Rauðisandur to oczywiście wyprawa na dłużej, bo plaża jest bardzo przestrzenna, trzeba przejść kilkaset metrów po piasku, by dotrzeć do oceanu. Ale wędrówka z Melanes to sama przyjemność. Oczywiście pod warunkiem dobrej pogody, a słońca nie brakowało.



Warto zrelaksować się w tak nieoczywistym miejscu, które po raz pierwszy pokazała mi Agnieszka Narkiewicz-Czuryło, za co jestem jej dozgonnie wdzięczny. Mam wrażenie, że Rauðisandur nie wpisuje się w pocztówkowy wizerunek Islandii, bo wygląda trochę jak tropiki, a pokazując wyspę, fotografowie koncentrują się na tym, co dla niej najbardziej charakterystyczne. Pokazując przy tym wciąż jedno i to samo. A mnie podoba się to, co nieoczywiste. I takim miejscom robię zdjęcia na kanale instagramowym, do którego możecie dołączyć, klikając TUTAJ. Wspominam o tym dlatego, że mam już coraz mniejszą potrzebę pisania tego bloga i wszystko, co w najbliższym czasie chciałbym Wam stąd opowiadać, opowiedzą po prostu fotografie.



Wybierając na nocleg Melanes, pamiętajcie o jeszcze jednej rzeczy. Na cały camping (trzy domki oraz liczni turyści na polu namiotowym, głównie Islandczycy) jest tylko jeden prysznic. Oczywiście dostanie się pod strumień ciepłej wody graniczy z cudem, bo prysznic wciąż jest zajęty. Wiem, że to miejsce pośrodku niczego i wiem, że jest duży problem z dostarczeniem tam ciepłej wody, jednakże uważam, że skoro robi się tam miejsce dla tylu ludzi i tak wielu zaprasza, należałoby zadbać przynajmniej o podstawy. Ostatecznie skorzystałem z zewnętrznego prysznica, z którego leciała w zasadzie zimna woda i po tym nieprzyjemnym, choć odświeżającym doświadczeniu wiem jedno: morsowanie zdecydowanie nie jest dla mnie.



Na horyzoncie szykuje się kilka zmian, ale dopiero gdy nadejdą, będę o nich pisał. Pod koniec września w Polsce wyjdzie moja nowa książka, bardzo mroczny thriller. W drugiej połowie sierpnia mam urlop, więc zamierzam pojeździć po Islandii dużo dłużej niż tylko weekendowo. Jest jeszcze coś, jednak o tym nie napiszę, żeby nie zapeszać. Bardzo bym Was jednak prosił o trzymanie kciuków, bo być może byłaby to pewna niezwykle istotna dla mnie zmiana.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

niedziela, 23 lipca 2023

Poszukiwania spokoju

 

Zdjęcia dodane do dzisiejszego wpisu pochodzą między innymi z wczorajszej wyprawy nad Dýrafjörður, który wreszcie chciałem objechać cały. To drugi fiord, jeśli przemieszczać się na południe od Ísafjörður. Nie tak może spektakularnie piękny jak ten pierwszy, Önundarfjörður, ale wart objechania ze względu na swoje kameralne piękno. Blisko cztery godziny byłem tam tylko z ciszą, szumem wody i z owcami, dla których jest to chyba najspokojniejszy rejon, bo mało kto skręci w lewo i w dół przed tunelem poprzedzającym ostatnią prostą do wodospadu Dynjandi, a z drugiej strony – jak się zorientowałem, wyjeżdżając – droga ma zamkniętą bramkę. Na szczęście bez problemu udało mi się ją otworzyć i wyjechać z fiordu, jednakże zastanawiam się, czy przypadkiem nie wędrowałem po terenie prywatnym. Raczej nie. Droga jest ogólnodostępna. Pełna sporych kamieni i szutru, zdecydowanie dla auta takiego jak Marilyn, czyli z napędem na cztery koła, ale wydaje mi się, że każdy może nią jeździć. Tymczasem przez całe przedpołudnie nie jechał nikt.

Wulkan w ujęciu Mariusza Zaworki


Wszyscy od dłuższego czasu ekscytują się tym, że na Islandii wybuchł kolejny wulkan Litli-Hrutur, którego zdjęcia jak lawa zalewają wszystkie social media. Dowiedziałem się o początku erupcji, gdy wracałem z rejonu stołecznego do siebie. W pierwszym odruchu pomyślałem sobie „wracam tam w kolejny weekend”. A potem emocje powoli opadły. Nie dlatego, że skoro zobaczyłem na Instagramie milion zdjęć erupcji, to miałem już przesyt. Nie o to chodzi. Wiele osób idzie na łatwiznę i lata sobie nad aktywnym wulkanem dronami, dzięki czemu można wrzucać efektowne rolki i zdobywać tysiące lajków. Sporo ludzi rusza jednak pieszo w pobliże erupcji. Jest to długa trasa. Przebył ją między innymi Mariusz Zaworka, mój dobry kumpel i znakomity fotograf. Pozwalam sobie umieścić tutaj jedno jego zdjęcie. Zrobione na miejscu, po przebyciu pieszo wielu kilometrów mimo złego stanu zdrowia. Mariusz wykonał sesję, którą nazwałem dziełem sztuki. Podglądajcie te zdjęcia u niego.



Tymczasem ja z całkowitym spokojem zdecydowałem, że jadę na półwysep Reykjanes ponownie w pierwszy weekend sierpnia i jeśli do tego czasu wulkan nadal będzie szalał i przede wszystkim będzie pogoda, także będę jednym z tych, którzy stanęli blisko obok żywiołu. A dlaczego w ostatnie weekendy wybrałem wycieczki po Fiordach Zachodnich? Bo potrzebuję miejsc, w których nie ma ludzi, i takich, gdzie można się wsłuchiwać w ciszę. Dlatego wyprawa wokół Dýrafjörður to było to, czego naprawdę potrzebowałem. Nie umiem być pośród ludzi, skoro muszę między nimi być od poniedziałku do piątku z racji swojej pracy. Czuję się w niej coraz bardziej pewnie, lubię obsługiwać klientów i widzę, że większość akceptuje już utlendingura (cudzoziemca) za ladą, a komunikacja odbywa się różnymi kanałami, także poprzez zdjęcia, kiedy moja marna znajomość islandzkiego zawodzi.



Najwspanialsze w odwiedzaniu takich miejsc jak Dýrafjörður jest to, że całkowicie można zresetować umysł z wszystkich niedobrych emocji albo wspomnień danego tygodnia. Tak jak już wspominałem – nie jest dla mnie komfortowe to, jak i za ile pracuję, jednakże szanuję swoją pracę oraz zdaję sobie sprawę z tego, że mogłem trafić gorzej albo nie mieć jej wcale. Jednocześnie – co napisałem już na moim prywatnym profilu facebookowym – łapię się na tym, że sobotni poranek przyjmuję z niewyobrażalnie wielką dawką adrenaliny. Dlaczego? Gdyż to jest właśnie TEN dzień. Bo nie muszę być wśród ludzi, wsiadam w auto, wybieram fiord lub jakieś ciekawe miejsce i sobie tam jadę. A czeka na mnie błogość pejzażu. To naprawdę działa. Islandia jako wyspa jest po prostu rajem. Jako państwu wiele mogę jej zarzucić, ale cały czas myślę o tym, że będę mógł to robić z pełną swobodą i bez unikania spraw drażliwych dopiero wówczas, gdy zdobędę islandzkie obywatelstwo. Czyli za siedem lat.



Tymczasem niebawem minie pół roku, odkąd mieszkam na Islandii. Ani przez sekundę nie zatęskniłem za Polską, bez żadnego sentymentu myślę o mieszkaniu, które przecież tak dopieszczałem w każdym detalu i które kiedyś było dla mnie takie ważne. Nie żałuję radykalnej decyzji o pozbyciu się lokum. Ani pozostałych. Na Facebooku wywiązała się ciekawa wymiana zdań z jedną z czytelniczek. Zasugerowała ona, że chyba jednak koszt poniesiony przeze mnie jest za duży: dłużej i ciężej pracuję, nie mam wiele wolnego czasu, nie mam w zasadzie nic na stałe i w tej chwili żadnego dorobku poza samochodem. Że może lepiej byłoby żyć wygodnie w Polsce, a tutaj po prostu sobie przylatywać na odpoczynek. Otóż nie. Po stokroć nie. Po pierwsze – latałem samolotem wiele razy, ale wciąż panicznie się tego boję. Nie wyobrażam sobie obrócenia dwa razy po cztery godziny w metalowej puszce po to, by odwiedzać sobie Islandię w wolnym czasie. Pomijam już koszty biletów lotniczych. I koszty wynajmu auta tutaj. Po drugie – jestem absolutnie usatysfakcjonowany pejzażem oraz temperaturami. Tu wciąż jest chłodno (choć zdarzają się letnie szalone dni, podczas których myślę o tym, co się dzieje z naszym klimatem), a żeby pobyć sam na sam z islandzką naturą, wystarczy po pracy wsiąść w samochód i przejechać się zaledwie kilka kilometrów. Mam słoneczny dzień, dobry na zdjęcia – wybieram odpowiednie do tego miejsce. Mam chmury i mgłę – też mogę dobrać inny rejon Fiordów Zachodnich, w którym jedno oraz drugie zagra najlepiej na fotografiach. To chyba oczywiste, jak bardzo się to różni od logistyki podróżowania turystycznego, bo przecież w Polsce mimo wszystko żyło się lżej i wygodniej, więc może jednak zrobiłem coś źle. Nie.



Wiem, co to znaczy ciężkie i niewygodne życie. Dam sobie radę ze wszystkim, co mnie tu spotka. Chyba że będzie to choroba lub coś, na co nie będę mieć wpływu. Dlatego tak, być tutaj na stałe jest warte znoszenia wielu niewygód. Każdy początek emigracyjnej drogi jest trudny, a znając opowieści ludzi w sytuacji podobnej do mojej, wciąż mam świadomość, że mi się bardzo poszczęściło. A z czasem na pewno nadejdą zmiany. 29 stycznia odbyłem lot w jedną stronę. Kolejny mogę odbyć rekreacyjnie na Alaskę lub do Grenlandii. Przyjechałem, zostaję i będzie prędzej czy później tak, że naprawdę przyjdzie do mnie ten islandzki spokój, po który tu przyjechałem.

Obrusy z owczej wełny


I który tak łatwo było znaleźć w Dýrafjörður. Ledwie kilka razy nacisnąłem na pedał gazu Marilyn i byłem na miejscu. A potem pojechałem sobie raz jeszcze do lokalnego sklepiku dla turystów w Þingeyri, o którym już wspominałem, bo sprzedają tam pomalowane kamienie, ponieważ jest w tym miejscu naprawdę dużo ciekawych rzeczy do wyszperania i nabycia. Oczywiście są swetry z owczej wełny, ale one są wszędzie w takich miejscach. Ciekawe są dodatki. Na przykład wełniane, śliczne małe obrusy, które sobie nabyłem. Podczas pierwszej wizyty ten brązowy, a teraz szary, bo nie zauważyłem go wcześniej. Ten sklep to raj dla gadżeciarzy, bo są i bransoletki, i rękawiczki z owczej wełny, i wszelkiego rodzaju pierdoły, których zbieraczem byłem w Polsce i obiecałem sobie, że nie będę nic zbierał na Islandii. Jasne.



Próbuję tutaj także zrozumieć, dlaczego aż siedem lat musiało upłynąć, bym podjął taką, a nie inną decyzję. Lipiec 2016 roku to był czas, w którym zakochałem się w Islandii od pierwszego wejrzenia. Dziś wiem, jak się tutaj żyje, a nie tylko podróżuje turystycznie. Ale tego nie ma w wywiadzie, który udzieliłem Oli Kozłowskiej i Mirelli Wąsiewicz w listopadzie 2022 roku, czyli jeszcze przed przylotem tutaj. Książka „Islandia i Polacy”, do której tak trochę się dopisałem na końcu, jest już dostępna i dotarła także do mnie. Bardzo jestem ciekaw historii innych Polaków, którzy rozmawiali tu z autorkami. Zwłaszcza że w wielu aspektach życie codzienne w tym kraju diametralnie się różni w zależności od tego, w którym rejonie się mieszka. Opowieści z okręgu stołecznego mogą czasami tworzyć idylliczny obraz tego państwa. Tak szanującego choćby orientacje seksualne i chętnie malującego tęczę w wielu miastach i miasteczkach, a jednocześnie z automatu pobierającego procent podatku na kościół, bez pytania o to, czy ktoś jest na przykład ateistą i sobie tego nie życzy. Ciekaw jestem, czy w tej książce jest jakiś rozmówca Oli i Mirelli, który tak jak ja wybrał prowincję, nie centrum. Książkę możecie kupić na przykład TUTAJ

---
Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

wtorek, 18 lipca 2023

Islandzkie zarobki

 

Islandzkie konie są piękne i łagodne. Fot. Mariusz Zaworka

Dziś chciałem napisać nieco o islandzkich zarobkach, dekorując wpis zdjęciami z ostatnich islandzkich wypraw w towarzystwie mojej ukochanej Marilyn. W Polsce jako nauczyciel otrzymywałem pensję z góry za miesiąc, z dołu za nadgodziny, a w lipcu i sierpniu miałem urlop, podczas którego przychodziła normalna wypłata. Wyliczanie tutaj tego, ile się zarabia, to obecnie dla mnie jakieś Himalaje matematyki. Nie dość, że liczy się to na godziny i nie wiem, czy istnieje coś takiego jak normalna stała pensja bez cudowania z przeliczeniami stawek godzinowych, to jeszcze sztuką, której nie opanowałem, jest zrozumienie, jak wygląda opodatkowanie, jakie są prawa pracownicze w pierwszych miesiącach, kiedy i na jakich zasadach otrzymuje się płatny urlop. Bo na przykład będę miał w sierpniu tydzień wolnego, jednak nikt mi za ten tydzień nie zapłaci. Ale to generalnie nie jest jakiś wielki problem, bo prędzej czy później się wszystkiego nauczę, a właściwie to zrozumiem i będę świadom, ile zarabiam, a ile odprowadzam na coś tam. Problemem jest coś zupełnie innego.

Droga 622

Otóż pozwoliłem sobie zrobić małe rozeznanie wśród tutejszych znajomych i okazuje się, że na Islandii zarabia się naprawdę niewiele. Zarobki między 310 a 430 tysięcy koron otrzymuje chyba większość pracujących tu ludzi. Ja zarabiam oczywiście najniższą krajową za godzinę, jednakże przy etacie nie wygląda to tak tragicznie, a kiedy minie pół roku mojej pracy, będę miał nieco wyższe stawki godzinowe. Jestem zaskoczony tym, jak niskie są średnie islandzkie pensje. Na jak niewiele sobie można za nie pozwolić, jeśli nie bierze się nadgodzin (te sobotnie czy niedzielne są więcej płatne). I jakie eldorado jest tu dla banków, skoro ludzie mają dzieci (dwójkę lub więcej), swoje domy i samochody, bo niejednokrotnie rodzina ma dwa auta. Jak można na to wszystko mieć pieniądze przy tak żenująco niskich wypłatach, jeśli nie weźmie się iluś tam kredytów? Po tym, jak zrozumiałem, ile wolności daje pozbycie się polskiego kredytu hipotecznego, nie wyobrażam sobie pakowania się tutaj w kolejny. Może gdyby chodziło o własne mieszkanie - to tak, ale prawdopodobnie jestem już na to za stary i będę wynajmował lokum do końca życia. Moimi drogimi ekstrawagancjami tutaj są palenie papierosów i paliwo do Marylin, która wciąga je jak mechaniczna alkoholiczka. Od czasu do czasu jakaś nowa loppapeysa. I to w zasadzie wszystko. Ale za na przykład 360-420 tysięcy koron miesięcznie utrzymać siebie i swoje dziecko? Nawet jeśli takie wypłaty mnożę razy dwa (mąż i żona albo żona i żona lub mąż i mąż, żyjemy w normalnym kraju, w którym nikogo nie zastanawia, jakiej płci ma się partnerkę/partnera), to i tak wciąż nie ogarniam, jak ludzie tutaj wiążą koniec z końcem i jeszcze mają rezerwy finansowe.


Wszystko na Islandii jest dość drogie. Może rzeczywiście tanie jest jedzenie w supermarketach, ale cała reszta to naprawdę spore wydatki. Niektóre rzeczy są tańsze niż w Polsce czy Europie, jednakże na przykład opłaty za hotelowe miejscówki w sezonie powalają na kolana. A od kwietnia do września ceny wielu produktów oraz usług nagle stają się tu dwa albo trzy razy wyższe. Inflacja w tym kraju spadła. Wiele rzeczy jest niedostępnych, ale bez problemu do sprowadzenia z Unii Europejskiej. Zastanawia mnie to, jak wygląda budżet przeciętnego Islandczyka, który sprawia wrażenie, że na wszystko go stać. Bo stać. Większość z nich nie zna biedy. Wiele islandzkich dzieci nie dba o to, co kupują rodzice, bo za chwilę dostaną następne rzeczy po to, by ich nie szanować. Nie wiem, kto i na jakich stanowiskach zarabia te wyższe kwoty, takie na przykład od 500 tysięcy wzwyż, jednak jeśli islandzcy obywatele wiodą syte i dostatnie życie, to na bank… dzięki bankom.



Nie mam problemów z finansami, po sprzedaży polskiego mieszkania na dobrą sprawę mógłbym tu z rok (tak, tylko rok po spieniężeniu całego polskiego dorobku życia) nie pracować, jednakże zawsze liczę uważnie miesięczny budżet, a pracuję, bo to lubię i matka mnie nauczyła, że każdą pracę należy szanować. Kiedy resztę czasu poświęcam wycieczkom po Islandii, a w międzyczasie pochłaniam jeszcze parę książek miesięcznie, wychodzi na to, że nie powinienem narzekać, bo nie mam czasu na wydawanie pieniędzy i na zbytki. A jednak stale myślę o tym, na co płaci się tu podatki (na przykład z automatu na kościół i natychmiast się z tego wypisałem) i jak wiele dodatkowych opłat wdziera się do miesięcznego budżetu. Na przykład moje ubezpieczenie za samochód. Ponieważ jestem świeżo upieczonym kierowcą, automatycznie jest najwyższe. Albo jakieś tam opłaty za drogi, bo mam auto. Abonament za komórkę. Wynajem mieszkania. Wiem, że piszę o czymś, co dotyka każdego z nas, jednakże chyba przyjechałem tu z naiwnym przekonaniem, że na Islandii można dobrze zarabiać i całkiem sporo odłożyć. Nie w tym celu, żeby pojechać na dwa miesiące do Polski i pokazywać, jakim jest się panem w swojej wiosce, bo wiadomo, jak zagra przelicznik ISK na PLN i jakie wrażenie to zrobi na tych, co harują w ojczyźnie za złotówki. Myślałem, że tu, mieszkając na co dzień w Islandii, generalnie po jakimś czasie są zawsze co miesiąc nadwyżki finansowe i daje to poczucie większego bezpieczeństwa. A okazuje się, że wiele pensji wystarcza tylko na to, by przeżyć od pierwszego do pierwszego. Nie widzę również perspektyw (przynajmniej na prowincji) na to, bym zarabiał więcej, niż muszę wydać każdego miesiąca. Nawet ze znajomością islandzkiego, serio. A skoro o tym piszę, to trzymajcie kciuki, bo zaczynam lekcje z tutejszą nauczycielką ze szkoły podstawowej, koleżanką po fachu. Wiem, że zmarnowałem prawie wszystko to, co oferował mi kurs islandzkiego, bo nie miałem czasu powtarzać i większość wiedzy oraz umiejętności poszło jak krew w piach. Ale chcę zacząć od nowa, systematycznie i sumiennie. Nawet jeśli będzie szło opornie. A wiem, że będzie. Nie mam żadnych zdolności językowych, choć może mam jakieś inne. I naprawdę chciałbym wiedzieć, jak się tu zarabia dobre pieniądze, nie pożyczając niczego z banku.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ


czwartek, 13 lipca 2023

Pytania i odpowiedzi

 

Relaks na plaży w Breidaviku

Poprzedni weekend spędzałem na południu Fiordów Zachodnich, gdzie delektowałem się ciszą i odludziem najpierw na plaży w Breiðavíku, a potem przy Rauðisandur, ale to wydaje się już odległą przeszłością. Bowiem w ostatni weekend zwiedzałem południe Islandii, gdzie zobaczyłem między innymi Hvalfjörður oraz bajkowe Kleifarvatn – tym razem w pełnym słońcu, na które starałem się za bardzo nie denerwować. Zanim wróciłem do domu, obejrzałem po raz kolejny wodospady Hraunfossar i Barnafoss, jednak tym razem pojechałem jeszcze dalej, by znaleźć magiczne i absolutnie pozbawione turystów nawet w sezonie miejsce zwane Surtshellir, dokąd jedzie się totalnie dziką drogą F578, u której kresu można podziwiać imponujące jaskinie lawowe. Wypadałoby z tych podróży zredagować choć krótkie relacje, jednak wciąż łapię się na tym, że żyję tu tak intensywnie, iż zdecydowanie nie mam czasu, by tę intensywność opisywać. Niech zatem zdjęcia z minionych podróży będą uzupełniały to, co ma być istotą dzisiejszego postu, czyli odpowiedzi na Wasze pytania, które zadaliście mi na Facebooku.

Hvalfjörður, fot. Mariusz Zaworka

Agnieszka pyta, czy na Islandii jest jakiś producent notesów. Przyznam szczerze, że tego nie sprawdzałem. Ponieważ jestem wierny marce Nuuna i musiałem praktycznie wszystkie notesy zostawić w Polsce, po prostu zamówiłem sobie tutaj z Niemiec dwa moje ulubione modele. Oczywiście wszystko wyszło bardzo drogo, biorąc pod uwagę również cło, które zapłaciłem przy odbiorze, ale mam to, czego potrzebowałem, i raczej nie będę się rozglądał za islandzkimi notesami. Jeśli dowiem się kiedyś, że mają tutaj coś swojego, na pewno dam o tym znać. Chętnie też zakupię, bo jak niektórzy z Was wiedzą, lubię się otaczać książkami, ale również ładnymi notatnikami.

Kleifarvatn


Maria pyta o opiekę zdrowotną na Islandii. Na ten temat pewnie w swoim czasie powstanie osobny post, natomiast dzisiaj skoncentruję się tylko na tym, co najważniejsze. Może z opieką zdrowotną w regionie stołecznym jest całkiem nieźle, jednakże u mnie na prowincji nie jest za dobrze. To trochę eufemistyczne określenie. Byłem tu u trzech różnych lekarzy. Wszyscy to młodzi ludzie z Danii, którzy nie mówią po islandzku. Nie to, że bym z nimi w tym języku rozmawiał, ale nie wydaje mi się komfortowe dla lokalnego starszego Islandczyka, który nie zna angielskiego, bo wcale nie musi, a jest przecież u siebie, że przychodzi i opowiada o intymnych problemach w towarzystwie osoby trzeciej, bo przecież potrzebuje tłumacza. Ubezpieczenie zdrowotne na Islandii otrzymuje się od państwa dopiero po pół roku. Mnie przyznano nieco wcześniej, to miło. Nie jest istotne, że na przykład od samego początku mieszkania tutaj pracujesz i płacisz wszystkie należne składki. Dopiero po pół roku jesteś oficjalnie w systemie jako pacjent. Mimo tego i tak za każdą wizytę lekarską płaci się małą kwotę. Jeśli chodzi o leki, które przyjmuję na stałe, nie ma żadnego problemu z ich otrzymaniem, jeśli posiadam anglojęzyczne zaświadczenie, że zażywam to czy tamto. Zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja z lekami wspomagającymi sen. Wiele miesięcy walczyłem tu o to, by normalnie spać. Pomógł mi online POLSKI lekarz, bo tutejsi nie chcieli albo nie mogli wypisać mi leków, które pomagałyby mi zasnąć. Proponowanie melatoniny i spacerów przed snem osobie, która mówi w wywiadzie, że od trzydziestu lat praktycznie nie przespała żadnej nocy – trochę słabe, prawda? Zostawiam ten temat. O islandzkiej służbie zdrowia wypowiem się szerzej, jak dłużej tu pomieszkam, żeby nie było, że jest dopiero pół roku i jakim prawem może coś krytykować. Jedno jest pewne: lepiej nie zachorować na Islandii na nic poważnego.

Surtshellir


Anita zapytała, czy wulkaniczne wstrząsy są odczuwane w mojej okolicy. Nie, Fiordy Zachodnie, czyli najstarsza część Islandii, wolne są od jakiejkolwiek aktywności wulkanicznej. Nic nam się tu nigdy nie trzęsie. Nie mamy również źródeł geotermalnych, co ma swój wielki plus – ciepła woda na Fiordach Zachodnich nie wydziela nieprzyjemnego zapachu tak jak na przykład ta używana w rejonie stołecznym. Zatem w Ísafjörður ani w okolicach nic nam raczej nie wybuchnie, mamy za to ciszę, przepiękne i majestatyczne góry oraz daleko do każdej innej części Islandii. Ale dlatego wybrałem właśnie ten rejon. Z powodu jego dzikości, osobności i zapierających dech w piersiach krajobrazach dosłownie na każdym kroku.

Kolory w podróży do domu


Kilka osób ciekawi, co się tu je i co ja tu jem. Miałem przyjemność uczestniczyć w uroczystej islandzkiej kolacji wielkanocnej. Jadłem wówczas pyszną baraninę z ziemniaczkami na słodko i parę innych pysznych dodatków. Nie jestem wybitnym smakoszem, nie gotuję, w Polsce obiady jadałem w szkole, a w domu zamawiałem. Także tutaj nie mam ani czasu, ani ochoty na gotowanie. W marketach jest mnóstwo gotowych potraw firmy 1944 (rok uzyskania przez Islandię niepodległości), które wrzuca się do mikrofalówki i są całkiem smaczne. Czy zdrowe – to już inna kwestia. Można doprawić lub zjeść z jakimiś swoimi dodatkami. W Polsce nie ma aż takiego wyboru potraw, które są możliwe do zjedzenia w trzy minuty po włożeniu do mikrofali. Kiedyś bardzo smakowały mi burgery z frytkami na tutejszych stacjach benzynowych, ale z przykrością muszę stwierdzić, że na przykład jakość tych dań na stacji Olis w Borgarnes znacznie się pogorszyła. A to stamtąd wspominam najpyszniejszy islandzki fastfood. Na Islandii jest też coś wspaniałego, czego nie lubi moja cukrzyca – niesamowity wybór różnego rodzaju słodyczy. Od donutów i przesłodkich gotowych ciast po cukierki lub wafle. Co ciekawe, odkąd tu jestem, bardzo rzadko jadam ryby. Nie umiem się szerzej wypowiedzieć na temat islandzkiej kuchni, ponieważ ten temat średnio mnie interesuje. Wiem, że często jem szybko i niezdrowo, ale póki co, to się raczej nie zmieni.

Spotkanie z islandzkimi konikami, fot. Mariusz Zaworka


Pojawiło się także pytanie o to, dlaczego tak lubię zimno i wybrałem ten kraj. Wyjaśniam od razu, że choć uwielbiam zimno, również je odczuwam. Dlatego zakładam na siebie ciepłe ciuchy, bo nie jestem morsem. Nie biegam w podkoszulku po śniegu. Mam za to absolutną odporność na islandzką wełnę, bo swetry z niej zrobione, które tutaj kolekcjonuję od jakiegoś czasu, mogę śmiało nosić na gołe ciało. Moje ciało natomiast odczuwa zimno i je przed nim chronię. Ale jednocześnie wolę, by wokół mnie było minus dwadzieścia stopni niż plus dwadzieścia. I wreszcie mieszkam w kraju, w którym mogę nosić czapkę czy swetry przez cały rok. Podczas islandzkiego lata bywa czasami naprawdę gorąco i w słońcu jest nawet 26 stopni, ale sytuację ratuje jednak wiatr. Bardzo mi się podoba to, że nie ma tu większych różnic temperatur między dniem a nocą, szczególnie zimą jest to fantastyczne doświadczenie. Ogólnie na Islandii przez cały rok należy być przygotowanym na jednocyfrowe temperatury, silny wiatr i intensywne opady. Jest to idealne miejsce do życia dla kogoś takiego jak ja.

Barnafoss

Ponieważ pytań nie pojawiło się zbyt wiele, a i sam zauważyłem, że wygasło nieco zainteresowanie blogiem osób, które doszły do wniosku, że pokazuję lub opisuję wciąż podobne rzeczy, na tym dzisiejszy post się zakończy. Choć w sumie powinienem pisać częściej, bo jest o czym. O tym, jak coraz silniej wrastam w tutejszy pejzaż, jak wiele codziennych spraw mnie tutaj irytuje i jak fantastycznie jest pozbywać się balastu jakichkolwiek negatywnych emocji w ciągu zaledwie kilku minut od momentu, kiedy wsiądzie się w ukochany samochód i ruszy przed siebie w pustkę. O tym, że zdobyłem tu już mnóstwo inspiracji na nową powieść i prawdopodobnie będzie to najmroczniejsza z książek ze wszystkich, jakie napisałem. Bo Islandia to wyspa mroczna w wielu wymiarach. Nie każdy może tu mieszkać. Nie każdy będzie się tu czuł dobrze – z bardzo wielu powodów, bo jako wyspa jest to raj na ziemi, ale jako państwo absolutnie nie. Jestem jednak we właściwym miejscu i pewnie we właściwym czasie. Być może musiałem poczekać te 44 lata, aby znaleźć miejscówkę, z której nie mam zamiaru się już nigdzie ruszać. Oczywiście poza wycieczką na Alaskę czy Grenlandię, bo te miejsca jeszcze MUSZĘ zwiedzić. Jeśli macie do mnie kolejne pytania, możecie je zostawić w komentarzu do tego wpisu. Na wszystkie odpowiem, choć nie mam pojęcia, kiedy to zrobię.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