poniedziałek, 25 marca 2024

Pytania i odpowiedzi, część 2

 


Islandia udowodniła, że jeśli ktoś marzy o wiośnie w drugiej połowie marca, może się bardzo rozczarować. Dokładnie pierwszego dnia astronomicznej wiosny (na Islandii nie ma czterech pór roku, zima od razu przechodzi w lato w kwietniu) nad Fiordami Zachodnimi rozpętało się białe piekło – jakkolwiek dziwnie brzmi to połączenie słów. Śnieg padał przez cały dzień, a wiatr wiał w porywach do 28-30 metrów na sekundę. Jak się zatem można zorientować, część dróg została zaraz zamknięta, a pod koniec dnia zamknięte były wszystkie drogi w regionie, co zdarzyło się ostatnio w okolicach Bożego Narodzenia. Co ciekawe – region stołeczny czy południe Islandii nie miały takich pogodowych przygód, można tam było funkcjonować, a przede wszystkim jeździć samochodem normalnie. Po dwóch dniach załamania pogodowego we Flateyri wszędzie powstały kilkumetrowe zaspy śniegu i jestem pełen podziwu dla człowieka odpowiadającego tu za odśnieżanie, gdyż wykonał kawał dobrej roboty. Na zewnątrz zatem trzeba było na przykład wykopać tunel, by wyjść z domu. Albo drugi do kontenera na śmieci, który również trzeba było zlokalizować i odkopać. Moje drzwi wejściowe otwierają się na zewnątrz, w związku z tym gdybym w czwartek nie pracował wokół nich z łopatą trzy razy dziennie, oczywiście nie udałoby mi się opuścić mieszkania i musiałby mnie odkopywać ktoś z ulicy. Taki to islandzki marzec. Nie zanosi się na to, byśmy pożegnali się ze śniegiem do początku kwietnia, natomiast mam wrażenie, że w ostatnich dniach spadło najwięcej białego puchu, odkąd zima rozgościła się tu już w połowie października.



Ale dzisiejszy post miał być ponownie jak poprzedni poświęcony odpowiedziom na Wasze pytania. Kraina Ciszy pyta o zaskakujące smaki czy zapachy, które dotąd były nieznane. Smak wody z kranu jest czymś niezwykłym dla kogoś, kto przybywa z kraju, gdzie mało kto ma odwagę napić się wody nieprzegotowanej. Ale ten smak znałem już wcześniej, więc nie był nowy. Woda w Islandii wszędzie jest znakomita i można ją bez wahania pić. Nalewasz z kranu i serio czujesz, jakbyś pił wodę niegazowaną jakiejś lepszej marki. Drugi smak, który przychodzi mi do głowy, to smak jagnięciny. Chyba tak się złożyło, że nigdy w życiu nie jadłem, tutaj spróbowałem tylko dwa razy, jednak charakterystyczna nuta smakowa na języku pozostała ze mną na dłużej. Co do zapachów – wiem, że to zabrzmi idiotycznie i jak z klasycznego przewodnika po Islandii, ale tutejsze powietrze ma zapach i jest to oszałamiające doświadczenie. Zwłaszcza wtedy, gdy wieje mocno i intensywnie, a później wszystko się uspokaja. Jest również zapach, który nie jest dla mnie przyjemny i trudno mi się do niego przyzwyczaić, a chodzi o ryby – wonie z okolic zakładów rybnych, lecz również smród popularnej tutaj ryby suszonej, którą zajada się z masłem, a której woń po otwarciu foliowego opakowania zawłaszcza absolutnie każdą przestrzeń. Fajnie i różnorodnie pachnie też ocean. Trudno mi to bardziej precyzyjnie opisać, ale czuję różne zapachy, będąc przy różnych wybrzeżach. Deszcz tutaj też czasem pachnie. Ten najbardziej intensywny. Na szczęście nie muszę znosić zapachu siarki, gdy odkręcam ciepłą wodę, ponieważ nie mamy tu źródeł geotermalnych, za to płacimy dość konkretnie za podgrzewanie wody. A przynajmniej ja płacę.

