czwartek, 12 stycznia 2023

Godland, reż. Hlynur Pálmason

 

Hlynur Pálmason po raz kolejny opowiada o pejzażu, próbując w jego surowości umieścić człowieka, co tym razem wychodzi mu nieco gorzej niż na przykład w „Hvítur, Hvítur Dagur”. Towarzyszy mu jednak – podobnie jak w tamtym filmie – znakomity islandzki aktor Ingvar Eggert Sigurðsson, który w mojej opinii jest tu i najważniejszym bohaterem, i człowiekiem niosącym w sobie największy emocjonalny ładunek dla widza. Wszak to miejscowy, zmuszony do dopasowania się, podporządkowany kolonialnej Danii, nazywający przybywającego stamtąd pastora „diabłem”. I w kreowanej przez niego postaci, odgrywanej z kontrolowaną nonszalancją, w której cały czas odbija się też islandzka surowość natury, widać dużo więcej pęknięć, niepewności, dwuznaczności, gniewu i rozpaczy niż w chudziuteńkim i niezdolnym do dłuższej podróży przez nieznaną mu wyspę chłopcu.

Tak, chłopcu wyznaczonym przez wszechwładną Danię do wprowadzenia nowego ładu. A właściwie usankcjonowania ładu stworzonego przez przemoc zawłaszczenia obcego kraju, które ma się tu odbyć poprzez drogę wiary. A przecież XIX wiek to czas, w którym następowało narodowe odrodzenie się Islandii. Tymczasem dla skazanego na mroczną dla niego misję pastora metafizyczne jest nie konfrontowanie się z przywiezionym duńskim bogiem, lecz doświadczenie przede wszystkim krajobrazu. Chciałby widzieć Islandię i Islandczyków w uporządkowanej formie. Takiej, którą próbują wyznaczyć kontury zdjęcia.


Fotograficzność odgrywa tu swoją małą i wielką, symboliczną rolę. Warto zwrócić uwagę, w jaki sposób ten film jest nakręcony. Lucas stara się utrwalić świat, który go najpierw fascynuje, później przeraża. Świat, który jest dla niego nieprzyjazny od pierwszych chwil i na wielu poziomach. Duński przybysz nie może przełamać bariery językowej, a dodatkowo traci kogoś, kto jest dla niego tłumaczem. Nie potrafi ujeżdżać islandzkiego konia. Nie jest w stanie fizycznie ani mentalnie unieść potęgi Islandii. A jest ona tu nieosiągalna i niemożliwa do zrozumienia. Nie dla przybysza, którego współczesny Islandczyk nazwałby dziś niewybrednym określeniem „helvítis útlendingur”.

To coś dla wielbicieli slow cinema, w którym droga sama w sobie jest cierpieniem, a u jej kresu przybysz doczeka wszystkiego, co w Islandii bezkompromisowe. I czego nie będzie w stanie pojąć. Dlaczego zaznaczyłem na początku, że Pálmason trochę gorzej tym razem wprowadza człowieka w pejzaż? Być może dlatego, że o ile surowość w portretowaniu islandzkiego piękna natury jest tu podstawową kategorią poznawczą wyspy, o tyle pojawiający się ludzie oraz egzystencjalna symbolika stojąca za każdą z tych postaci są już mało przekonujące. Robi się trochę fasadowy teatr, ale mimo wszystko jest to widowisko. Zwłaszcza że poza wspomnianym Sigurðssonem mamy tutaj duńskiego aktora z pierwszej ligi – Jakoba Ulrika Lohmanna. Ściera się zatem Islandia z Danią na wielu poziomach: od tego oczywistego w kontekście historycznym do wręcz pojedynku aktorskiego.

Podoba mi się to, w jak niejednoznaczny sposób reżyser prowadzi widza przez te wszystkie zapierające dech przestrzenie, w których czai się zło. Ale co nim jest? Zła jest Dania, która zawłaszcza Islandię, czy złe jest przekonanie, że obcy z dalekiej wyspy to ktoś gorszy, do podporządkowania? Lucas jest enigmatyczny i ciekawy do momentu, w którym przed widzem banalnie „rozbraja go” relacja z kobietą. Jednak nic nie jest w tym obrazie oczywiste. Poza niezaprzeczalnym pięknem Islandii, którą Hlynur Pálmason prezentuje po raz kolejny z ogromną miłością i czułością.

Z pewnością lepiej odbierze się ten film, znając wiekowe animozje między krajami, które stają się tu symbolicznymi początkami i końcami różnych ludzkich dróg. I jeszcze to, w jak różny sposób można rozumieć, co szepczą sobie pastor z młodą dziewczyną tęskniącą za swoją Danią. Oboje na obcej ziemi, chwilowo zbliżeni dzięki namiętności, poszukujący samych siebie i tracących też siebie na wyspie, która – jak mówi bohaterka – jest „potwornie piękna”. Myślę, że dostęp do islandzkiego pejzażu mamy tutaj pełny i wielowymiarowy. Dostęp do bohaterów konfrontujących się ze sobą w kilku wymiarach (wymowna scena zapasów z przyjezdnym pastorem) uniemożliwia także to, że ten film bardzo się stara pokazać relacje, ale tylko w tym, co mówią twarze, nie serca bohaterów.

Ponad dwie godziny przyjemności dla widzów lubiących długie artystyczne ujęcia i dla wszystkich tych, którzy chcieliby się skonfrontować ze specyficznym pięknem od dłuższego czasu niepodległego już kraju, gdzie natura wciąż pozostała taka, jaka była, kierująca się swoimi prawami. Intrygujący i jednocześnie w wielu wymiarach okrutny film. Ale okrucieństwo jest tu synonimem piękna.

Za możliwość przedpremierowego obejrzenia dziękuję Nowym Horyzontom, polskiemu dystrybutorowi filmu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz