poniedziałek, 30 stycznia 2023

Na miejscu

 

Pierwszy post z Islandii. Naprawdę nie wiem, od czego mam zacząć. Po przylocie uświadomiłem sobie, jak wielu z Was mnie wspiera, jak wiele wiadomości dostałem z pytaniami o lot, nowy początek, nowe wrażenia. I że nie jestem w stanie na to wszystko odpowiedzieć, bo tutaj po prostu dzieje się za dużo, nie mam na to czasu. Dlatego mam problem z początkiem tego wpisu, a nie chcę, aby w całości był za długi. Przede wszystkim z całego serca dziękuję, że tak licznie mnie wspieracie i wysyłacie mi tak wiele pozytywnej energii.

Zatem zrobiłem to. Ostatni punkt mojego rocznego planu życiowej rewolucji zaliczony. Dziwią mnie trochę głosy tych, którzy twierdzą, że na razie to po prostu euforia wraz z adrenaliną, jakby to miało mieć mniejsze znaczenie. Tych, którzy będą usatysfakcjonowani wówczas, gdy napiszę, że mam na miejscu pracę, mieszkanie i jestem ogarnięty. Czyli zaczynam zwyczajne życie. Ale tak się składa, że to właśnie te pierwsze dni zapamiętam na całe życie. I to one będą rezonować w mojej pamięci, więc to, co teraz piszę, jest chyba najważniejsze.

Dziś w Keflaviku, bo tu jeszcze przebywam do jutra, pojawił się pomarańczowy alert pogodowy i w ciągu godziny rozszalał się zimowy żywioł. Wiatr prawie powalający na kolana. Śnieg uderzający z wielką mocą i padający poziomo. W takich warunkach przeszedłem z kijami prawie dwa kilometry. I to było tak nieopisanie piękne wrażenie, że żaden atak islandzkiej natury nie pozostanie pewnie w mojej pamięci tak mocno, jak mierzenie się z tym, co było dzisiaj. Dlaczego? Bo w tej całej pizgawicy, podczas której nie minąłem na zaśnieżonych ulicach ani jednego człowieka, wreszcie i naprawdę po czterdziestu czterech latach poczułem, że żyję. Że krew buzuje w żyłach tak, jak nie buzowała nigdy i że ta cała zamieć, lodowaty wiatr i przejmujące do szpiku kości zimno są moim największym szczęściem. Doświadczenie tego, konfrontacja z tym. Dzisiaj zrozumiałem, co to znaczy żyć naprawdę.

Jestem dwa dni w Keflaviku, bo tak było to zaplanowane. Miałem tu pozałatwiać sprawy urzędowe. To znaczy potwierdzić aplikację A-271. Czyli przynieść do urzędu wszystkie dokumenty, które – jak podkreślano w korespondencji – islandzcy urzędnicy chcą wziąć do ręki. Pani z tutejszego urzędu wzięła do ręki tylko mój paszport, potem telefon z mailem od Skra i powiedziała, że już wszystko OK, mam czekać na potwierdzenie i numer identyfikacyjny. A ponieważ nie jestem tego do końca pewny, czy tak ma wyglądać OK, kiedy nie mam pracy i nikt nie patrzy na moje zaświadczenie z saldem konta, by upewnić się, że mam środki na utrzymanie, ani nikt nie zagląda do całej reszty istotnej dokumentacji, pozwolę sobie najwyżej zrobić z siebie głupka, ale podejść z tym wszystkim jeszcze jutro w stolicy do urzędu specjalizującego się właśnie w takich sprawach.


Poza tym spotykam ludzi. Dobre polskie dusze, które zamieszkały na Islandii. Zaraz po przylocie przedpołudnie z Bereniką i Piotrkiem z IceStory. Pyszna pizza zrobiona na świeżo przez tę dwójkę i rozmawianie o alternatywnych sposobach zarabiania na Islandii. Do tej pory boli mnie przepona ze śmiechu. A ponieważ zapomnieliśmy o strzeleniu sobie pamiątkowej fotki, mogę jedynie pokazać, jak Piotrek wypatrzył jakiś ciekawy obiekt w oddali i go fotografuje. To są ludzie, którzy kochają ten kraj tak samo jak ja i tak samo jak ja gotowi są widzieć piękno w miejscach odwiedzanych po raz kolejny. Albo tuż za rogiem, obok swojego mieszkania. Następne krótkie, lecz bardzo sympatyczne spotkanie z Adamem uświadomiło mi, jak szczęście rodzi się z minimalizmu i jak radosny może być człowiek, któremu tak dobrze układa się w życiu, że za chwilę dane mu będzie pracować w wyuczonym zawodzie tu, na wyspie. Dzięki za załatwienie kartonu fajek w wyjątkowo promocyjnej cenie! W końcu dzisiaj wspaniałe kilka godzin z jedną najbardziej mnie fascynujących tu osób, czyli z Magdą. Magda prowadzi klimatyczną kwiaciarnię, gdzie zrobiłem drobne zakupy do nowego mieszkania (tak, to coś wystaje z mojego plecaka), i dba o kwiaty na tej surowej wyspie. Miałem przyjemność przyjrzeć się jej pracy i pogadać z kolejną szczęśliwą oraz spełnioną osobą, która żyje na Islandii od lat.


Ja jestem tu dopiero drugi dzień. Na razie uczę się tego, jak dobierać ubrania przed wyjściem. Jak zabezpieczać telefon przed wilgocią. Na ile mogę sobie pozwolić spacerować z kijami, a kiedy to jest szarża. W tym wszystkim nieustające przekonanie, że jestem właśnie tu, gdzie być powinienem. W samolocie odstresowała mnie rozmową jeszcze jedna ważna osoba, ale o niej być może kiedy indziej, gdy zechce, abym to zrobił i napisał na blogu na jej temat. Dzięki niej część moich rzeczy już jest na prowincji i czeka na środowy przylot, natomiast ja nie muszę się martwić o obłożenie bagażowe w małym samolociku.

To jest taki czas, w którym zaczynam być z siebie dumny. Bo zamykanie polskich spraw było w sumie dość bezpieczne. Zawsze można było zrobić krok wstecz, zatrzymać ten szalony plan na rewolucję. Ale teraz nie ma już żadnego cofania. Żegnałem swoje mieszkanie i osiedle bez najmniejszego sentymentu. Mimo dobrych chwil w Wieliczce pozwoliłem sobie krzyknąć w samochodzie odwożących mnie znajomych: Nigdy tu nie wrócę. Wiem, że słowa „nigdy” nie powinno się używać. Ale oddając klucze, zamykając drzwi mieszkania, czułem jedynie dziką radość. Jakbym był dziesięciolatkiem kręcącym się na ulubionej karuzeli. A teraz jest najważniejsze wyzwanie – oduczyć się potrzeby kontrolowania wszystkiego dookoła, planowania dalszego niż kilka dni do przodu, odrzucić część pragmatyczności, nauczyć się przede wszystkim rozumieć prawa natury, ale najważniejsze to ogólnie wyluzować i przestać zwracać uwagę na rzeczy spędzające mi do niedawna sen z powiek, które nie mają tutaj większego znaczenia. Poza tym podczas mojej pierwszej nocy na Islandii po raz pierwszy od trzydziestu lat przespałem ciągiem sześć godzin. I na pewno nie mogę tego zrzucać na zmęczenie, bo wcześniej wielokrotnie usiłowałem zasypiać skrajnie zmęczony, a bezsenność i tak rządziła, nawet do 76 godzin. Dlatego tak ważne jest dla mnie obserwowanie, jak organizm odbiera zmianę miejsca. Bo życie tu to nie tylko umysł, który muszę otworzyć na to, co nowe, lecz przede wszystkim jak najzdrowsze ciało.


Jeszcze jedna uwaga dla purystów językowych. Tak, jestem polonistą, nauczycielem, pisarzem, dbałem z moją korektorką o każde słowo i każdy przecinek na blogu „Krytycznym okiem”. Ale tu będę sobie pisał na bieżąco, w emocjach i bez ciśnienia sprawdzania, czy każde słowo czy znaczek stoją na właściwym miejscu. Zatem jeśli będzie cię to boleć, to swój ból zachowaj dla siebie i czytaj nadal „Krytycznym okiem”. Bo dbałość o język i opowiadanie swoich emocji nie zawsze idą w parze. I wolno mi tu popełniać jakieś błędy językowe czy interpunkcyjne, bo ortograficznych nie popełniam. Tak czy owak ciepłe pozdrowienia z zimnego świata, który staje się moim nowym domem.

---

Jeśli chcesz wesprzeć mnie finansowo w mojej emigracji, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

czwartek, 26 stycznia 2023

Pomiędzy

 

To będzie ostatni post, który piszę z Polski. Tak sobie obiecałem. Sponsoruje go islandzkie słówko átak, czyli wysiłek. Dopiero później uporządkuję burzę emocji, która już się we mnie rozszalała i będzie przybierać na sile z każdym kolejnym dniem. Od dziś zajmuję się już tylko pakowaniem, ostatecznym czyszczeniem mieszkania z tego, co tu zbędne, ale przede wszystkim walką z coraz większym lękiem. Bo jest go naprawdę sporo i nie wiem, jak sobie poradzić z narastającym przekonaniem, czy aby na pewno wszystko, co właśnie robię, jest słuszne. Zauważyłem, że zmęczony ostatnimi dniami i załatwianiem wielu spraw, które musiały być załatwione, wpadam w jakąś niebezpieczną paranoję (trwającą na szczęście krótko, lecz przychodzącą falami) i gubię zwyczajny rozsądek oraz spokój. Oto bowiem pisze do mnie wieczorem Icelandair z wiadomością o przesunięciu lotu ze stolicy do Ísafjörður, a ja nie rejestruję faktów, tylko daję się ponieść jakimś irracjonalnym emocjom. I nie rozumiem, co do mnie piszą. Bo jestem przekonany, że pokazują mi te same godziny lotu, które mam na bilecie. Tymczasem dopiero po kilkunastu minutach i po kilku wiadomościach nerwowo przesłanych islandzkim znajomym z prośbą o pomoc rejestruję oczywistość. To, co mi się wyświetla, to zmieniona godzina lotu i nikt nie każe mi go przebukować albo odwołać. Patrzę na pierwotną rezerwację i to, co przesłano. Różnica w realizacji tego krótkiego lotu wynosi po prostu pół godziny. Jakieś przesunięcie. A ja czytam i nie rozumiem. Na szczęście odpisywałem jakiemuś automatowi no reply, więc mam nadzieję, że nikt na Islandii nie zorientował się, że jestem debilem. To zmęczenie naprawdę daje o sobie znać i zachowuję się czasami dziwnie.