Jola pyta o to, czy możliwy byłby start tutaj bez ludzkiego zaplecza. Raczej nie, bo trzeba obejść absurdy systemu, kiedy się tu przylatuje. Na przykład (o ile dobrze pamiętam, bo już wyparłem te niepotrzebnie stresujące mnie rzeczy z pamięci), żeby mieć kennitalę, czyli islandzki numer identyfikacyjny, należy mieć adres zameldowania, a adres zameldowania można mieć wówczas, gdy ma się kennitalę. Większość Polaków przyjeżdża tu do pracy, zatem wszelkie sprawy formalne załatwiają za nich głównie pracodawcy. Ja musiałem wykazać, że mam środki na trzymiesięczne utrzymanie, skoro dopiero zamierzałem szukać pracy na miejscu. Taki wykaz był oczywiście z polskiego konta, gdyż nie mogłem założyć islandzkiego bez kennitali i oczywiście należało zainwestować w tłumaczenie przysięgłe, żeby ten dokument był po angielsku. Ma ważność przez jakiś czas, ale naturalnie w praktyce można mieć te środki pożyczone od kogoś w dniu wystawiania zaświadczenia, po czym po chwili ich już tam nie mieć. Zatem de facto można wlecieć do Islandii bez grosza na koncie, bo sposób sprawdzania środków na nim jest dość absurdalny (byłem przekonany, że takie coś robię po prostu w urzędzie, gdy potwierdzam przybycie, i pokazuję aktualny stan polskiego konta w aplikacji). W wielu sprawach na samym początku pomogli mi Polacy mieszkający tu od lat. Pierwszy adres zamieszkania, wyrobienie kennitali, bez której nic tu nie można zrobić, sprawy bieżące. Mieszkanie oraz praca – to już zasługa Islandczyków. Czy chętnych do zawierania bliższych relacji, bo o to pyta też Jola? Trudno mi powiedzieć, bo sam takich relacji nie szukam. Na pewno Islandczyk zachowa wobec ciebie duży dystans, ale to zdrowe podejście, o ile dystans nie zamienia się w lekceważenie. Dużo zmienia to, gdy zaczynasz mówić po islandzku – nawet z błędami. Wtedy Islandczycy stają się bardziej serdeczni. Myślę, że przyjaźnią się jednak z ludźmi, których dłużej znają. Dla mnie cenne jest to, że odkąd zacząłem dukać po islandzku, nie jestem już cieniem albo kimś, kogo się mija bez słowa. Islandczycy są bardzo serdeczni w tym pierwszym podstawowym kontakcie. To, co najbardziej intymne w relacjach, zostawiają – tak mi się wydaje – bardziej w rodzinie. Nie są tacy, jacy bywają Finowie, którzy często afirmują, żeby się nawet do nich nie zbliżać, ale na pewno nie ma tu żadnej wylewności w kontaktach. Jest ciekawość, jak również wspomniany bezpieczny dystans. Wracając do pierwszego pytania Joli – jeśli jesteś osobą zaradną, przedsiębiorczą i przede wszystkim umiesz w tak zwane ogarnianie codzienności, dasz sobie radę, przyjeżdżając do Islandii.



Małgorzata pyta o zwyczaje, do których ciężko przywyknąć. Owszem, jest ich kilka. Najbardziej denerwuje mnie mieszanie pojęcia życia na luzie z niekompetencją albo byciem niesłownym. W sensie ktoś nie wywiązuje się z jakiejś oczywistości lub nie wykonuje swojego obowiązku zawodowego, za co w Polsce pewnie poniósłby konsekwencje, a określenie „zapomniałem” czy „ojej, tak się nie stało” ma być równoważne z przyjęciem, że tu po prostu tak jest i to jest tak zwane wyluzowanie. Trudno mi przywyknąć też do tego, że praktycznie całą zimę wiele aut jeździ w śniegu i lodzie. Kierowcy często przecierają tylko lewą stronę przedniej szyby i ruszają. Nadal nie mieści mi się to w głowie. Wiem, że codzienne odśnieżanie samochodu jest męczące i zajmujące czas, jednak nigdy nie wyjadę Marilyn, dopóki nie jest oczyszczona ze śniegu czy lodu w sposób niezagrażający innym kierowcom na drodze, przede wszystkim jadącym za mną.

Teraz zbliża się moja druga już islandzka Wielkanoc. Co ciekawe – w Islandii wolne są czwartek i piątek jako dni świąteczne, polska Wielka Sobota jest normalnym dniem pracy, a potem znowu są dwa dni wolne tak jak wszędzie. Wiecie oczywiście, że nie będzie żadnej Wielkanocy, lecz po prostu radość z wolnych dni, choć zimowa pogoda nie odpuszcza i prawdopodobnie nigdzie daleko, a już na pewno na szutry sobie jeszcze nie pojadę. Znajduję się w stanie dużego dyskomfortu i niepokoju, wciąż myśląc o zmianie pracy, która jest konieczna, ale pociesza mnie świadomość, że już za chwilę długa zima się skończy, a wszelkie drogi będą stały przede mną i Marilyn otworem. Czekamy oboje z wytęsknieniem.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501


poniedziałek, 18 marca 2024

Pytania i odpowiedzi, część 1

 

Widok na islandzką "wiosnę"

Pomachałem sobie trochę z łopatą przed domem, żeby jutro wyjść z niego do pracy i pomyślałem, że w ramach odpoczynku przygotuję post, który zapowiedziałem na Fb. Prosiłem Was, abyście umieścili tam pytania do mnie, a ja postaram się na wszystkie wyczerpująco odpowiedzieć. Ponieważ jestem trochę wyczerpany treningiem cardio w śnieżnych zaspach (tak, połowa marca na Fiordach Zachodnich to zima w pełni z aktualnie dodatkowo silnym wiatrem 20-23 metry na sekundę), nie wiem, czy uda mi się zawrzeć wszystko to, o czym myślałem od czasu przeczytania Waszych pytań, jednak spróbuję zebrać myśli. Tym bardziej że pytań było sporo, więc rozłożę to jednak na dwa posty. Jeśli w międzyczasie chcielibyście zapytać o coś więcej, polecam facebookowy profil „Islandii na zawsze”, gdzie pod przypiętym u góry zdjęciem można dodać pytanie. Można je wpisać także tutaj w komentarzu.

Barbara pyta o fajne jedzenie oraz o muzykę. Przyznam się, że nic fajnego poza jagnięciną podczas ubiegłorocznej kolacji wielkanocnej (tak, Islandczycy celebrują kolację, nie śniadanie podczas Wielkanocy) nie jadłem na Islandii i jakoś nie rozglądałem się za lokalnymi przysmakami, bo zwyczajnie nie mam pieniędzy na te dania, które są zazwyczaj drogie. Na Islandii jest skyr w niezliczonych wersjach smakowych. Taki prawdziwy skyr, a nie ten podpisywany jako islandzki i sprzedawany w polskich marketach. Przejadł mi się. Jem tu paradoksalnie bardzo mało ryb, choć to podstawa islandzkiej kuchni i w wielu miejscach można zjeść rybne pyszności. Najlepsza ryba dnia tutaj serwowana jest w Húsið, gdzie koniecznie trzeba zjeść obiad/kolację, jeśli trafi się do Ísafjörður. Nie jadłem żadnych z tych świństw typu łby, jądra czy mózgi zwierząt, nie znoszę też suszonej ryby, natomiast moim ulubionym przysmakiem z marketu jest serek Kotasela, który przyrządzony z cebulką oraz przyprawami, smakuje znakomicie. Niestety, nie jem tu zdrowo. Nie umiem gotować, nie mam na to czasu. Markety oferują liczne gotowe dania, które wrzuca się do mikrofali, i w zasadzie tym się żywię. Dobre jest masło, a co ciekawe - niesmaczne sery. Kupując gotowe potrawy w Bónusie, zawsze należy sprawdzać datę przydatności do spożycia, bo już kilka razy kupiłem dania przeterminowane. Islandczycy mają też wiele rodzajów słodyczy, a szczególną różnorodność można zaobserwować w żelkach. Przykro mi, ale nic naprawdę wyjątkowego nie można tutaj zjeść, ale ja też nie jestem Magdą Gessler, więc piszę tylko o tym, czego mój żołądek potrzebuje albo przeciw czemu się buntuje.

Okładka płyty zespołu, o którym mowa

Co do muzyki – polecałem już i polecam lokalny zespół Isafjørd. Nie mają jakiegoś wielkiego dorobku muzycznego, ale to, co do tej pory zaserwowali, bardzo mi się podoba. Ciekawostką jest to, że wynajmuję dom od piosenkarza z zespołu Celebs, którym siłą rzeczy się zainteresowałem i podglądam rozwój ich kariery. To oczywiście zupełnie inny typ muzyki, ale jeśli chcielibyście zobaczyć mojego landlorda na scenie, zapraszam do obejrzenia ich występu podczas ubiegłorocznego Söngvakeppnin. Specem od muzyki islandzkiej jest Marcin Kozicki, którego stronę Stacja Islandia serdecznie polecam. Mam wrażenie, że muzyka islandzka dzieli się na segment mrocznej, melancholijnej, kuszącej bardziej wymagającego odbiorcę oraz na segment chwytliwego, prostego, bezpretensjonalnego i czasami sympatycznego popu. Na pewno pomiędzy są jeszcze inne segmenty, ale ja po prostu nie słucham na co dzień islandzkiej muzyki, natomiast Marcin wie o niej wszystko.

Plany - zostać tu na zawsze


Ewelina pyta o plany na przyszłość. Trudno mi cokolwiek konkretnego napisać. W Islandii żyje się tak, że zazwyczaj nie antycypuje zbyt wiele. Ale życie chwilą to także nie jest mój model. W tym momencie mam wrażenie, że utknąłem. Jestem sprzedawcą w sklepie, który niebawem opuszczę, ponieważ bardzo mało tam zarabiam i zwyczajnie nie stać mnie na wszystkie miesięczne wydatki. Wspominałem o tym w poprzednim poście. Nie wiem, jaką alternatywną pracę znajdę i przede wszystkim czy znajdę coś z godziwą wypłatą, bo tutaj, na Fiordach Zachodnich, możliwości są niewielkie. Na razie jestem na tym etapie emigracji, że nie snuję planów, lecz wiem jedynie, że chcę tu zostać. Bardzo bym chciał zarabiać na pokazywaniu ludziom Islandii, fotografowaniu jej, pisaniu o niej. Tymczasem, żeby mieć na chleb, paliwo i fajki, muszę pracować tam, gdzie ta praca jest. Kto wie, może pójdę do przetwórni rybnej, by zaliczyć to klasyczne doświadczenie początku polskiej emigracji. Nie wiem, co będzie. Finansowa niepewność jest bardzo męcząca. Mam nadzieję, że nie dojdę do ściany i wydarzy się coś, co po prostu powiększy liczbę koron na moim koncie.

Sebastian pyta o piwo i puby. Cóż, piwa w ogóle nie piję, a w Polsce sięgałem sporadycznie po Heinekena. Nie wiem zatem, jakie rodzaje piwa i w jakiej cenie są na Islandii. Tutaj alkohol sprzedawany jest w specjalnych sklepach monopolowych (jak we wszystkich krajach nordyckich) otwartych dość krótko w ciągu dnia, natomiast picie go „na mieście” to narażenie się na spory wydatek, bo już normalnie w sklepie wyroby alkoholowe są drogie, natomiast w knajpach droższe pewnie dwukrotnie. W Ísafjörður odbywają się imprezy w Edinborg Bistro i pewnie jeszcze w jakimś miejscu, ale tego nie wiem, bo nie bywam. Nie stać mnie jak w Polsce na umówienie się z kimś i wyjście na wieczorne piwo lub dwa. Poza tym muszę dojechać do domu 25 km, więc jak to wieczór z alkoholem? We Flateyri mamy klub, w którym można się napić i potańczyć, stoi nawet za rogiem mojego domu, ale nigdy tam nie byłem. Vagninn czynny jest obecnie tylko w sobotnie wieczory, lecz w sezonie turystycznym ożyje. Pewnie się tam kiedyś wybiorę, choć nie mam takiej potrzeby. Być może zrobię to z czystej ciekawości. Reasumując: w Islandii lepiej kupić alkohol i zrobić domówkę niż iść szaleć do miasta. Inna sprawa, że sporo ludzi nie ma tu żadnych problemów finansowych, więc mogą sobie śmiało pozwolić na to drugie.

Iwona pyta o język islandzki. Pisałem o nim tutaj wiele razy, więc pozwolę sobie tylko wspomnieć o nowych spostrzeżeniach. Przede wszystkim w nauce języka obcego pierwszym etapem jest słuchanie i rozumienie tego, co się słyszy, a dopiero potem mówienie w tym języku. Ja mam wrażenie, jakbym chciał wejść na ten drugi poziom z pominięciem pierwszego. Jestem osłuchany z islandzkim na co dzień, ale wciąż naprawdę niewiele rozumiem. Islandczycy mają też kilka słów, które nic nie znaczą, a które są używane nagminnie i co więcej – oni dzięki tym słowom precyzują swoją komunikację. Ukończyłem dwa kursy języka islandzkiego. Znam blisko tysiąc słów. Potrafię budować bardzo proste zdania, a mimo to wciąż brakuje mi słów. Czasami próbuję mówić, używając zdań złożonych. Język jest bardzo trudny, a fonetyka najtrudniejsza. Problemem na przykład w poprawnej odmianie rzeczowników jest to, że trzeba znać rodzaj, by odpowiednio odmienić, a w islandzkim rodzaje zdecydowanie nie pokrywają się z rodzajami języka polskiego. Islandzki ma też dużo słów, które lepią ze sobą trzy lub cztery i tworzą nowe znaczenie. Już samo poprawne przeczytanie takiego czegoś jest wyczynem, nie mówiąc o użyciu go w zdaniu. To, co mi niezbędne w pracy w sklepie, mam mniej więcej ogarnięte. Umiem nawet czasem poprowadzić krótki small talk z klientem po islandzku. Ale to nadal poziom, któremu daleko do A1. Uczę się powoli, wciąż zapominam to, czego się nauczyłem, frustruję się z tego powodu, jednak idę do przodu. Wcześniej czy później się nauczę islandzkiego, bo po prostu nie mam wyjścia, zostaję tu, chcę mówić językiem ludzi żyjących w tym państwie.

Ukończyłem dwa kursy języka islandzkiego


Odpowiedzi na kolejne pytania pojawią się w następnym wpisie. Przypominam, że wszystko, o czym tu czytacie, jest moją prywatną perspektywą. Nie posiłkuję się żadnymi stronami o Islandii, nie kopiuję ich fragmentów, nie tworzę jednocześnie iluzji pięknego życia na emigracji, bo ono jest bardzo trudne i będę to stale podkreślał. Tymczasem czekam końca zimy, ale muszę się uzbroić w cierpliwość. Muszę również zająć się projektem albo konspektem książki o tym pierwszym emigracyjnym roku. Moje powieści nie sprzedały się w satysfakcjonującym mnie nakładzie, więc może pora, aby spróbować z literaturą faktu. Tylko kiedy znaleźć czas na uporządkowanie i zapisanie doświadczeń emigracyjnych?

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501

niedziela, 10 marca 2024

Ökuskóli 3

 

Na początku chciałem Wam pokazać koszulkę, którą zdobyłem w sklepie Very Finnish Problems. To satyryczna strona, którą od lat obserwuję na Facebooku i od niedawna na Instagramie. Okazuje się, że wiele finish problems to moje problems. Podobno dla Fina największą traumą jest to, gdy ktoś zajmie drugie miejsce obok niego w komunikacji publicznej. Ja może nie cierpię wtedy tak bardzo, ale wreszcie udało mi się znaleźć koszulkę, która oddaje moją osobowość. Tym bardziej że jest z dobrego materiału, nie idzie tygodniami z Chin, bo wysyłana jest z Europy, i sklep oferuje wiele innych ciekawych gadżetów dla introwertyków, którzy czasami chcą zamanifestować, kim są. Oczywiście bardzo dziękuję islandzkiej poczcie za przyłożenie mi cła wynoszącego drugą cenę koszulki, ale tak już jest, jak się mieszka poza Unią Europejską. Przez rok islandzkiego życia doskonale poczułem i zrozumiałem, jak wspaniała jest europejska różnorodność konsumencka. Z drugiej jednak strony -  skoro tutaj rzeczy jest mało i w mniejszym wyborze, można się nauczyć minimalizmu. Dla każdego zakupoholika zamieszkanie na Islandii przez powiedzmy pół roku byłoby doskonałą terapią leczącą uzależnienie.

Ale ja dziś nie o tym, lecz o Ökuskóli 3. To islandzka szkoła jazdy w tak zwanych trudnych warunkach, jednak oferuje dużo więcej niż wiedzę oraz doświadczenie w tym zakresie. Chwaliłem się, że zdobyłem na Islandii prawo jazdy w dwa miesiące, jednakże nie wspomniałem, iż jest ono na razie tymczasowe. Aby uzyskać dokument na stałe, trzeba poza dwoma kursami teoretycznymi online, zdanym egzaminem z teorii, jazdami z instruktorem oraz zdanym egzaminem praktycznym, zaliczyć również Ökuskóli 3. Ja miałem na to aż trzy lata, ale postanowiłem zrobić ten kurs, zanim minie rok, odkąd mam prawo jazdy. Problemem jest to, że ta szkoła jazdy jest tylko w jednym miejscu w kraju, w Hafnarfjörður. Na szczęście wspaniałe związki zawodowe refundują jej koszt (prawie 50 tysięcy ISK), a także zwracają za paliwo, co dla mnie, dojeżdżającego tam z Fiordów Zachodnich, jest oczywiście bardzo cenne. Śmiałem się trochę wcześniej, że przeżyłem zimę na fiordach z codziennym jeżdżeniem po 50 km dziennie, więc taką Ökuskóli 3 miałem już zaliczoną wiele razy. Niekoniecznie. To nic, że wyprowadziłem Marilyn z poślizgu trzy razy. Podczas kursu ma się do wyprowadzenia z poślizgu samochód, który wiruje jak karuzela. Wszystko odbywa się na placu manewrowym, po którym jeździ się „pajączkiem”, czyli samochodem z doczepionymi z czterech stron małymi kółkami, a instruktor wprowadza auto podczas jazdy w stany, które doprowadzają do zawrotu głowy. Znakomite i cenne doświadczenie dla każdego kierowcy. Tym bardziej że w aucie poza instruktorem siedzą trzy osoby. Każdy prowadzi i musi się nauczyć radzić w kilku niebezpiecznych sytuacjach. Opisałem tylko jedną, którą symulują te „pajączki”, ale niezwykle cenne jest to, że gdy prowadzi kolejna i kolejna osoba, zmieniamy tylne siedzenie oraz obserwujemy, jak radzi sobie inny kursant z dwóch różnych perspektyw. Dopiero widząc ręce na kierownicy kolegi, zrozumiałem dwa swoje błędy.

"Pajączek" z placu manewrowego


Druga część kursu jest bardziej teoretyczna, ale nastawiona przede wszystkim na dyskusje. Można między innymi poczuć, jak boli w klatce piersiowej, kiedy usiądzie się w urządzeniu stymulującym zderzenie czołowe z jedynie minimalną prędkością. Niesamowite jest również doświadczenie przebywania w samochodzie, który jest obracany do góry nogami, a właściwie robi dwa obroty, z czego instruktor zatrzymuje nas na chwilę z głowami wiszącymi w dół i paniką w oczach. Otrzymujemy również informację o tym, że jest co najmniej dwadzieścia powodów, dla których zapinanie pasa bezpieczeństwa to absolutny priorytet. Mnie nieco rozbawiły slajdy pokazujące trudne warunki drogowe, bo ten ostatni obrazek z rzekomo najtrudniejszymi, to moja całkiem przyzwoita codzienność dojazdu do pracy, bo widać tam słupki. Dodam, że te małe, nie wysokie. Mogę świetnie jeździć w zawiejach i zamieciach, jednak jazda po mieście to wciąż dla mnie wyzwanie. Tym razem tylko się trochę stresowałem, nie panikowałem. Postanowiłem zjechać Reykjavik i ościenne miasta kilka razy wzdłuż i wszerz. Oczywiście, że popełniłem dwa błędy, które natychmiast skorygowałem i więcej ich nie popełnię, pogubiłem się raz w zjazdach, których wraz z rondami dwupasmowymi jest tam od groma, ale ostatecznie już nie boję się jeździć po rejonie stołecznym, choć z pewnością brakuje mi codziennej praktyki koncentrowania się na wielu bodźcach i komunikatach w ciągu kilku sekund, której to żyjąc na prowincji, po prostu nie mam, bo nie mam gdzie poćwiczyć. I nie ma tu ludzi, którzy jadą za tobą, przed tobą i obok ciebie. Cały czas.

Znakomity kurs także dla doświadczonych kierowców. Uważam, że powinien być obowiązkowy dla zdających prawo jazdy w całej Europie. Żadna teoria ani opowiadanie o jakichś dramatycznych zdarzeniach drogowych nie zastąpią doświadczenia. A ono uzyskuje się w Ökuskóli 3 w kontrolowanych warunkach i jest niezwykle cenne. Czy teraz bardziej boję się jeździć Marilyn? Wprost przeciwnie. Wiem, że jest cudownym autem, którego nie zamienię na żadne inne, ale zdaję sobie sprawę z tego, iż jest również zabójczą metalową klatką. I te dwa oblicza muszę pogodzić w swojej świadomości.

W stolicy zdecydowanie nie mają TEGO


Trzy dni w podróży były dla mnie ogromną radością, bo po raz pierwszy od października wyjechałem z Fiordów Zachodnich. Islandia zafundowała mi znakomitą pogodę, czyli temperaturę na plusie i przejezdne drogi. Oczywiście bardziej interesowały mnie pejzaże oglądane w jej trakcie niż ponowna wizyta w stolicy. Tam spotkałem się z dwójką znakomitych fotografów i wymieniliśmy parę spostrzeżeń na temat islandzkiej codzienności, która wciąż konsekwentnie i uporczywie opowiadana jest jako sielanka. Nie, życie na Islandii nie jest sielanką. Jest bardzo trudne, wymagające również wyrzeczeń, a także anielskiej cierpliwości, gdy o wiele spraw trzeba po prostu walczyć. Coraz częściej myślę o tym, żeby zamiast kolejnej powieści zmierzyć się z literaturą faktu. Opisać mój pierwszy rok emigracyjny na Islandii. Bez lukru i bez instagramowych oraz proponowanych przez biura podróży bzdur. Surowa codzienność w surowym miejscu. Czy jakiś wydawca chciałby taki materiał? Nie wiem. Wiem natomiast, że sam Reykjavik z pobytu na pobyt odstręcza mnie coraz bardziej. I coraz mocniej wrastam w przekonanie, że właśnie Fiordy Zachodnie z ich ciszą oraz izolacją to moja absolutnie dozgonna miejscówka, natomiast wiem, że będzie tu coraz trudniej, gdyż z powodu niskich zarobków po prostu muszę zmienić pracę na lepiej płatną, a nie ma tu takich możliwości zatrudnienia jak choćby w mieście, które odwiedzam z coraz mniejszą radością. Trzymajcie zatem kciuki.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501