Być może jest to wynik całkiem sporej dawki absurdów, które musiałem przyswoić zarówno w Polsce, jak i na Islandii. Bo zrobienie szpagatu między tymi krajami nie jest wcale takie łatwe, jak to się pozornie wydaje. Nie można jak kiedyś po prostu spakować walizki i sobie lecieć na wyspę, by zaczynać tam nową przygodę. Numeru ewidencyjnego nie otrzymuje się już w bajecznie prosty sposób przy zakładaniu konta bankowego. Pośród wielu niedopowiedzeń i wątpliwości trudno określić fakty. A prawda jest taka, że każda – najbardziej nawet dawana od serca rada – musi być skonfrontowana z obowiązującym przepisem, z prawem.

W Polsce najwięcej zamieszania dostarcza niesprzedane mieszkanie. Musiałem przekazać pełnomocnictwo do wszystkich czynności cywilno-prawnych związanych ze sprzedażą drugiej osobie. Okazuje się, że zapis prawa, czyli akt notarialny, musi być analizowany ponownie i osobno przez prawników banku. Nie wiem, kto stanowi zatem w Polsce prawo, i czyja opinia ma być ostatecznie wiążąca, ale na szczęście okazało się, że w przypadku banku, w którym mam kredyt hipoteczny, wszystko zostało zatwierdzone i zaakceptowane. Nie muszę już stresować się tym, że dopiero na emigracji dowiem się, że koleżanka nie może sprzedać mojego mieszkania, ponieważ nie wolno jej wykonać w moim imieniu jakiejś tam czynności.

W Islandii – choć w zasadzie w Polsce, przed laptopem - sporo emocji dostarczyło elektroniczne wypełnianie aplikacji rejestracyjnej A-271. Chciałem spróbować wypełnić A-270, czyli jej odpowiednik po islandzku, ale poległem na pierwszej podstronie. Okazuje się, że to, iż znam dzisiaj jakieś czterysta islandzkich słów i z osiem przydatnych zwrotów, nie pozwala mi poczuć się pewnie w żadnej urzędowej sprawie. Obawiam się, że jak przylecę, długo jeszcze nie będę rozumiał Islandczyków, jak nie rozumiem niczego, gdy na próbę włączam sobie islandzkie radio do posłuchania. W każdym razie A-271 wypełnia się, przylatując do Islandii z nagraną pracą. Tak robi znakomita większość ludzi z Polski, jeśli nie wszyscy. Ja tymczasem pracy będę szukał dopiero na miejscu i w najbardziej tradycyjny sposób. Chodząc od jednego miejsca do drugiego i zadając proste pytania, szukając prostych zajęć. Może jedyne, co zmieni tę rutynę, to wizytówki, o których już tu pisałem. Ale tak, to się wielu osobom nie mieści w głowie, lecz mimo to jadę na islandzką prowincję bez wcześniej ustalonego stosunku pracy. I w związku z tym rejestrując się, muszę wykazać środki finansowe na trzymiesięczne utrzymanie się w Islandii. Tu zaczęły się przygody.

Byłem przekonany, że panuje jakaś uznaniowość połączona z logiką. Czyli po prostu pokazuję w urzędzie stan konta w aplikacji w dniu, w którym fizycznie potwierdzam całą złożoną online dokumentację. A jest zupełnie inaczej. Należy mieć zaświadczenie z banku. Nie ma opcji że po polsku. Po angielsku lub islandzku. Od tłumacza przysięgłego. I nic to, że można wlecieć do Islandii golusieńkim i bez ani jednej korony na koncie, bo nikt tego nie sprawdza w dniu pojawienia się w urzędzie, potrzebne jest natomiast zaświadczenie ważne dla Islandii 14 dni. Sami wiecie, jak przez dwa tygodnie może zmienić się saldo na koncie, prawda? Cóż, robię, co każą. Stresujące jest analizowanie, czy na pewno wszystko właściwie się podało i załączyło, kiedy świadomość, że nie ma powrotu po brakujące coś tam, dodatkowo paraliżuje przy takich działaniach. Ale wszystko przebiegło prawidłowo. Wstępnie jestem zarejestrowany. Zobaczę, jak to rejestrowanie będzie wyglądało normalnie w urzędzie. Bo oczywiście internetową aplikację trzeba potwierdzić i pojawić się na miejscu ze wszystkimi obowiązującymi dokumentami. Jest tego trochę. Na przykład akt urodzenia czy zaświadczenie o stanie cywilnym. Wszystko naturalnie po angielsku i za wszystko trzeba tu było zapłacić.


Sprawy administracyjne mam już za sobą. Wizyty w urzędach dla nikogo chyba nie są przyjemne. Zwłaszcza gdy sporo rzeczy się nakłada i trudno złapać oddech. Pozwolę sobie zmilczeć kwestie, które naprawdę podnosiły mi ciśnienie w minionych dniach, bo to już i tak nic nie zmieni, natomiast kijki trekkingowe to naprawdę coś, co pojawiło się w doskonałym momencie, i pozwala rozładować większość napięcia. Tymczasem w tym wszystkim bezsenność, czyli moja trzydziestoletnia zmora, znowu daje o sobie mocno znać. Naiwnie łudzę się, że nauczę się normalnie spać na Islandii, ale to jest po prostu niemożliwe, gdy przeżywam silne emocje. Zatem od teraz powolne, metodyczne i relaksacyjne układanie rzeczy w walizkach. I przekładanie. I układanie jeszcze raz. I znowu od nowa. Tak będzie. W niedzielę rano lecę, jeśli nie wydarzy się nic, na co nie będę mieć wpływu. Zatem kolejny wpis już z wyspy. Obym był tam spokojniejszy.

---
Jeśli chcesz wesprzeć mój budżet emigranta, możesz to zrobić TUTAJ

czwartek, 19 stycznia 2023

Pożegnanie z Wieliczką

 

Nie ma to jak dzień pełen emocji, których nie spodziewamy się, wstając rano z łóżka. Dzień tym bardziej sympatyczny, że dziś wreszcie zaczął padać śnieg i choć czuję, że nie utrzyma się długo, przypomniał o zimie. Tej, której islandzkie oblicze będzie wyglądać zupełnie inaczej. Dzisiaj pożegnało się ze mną Wielickie Centrum Kultury, z którym przez lata współpracowałem. I miałem takie wrażenie, jakby to też samo miasto sprawiało mi pożegnalną niespodziankę. Sporo wzruszenia, którego po sobie nie pokazywałem, ale teraz, wieczorem, ono daje o sobie znać, stoję trochę na miękkich nogach. Uczę się od jakiegoś czasu, co to jest pogodne pożegnanie. Takie wywołujące radość, nie smutek.

Założyłem sobie, że dzisiaj podczas spaceru z kijkami pozałatwiam kilka ważnych spraw w Wieliczce. Nawiasem mówiąc, to zaskakujące, jak te sprawy nagle się mnożą tuż przed samym wyjazdem. Mam wrażenie, że w ostatni dzień roboczy w Polsce przypomnę sobie, że jeszcze coś trzeba było zrobić. Tymczasem zbieram siły do wypełnienia online wniosku meldunkowego A270 dla Islandii. Mam już wszystkie niezbędne dokumenty. Teraz tylko przeklikać to w taki sposób, żeby system przyjął. Ale tymczasem jeszcze są rzeczy do zrobienia w Polsce. I pośród mniej lub bardziej przyjemnych działań spotkała mnie dziś przemiła niespodzianka.

Na to spotkanie umówiły się w tajemnicy przede mną trzy najbardziej szalone i jednocześnie najbardziej kreatywne wieliczanki, jakie znam. Bumistrzyni Wieliczki Agnieszka Szczepaniak. Szefowa WCK Magda Kot. Prowadząca spotkania autorskie ze mną i prężnie działająca w „Pulsie Wieliczki” Katarzyna Adolf. A wraz z nimi i ich serdecznymi uśmiechami prezenty, które wprawiły mnie w osłupienie. Coś do powieszenia na ścianę, do picia kawy (mam nadzieję, że pracownicy lotniska mi tego nie rozwalą w transporcie) i do jedzenia, choć moja cukrzyca nie lubi tortów. Tort jest fenomenalny. Spróbowałem, pyszny. Więcej jeść nie mogę. Poczęstuję sobotnich gości. Tymczasem wpatruję się w niego jak w małe dzieło sztuki. Pomysł na tę słodkość znakomity. Szkoda że nie można zachować na dłużej, zabrać ze sobą na wyspę. Ostatnie rozmowy przed moim wyjazdem, trochę wspomnień, wymiana doświadczeń w kwestii okularów (wymieniam sobie przed wylotem szkła w moich ulubionych czerwonych oprawkach). I to poczucie, że kolejne zdarzenie z mojego życia ma miejsce po raz ostatni. Że dziewczyny za chwilę będą daleko, choć teraz są tuż obok mnie i przyjemnie spędzamy czas.


Z Wielickim Centrum Kultury współpracowałem wiele lat i nadal będę współpracował, bo przez cały rok mam w planie pisanie comiesięcznych recenzji do „Pulsu Wieliczki”. W WCK prowadziłem też sporo spotkań autorskich – między innymi z Sylwią Chutnik, Szczepanem Twardochem czy Marcinem Wichą. Sam dwukrotnie byłem autorem, który miał tam swój wieczór. Choć nie bywałem w Centrum często fizycznie, za każdym razem czułem dynamiczną i niepowtarzalną atmosferę tego miejsca. A także przyglądałem się temu, jak zmienia się okoliczny wielicki rynek. Dlatego dzisiejsza niespodzianka była dla mnie tak poruszająca. Sprytnie zaplanowane i zrealizowane działanie, które będę wspominał z wielką radością.

Tymczasem rezonuje we mnie to, co powiedziała Agnieszka. O świadomości wyboru, jego racjonalności, gotowości na zmianę i przekonaniu, że wszystko jest jak najbardziej słuszne. O umiejętności spakowania całego życia w dwie walizki. O tym, że można to zrobić właściwie w każdym momencie życia. To cenne, gdy rozumie cię ktoś, kto nie sugeruje, że powinieneś się jakoś zabezpieczyć (przed czym?), mieć do czego wrócić (w jakim znaczeniu?) albo raz jeszcze wszystko przemyśleć (przemyślałem już milion razy). Wraz z ekscytacją rośnie poziom strachu, to oczywiste. Ale nigdy nie będę żałował ani jednej rewolucyjnej decyzji z tych, które zacząłem podejmować od końca stycznia 2022 roku, kiedy wróciłem z północnej Norwegii. Bez względu na to, jak za jakiś czas będzie wyglądać moje islandzkie życie.



poniedziałek, 16 stycznia 2023

Szybciej

 

Codziennie się ruszam, mój organizm już nie protestuje tak bardzo jak przy pierwszych intensywnych spacerach, a sprawy wokół mnie także przyspieszają. Mam wrażenie, że te kije do chodzenia pojawiły się w doskonałym momencie – wzięło mnie bardzo to codzienne wędrowanie po Wieliczce, bo pocąc się i męcząc, w jakiś sposób redukuję napięcie. Przecież do wylotu już niecałe dwa tygodnie. Jakkolwiek wielka byłaby ekscytacja, zaczynają się pojawiać już te mało komfortowe uczucia. Sporo lęku. Taka świadomość, że to naprawdę za chwilę się wydarzy, jestem na ostatniej prostej realizacji swojego planu życiowej zmiany i zaraz zacznie się to, co najtrudniejsze. Bo nie ma tak, że przecież znam Islandię, byłem tam cztery razy, wszystko jest dla mnie oswojone i nic mnie nie zaskoczy. Będzie to ogromny szok i na pewno dużo stresu. A ten, który pojawia się już w Polsce, staram się odsuwać, nabijając kroki z kijkami i aplikacją Google Fit. Z ulubioną muzyką w uszach po prostu idę przed siebie i porzucam wszelkie emocje. To naprawdę oczyszczające. Zwłaszcza gdy potem słyszę, że krew po takim codziennym wysiłku buzuje mi w żyłach inaczej, silniej.

Dziś byłem w urzędzie i się wymeldowałem. Pani urzędniczka najwidoczniej pomyślała, że moje kije to jakaś broń, bo była mocno zdystansowana i jakby trochę przestraszona. Dobrze że zrobiłem to tak wcześnie, gdyż okazuje się, że aż tydzień trzeba czekać na zaświadczenie o braku zameldowania kogokolwiek pod moim adresem, co potrzebne jest do ewentualnej sprzedaży mieszkania. Zatem po raz pierwszy od czterdziestu czterech lat jestem w Polsce bez meldunku. To zaskakujące, trochę przejmujące, ale na pewno nowe i intrygujące dla mnie uczucie. Brak przynależności. Brak swojego miejsca. Jestem nadal tu, gdzie zawsze byłem, ale formalnie nie mam domu. Czekam na ten islandzki, natomiast znajdowanie się w międzyczasie gdzieś w lokalizacyjnej próżni to coś, czego nigdy jeszcze nie doświadczyłem. Jest po prostu dziwnie.


Pamiętam, jaki byłem dumny z wpisania tego adresu do mojego dowodu osobistego. Wtedy kiedy jeszcze wpisywało się tam adres zameldowania. A to był mój własny adres. Po latach wynajmowania mieszkań w Krakowie, po dziewięciu przeprowadzkach, wreszcie wymarzona lokalizacja na stałe. I dziś mnie już tu formalnie nie ma. To dotyka trochę mocniej niż wyprzedawanie albo rozdawanie stąd rzeczy. Ale nie boli. Jest nowe, trudne do zaakceptowania, lecz jednocześnie fascynujące. Jestem znikąd. Nie mam adresu. Nigdy nie sądziłem, że te dwa zdania kiedykolwiek będą mówić właśnie o mnie.

Tymczasem mam nadzieję, że na ostatniej prostej przed wyjazdem sprzeda się mieszkanie. Dziś była je oglądać wyraźnie zainteresowana inwestycją pod wynajem osoba. Oczywiście nie ekscytuję się i nie tworzę niesamowitych scenariuszy. Odkąd lokum jest na sprzedaż, było tu już sporo osób, które też w różny sposób je oglądały, ale nic z tego nie wyniknęło. Jeśli uda się sprzedać dzisiejszej oglądającej, i tak już nie zdążę osobiście z procedurami. Za kilka dni przekazuję znajomej pełnomocnictwo notarialne do wszelkich czynności administracyjno-prawnych w związku ze sprzedażą i mam nadzieję, że jednak moja chata pójdzie w dobre ręce. Bo jeśli nie, zostaje tylko opcja wynajmu, a jest z wielu powodów dla mnie niekorzystna.

Czas zaczyna się trochę zagęszczać. Mam też wrażenie, że przyspiesza. Że to wszystko, co miało się wydarzyć, ten lot w jedną stronę, wciąż był gdzieś tam daleko na horyzoncie. A jest tuż obok. Za chwilę trzeba będzie dokonać ostatnich czystek w mieszkaniu i spakować walizki. To będzie logistyczna przeprawa. Mam nadzieję, że worki próżniowe do pakowania odzieży dadzą radę. Śmiałem się ze znajomą, że jakby człowiek się zakochał w takiej Dominikanie czy innej Tanzanii, to leciałby sobie w mojej sytuacji z jedną walizką i paroma lekkimi ubraniami na zmianę. A nie z połową zimowego asortymentu sklepu odzieżowego. I wierzę, że dam radę razem z tymi workami, bo coraz więcej wkrada się we mnie takiego zwyczajnego strachu, z którym już się przecież pożegnałem. Strachu przez wielką zmianą wprowadzającą zamieszanie w uporządkowane życie. Ale wszystko, co robię, jest dobre i właściwe. Bo Islandia jest dobra. Powtarzam sobie to zdanie codziennie, zanim zamknę oczy i ucieknę w sen.



czwartek, 12 stycznia 2023

Godland, reż. Hlynur Pálmason

 

Hlynur Pálmason po raz kolejny opowiada o pejzażu, próbując w jego surowości umieścić człowieka, co tym razem wychodzi mu nieco gorzej niż na przykład w „Hvítur, Hvítur Dagur”. Towarzyszy mu jednak – podobnie jak w tamtym filmie – znakomity islandzki aktor Ingvar Eggert Sigurðsson, który w mojej opinii jest tu i najważniejszym bohaterem, i człowiekiem niosącym w sobie największy emocjonalny ładunek dla widza. Wszak to miejscowy, zmuszony do dopasowania się, podporządkowany kolonialnej Danii, nazywający przybywającego stamtąd pastora „diabłem”. I w kreowanej przez niego postaci, odgrywanej z kontrolowaną nonszalancją, w której cały czas odbija się też islandzka surowość natury, widać dużo więcej pęknięć, niepewności, dwuznaczności, gniewu i rozpaczy niż w chudziuteńkim i niezdolnym do dłuższej podróży przez nieznaną mu wyspę chłopcu.

Tak, chłopcu wyznaczonym przez wszechwładną Danię do wprowadzenia nowego ładu. A właściwie usankcjonowania ładu stworzonego przez przemoc zawłaszczenia obcego kraju, które ma się tu odbyć poprzez drogę wiary. A przecież XIX wiek to czas, w którym następowało narodowe odrodzenie się Islandii. Tymczasem dla skazanego na mroczną dla niego misję pastora metafizyczne jest nie konfrontowanie się z przywiezionym duńskim bogiem, lecz doświadczenie przede wszystkim krajobrazu. Chciałby widzieć Islandię i Islandczyków w uporządkowanej formie. Takiej, którą próbują wyznaczyć kontury zdjęcia.


Fotograficzność odgrywa tu swoją małą i wielką, symboliczną rolę. Warto zwrócić uwagę, w jaki sposób ten film jest nakręcony. Lucas stara się utrwalić świat, który go najpierw fascynuje, później przeraża. Świat, który jest dla niego nieprzyjazny od pierwszych chwil i na wielu poziomach. Duński przybysz nie może przełamać bariery językowej, a dodatkowo traci kogoś, kto jest dla niego tłumaczem. Nie potrafi ujeżdżać islandzkiego konia. Nie jest w stanie fizycznie ani mentalnie unieść potęgi Islandii. A jest ona tu nieosiągalna i niemożliwa do zrozumienia. Nie dla przybysza, którego współczesny Islandczyk nazwałby dziś niewybrednym określeniem „helvítis útlendingur”.

To coś dla wielbicieli slow cinema, w którym droga sama w sobie jest cierpieniem, a u jej kresu przybysz doczeka wszystkiego, co w Islandii bezkompromisowe. I czego nie będzie w stanie pojąć. Dlaczego zaznaczyłem na początku, że Pálmason trochę gorzej tym razem wprowadza człowieka w pejzaż? Być może dlatego, że o ile surowość w portretowaniu islandzkiego piękna natury jest tu podstawową kategorią poznawczą wyspy, o tyle pojawiający się ludzie oraz egzystencjalna symbolika stojąca za każdą z tych postaci są już mało przekonujące. Robi się trochę fasadowy teatr, ale mimo wszystko jest to widowisko. Zwłaszcza że poza wspomnianym Sigurðssonem mamy tutaj duńskiego aktora z pierwszej ligi – Jakoba Ulrika Lohmanna. Ściera się zatem Islandia z Danią na wielu poziomach: od tego oczywistego w kontekście historycznym do wręcz pojedynku aktorskiego.

Podoba mi się to, w jak niejednoznaczny sposób reżyser prowadzi widza przez te wszystkie zapierające dech przestrzenie, w których czai się zło. Ale co nim jest? Zła jest Dania, która zawłaszcza Islandię, czy złe jest przekonanie, że obcy z dalekiej wyspy to ktoś gorszy, do podporządkowania? Lucas jest enigmatyczny i ciekawy do momentu, w którym przed widzem banalnie „rozbraja go” relacja z kobietą. Jednak nic nie jest w tym obrazie oczywiste. Poza niezaprzeczalnym pięknem Islandii, którą Hlynur Pálmason prezentuje po raz kolejny z ogromną miłością i czułością.

Z pewnością lepiej odbierze się ten film, znając wiekowe animozje między krajami, które stają się tu symbolicznymi początkami i końcami różnych ludzkich dróg. I jeszcze to, w jak różny sposób można rozumieć, co szepczą sobie pastor z młodą dziewczyną tęskniącą za swoją Danią. Oboje na obcej ziemi, chwilowo zbliżeni dzięki namiętności, poszukujący samych siebie i tracących też siebie na wyspie, która – jak mówi bohaterka – jest „potwornie piękna”. Myślę, że dostęp do islandzkiego pejzażu mamy tutaj pełny i wielowymiarowy. Dostęp do bohaterów konfrontujących się ze sobą w kilku wymiarach (wymowna scena zapasów z przyjezdnym pastorem) uniemożliwia także to, że ten film bardzo się stara pokazać relacje, ale tylko w tym, co mówią twarze, nie serca bohaterów.

Ponad dwie godziny przyjemności dla widzów lubiących długie artystyczne ujęcia i dla wszystkich tych, którzy chcieliby się skonfrontować ze specyficznym pięknem od dłuższego czasu niepodległego już kraju, gdzie natura wciąż pozostała taka, jaka była, kierująca się swoimi prawami. Intrygujący i jednocześnie w wielu wymiarach okrutny film. Ale okrucieństwo jest tu synonimem piękna.

Za możliwość przedpremierowego obejrzenia dziękuję Nowym Horyzontom, polskiemu dystrybutorowi filmu.



poniedziałek, 9 stycznia 2023

Nordic walking

 

Dziś o moim odkryciu, które nazywa się nordic walking. Wiem, że po tym, jak późno odnalazłem Spotify, jestem ogólnie w szybkości przyswajania tak zwanych nowości jak Internet Explorer pośród przeglądarek, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że odkryłem coś naprawdę znakomitego.

Kijki dobierałem dość długo. Kierowałem się nie tylko ceną, lecz również opiniami doświadczonych chodziarzy. Ostatecznie zdecydowałem się na kije trekkingowe Viking Spider S, ponieważ w islandzkich warunkach zimowych z pewnością przyda mi się coś mocniejszego i stabilniejszego. Najpierw przeżyłem gehennę w rozkminianiu, jak się je składa, ale ponieważ tam, gdzie czasem brakuje mi logicznego myślenia, nie brakuje samozaparcia, ostatecznie udało mi się rozpracować, jak mieć w całości kij składany w trzy części, co jest dla mnie komfortowym rozwiązaniem, jeśli chodzi o pakowanie się do samolotu na Islandię. Kije kupiłem w sklepie, któremu zaproponowałem zniżkę ceny w zamian za reklamę w moich mediach społecznościowych, lecz sklep reklamy nie chciał, zatem poszukajcie sobie sami w sieci, jeśli ten model Was zainteresuje.

Kije są przede wszystkim niesamowicie lekkie i bardzo dobrze trzymają się dłoni. Choć dziś – podczas pierwszej lekcji chodzenia z nimi w bardzo cieplarnianych polskich warunkach w wielickim parku – dowiedziałem się i zrozumiałem, że nie należy w żaden sposób kurczowo się ich trzymać. Przy kierowaniu dłoni do tyłu, one wręcz powinny z niej wypadać, a rączkę trzyma się dosłownie trzema palcami, bardzo delikatnie. Moją instruktorką nordic walkingu była osoba, która kiedyś jako dyrektorka przyjmowała mnie do pracy w mojej szkole. Tak samo pełna życzliwości jak przed dwudziestu laty, choć spotkaliśmy się w zupełnie innych okolicznościach, w innej relacji. Oboje z satysfakcją stwierdziliśmy, że to bardzo dobrze, iż mamy już codzienność polskiej szkoły za sobą. Jesteśmy po prostu zrelaksowani, bez stresu tej codzienności. Ale to naprawdę niesamowite, jak plotą się losy. Moja była szefowa staje się dobrą kumpelą do chodzenia z kijami i znakomitą instruktorką. Jak mi dziś napisała, ja też jestem nie najgorszym uczniem.


Zrobiliśmy dzisiaj wspólnie na rozgrzewkę 5000 kroków. Bardzo mi się podoba ten rodzaj ruchu. Nie przeszkadza mi w nim otyłość brzuszna. Nie sapię, jak przy wspinaniu się, i nie rozwalam sobie stawów jak wówczas, gdybym biegał. A tymczasem ruszam się, moje ciało pracuje, myśli są czyste i to naprawdę niesamowite uczucie, kiedy godzinę po łażeniu, już po prysznicu, czuje się nadal inny rytm tętna krwi. I to daje bardzo dużo satysfakcji. Kiedyś śmiałem się z tego, jak ktoś opowiadał, że chodzenie z kijami poprawia samopoczucie. W ogóle nie widziałem jednego z drugim razem. A dziś się przekonałem, że to prawda. Chcę więcej. I myślę, że też intensywniej, choć trochę jestem obolały po pierwszej lekcji, ale to przejdzie, od jakiegoś czasu robię sobie codziennie dziesięć minut treningu cardio, więc organizm przyzwyczaja się do ruchu. Zakwasów więc żadnych nie będzie.

Ten nowy zwrot oraz nowe doświadczenie to oczywiście w związku z Islandią i możliwością, a raczej koniecznością (bez własnego samochodu) poruszania się po terenach, które w zimie zdecydowanie będą wymagać wsparcia. Kolce na buty podczas trwającej do maja zimy na Fiordach Zachodnich to może być za mało. A nie sposób tam siedzieć w domu, skoro wokół jest tyle miejsca do codziennego chodzenia, tyle piękna do pochłaniania wzrokiem i tyle dobrego świeżego powietrza znad zimnego północnego Atlantyku. Jeśli więc uznać, że Islandia mnie zmieni, to mam wrażenie, że zmienia już teraz, jeszcze przed przylotem. Bardzo się cieszę, że znalazłem sposób na codzienną aktywność fizyczną, przy której nie będą cierpieć moje płuca palacza. Nordic walking to poza tym fajny sposób na wzmacnianie sylwetki wyprostowanej. Mojemu kręgosłupowi wyjdzie to tylko na dobre. Bo Islandia jest dobra i wszystko, co robię w związku z nią, również jest dobre.



poniedziałek, 2 stycznia 2023

Podróż

 

Zaczął się nowy rok. A ponieważ będzie to w kilku wymiarach rok dla mnie wyjątkowy, zamówiłem sobie kalendarz, na którym widnieją zdjęcia z moją cieszącą się mordą, z wyprawy na islandzkie Fiordy Zachodnie latem roku minionego. Ale dziś chciałem napisać kilka słów na temat samego przemieszczania się, podróży. Kiedy otrzymałem na Facebooku wpis od koleżanki, dyrektorki biblioteki publicznej w Połańcu, pomyślałem sobie o tym, że bez względu na to, jak bardzo chciałem się zatrzymać, zakotwiczyć w jednym miejscu i udawać, że to już na zawsze, stale przez te czterdzieści lat podróżowałem. Wyruszyłem jako straumatyzowany różnymi doświadczeniami i wściekły na cały świat nastolatek właśnie z Połańca. Uciekałem do nowego miasta, by uczyć się w średniej szkole i uciec od codzienności z matką, która wciąż dawała mi do zrozumienia, że dobrego życia u jej boku mieć nie będę. Sandomierz był pierwszym etapem mojej życiowej podróży. Sandomierz nauczył mnie także, co to znaczy dobra samotność i jak czuć się rewelacyjnie samemu ze sobą. Do dziś wspominam to miejsce z dużym sentymentem, bo nie tylko znalazłem tam ludzi, z którymi pozostałem już na lata w dobrych relacjach, ale i uświadomiłem sobie przede wszystkim, co to znaczy, że dobry nauczyciel może mieć kolosalny wpływ na świadomość oraz wybory życiowe nastolatka.

Bo Kraków i studia polonistyczne, kolejny etap podróży, to było niewątpliwie pokłosie tego, w jaki sposób traktowała mnie oraz jak rozmawiała ze mną moja licealna polonistka. Jak widziała we mnie człowieka i jak wychodziła naprzeciw moim edukacyjnym oczekiwaniom oraz wrażliwości na literaturę. Zatem zdarzył się Kraków, filologia polska, kolejne wartościowe i dobre relacje z ludźmi, a później dalszy etap podróży – tej zawodowej i tej związanej z dużą liczbą wynajmowanych w Krakowie mieszkań, aż w końcu sięgnięcie po to własne. Którego teraz usiłuję się pozbyć, bo zaczyna się zupełnie nowy, ten najważniejszy etap podróży. Czy to już jest tak, że całe to przemieszczanie się zakończy właśnie adres w małym mieście w Islandii? Czy to przypadkiem nie będzie się działo dalej? Jakaś forma przemieszczania się, która mimo wszystko będzie mnie definiować na nowo? Nie mam tu na myśli jeżdżenia samochodem po wyspie, o czym najbardziej marzę. Chodzi o wątpliwość, czy na pewno wrosnę jak drzewo w jedno miejsce i to już będzie koniec. Póki co, nie mam nic przeciwko temu, lecz nie jestem pewien, co się wydarzy.


Cały czas myślę o tym, w jak komfortowej sytuacji się znajduję, jak uprzywilejowanym człowiekiem jestem. Migruję na swoich zasadach, kierowany swoimi oczekiwaniami i planami. Ruch oraz przemieszczanie się to przez cały czas moje świadome wybory. Wolne wybory. Tymczasem spory procent ludzkości od wieków był w podróży i były to podróże, które stawały się ucieczkami – od wojen, klęsk żywiołowych, różnego rodzaju cierpienia doświadczanego w konkretnym miejscu, skąd trzeba było udać się w podróż, to było konieczne, nie było wymysłem, fanaberią, planem i wyborem. Ile wolności tkwi w tym, że wybieramy nasze miejsce zamieszkania? Ile pragmatyzmu? Ile nieuświadomionych kompromisów, na które nie zawsze chcemy iść? I kiedy naprawdę stajemy się wolni: pod jakimś konkretnym adresem czy w drodze do nowego? Bo przecież egzystencja ludzka to droga i jakkolwiek banalnie to brzmi, wciąż za mało w taki sposób myślimy o swoim życiu.

Podsumowując: właściwie cały czas przemieszczałem się, w mniejszym lub większym stopniu od czegoś uciekając. Stoję przed taką formą podróży, która właściwie nigdy mi się nie zdarzyła. Bo to nie jest sam wybór, ani konieczność, ani fantazja czy dziwactwo. To ruszanie w drogę kumuluje w sobie całego mnie z tych czterdziestu czterech lat, który zmieniał miejsca zamieszkania, bo zwykle się czegoś obawiał, a teraz obawia się nieznanego, jednocześnie będąc najbardziej w życiu pewnym dokonanego wyboru drogi. Zastanawiam się, czy to będzie tak, że Islandia to już mój ostatni przystanek. A jeżeli tak, co z tym zrobię dobrego. Bo przecież chcę żyć dalej, jak najdłużej, mam dziki apetyt na życie, i dalej będę znajdował się w jakiejś drodze. Wszystko zacznie się klarować w tym nowym, najbardziej niezwykłym ze wszystkich dla mnie roku. Kiedy w 2022 zacząłem pozbywać się rzeczy, które zbierałem latami, uświadomiłem sobie, że jest we mnie jakiś nomadyczny pierwiastek. Pięknie jest mieć dwie walizki i ruszać z nimi do przodu. Kiedy jako nastolatek uciekałem z domu do Sandomierza, miałem dużo mniej. I taką samą determinację jak teraz, by wszystko zmienić.