poniedziałek, 26 czerwca 2023

Bilans

 

Relaks na Bolafjall

Urozmaicając mój wpis zdjęciami z sobotniego nordic walkingu w otulonym mgłą Suðureyri, spróbuję dziś wypunktować, czego nie mam, a co mam, i zrobić mały bilans. Oczywiście będzie to tylko kilka spraw i trochę wybiórczo. Tak się bowiem składa, że już za kilka dni minie pięć miesięcy, odkąd jestem na emigracji w najpiękniejszym kraju świata, ale oczywiście nie wszystko poza naturą oraz temperaturami jest tu piękne, a niektóre rzeczy nawet wyjątkowo brzydkie. Zatem czas na małe podsumowanie: co straciłem, a co zyskałem.



Czego nie mam? Właśnie teraz uświadomiłem sobie najboleśniej, że to pierwszy rok, w którym nie mam dwóch miesięcy wakacji. Gdy czas pędzi jak szalony do przodu, a ja pośród obowiązków wręcz kompulsywnie wyrywam te wolne chwile, by nasycić się wtedy islandzkimi pejzażami, rozumiem bardziej niż kiedykolwiek, jak ważne były dla mnie te miesiące, w których dało się żyć w swoim tempie, na swoich zasadach, posiadać czas i mieć okoliczności na prawdziwe spotkania ze sobą, ze swoimi potrzebami i pragnieniami. Dziś wiem również, że każdy pracujący człowiek powinien mieć te dwa miesiące wolnego w ciągu roku. Wszak pracujemy, żeby żyć, a nie żyjemy, aby pracować, prawda? Poznałem ludzi, którzy jakby bali się wolnego czasu, wyjścia naprzeciw swoim najbardziej intymnym potrzebom, znalezienia się w oknie czasowym, w którym nic nie trzeba, nie musi się wykonać żadnego zadania. Tęsknię za dłuższym czasem, kiedy nie będę patrzył na zegarek i kiedy można się po prostu zatrzymać.



Czego jeszcze nie mam? Możliwości, by spotkać się z tą małą garstką ludzi, z którymi chętnie spotykałem się w Polsce. Czasem tęsknię za tym, że można było wyjść ze znajomymi do miasta albo po prostu zajrzeć do nich, skomentować bieżące sprawy, wypalić shishę, odreagować stresy i opowiedzieć sobie parę dobrych historii. Tutaj nie ma szans na tego typu relacje. Albo nie daję sobie do nich prawa. A może już ich nie potrzebuję. Z pewnością to, że przebywam każdego dnia roboczego aż osiem godzin dziennie z innymi ludźmi ze względu na specyfikę wykonywanej pracy, ma duży wpływ na brak „zapotrzebowania” na jakąkolwiek kontynuację tego w czasie wolnym.



Nie mam dostępu do profesjonalnej i prywatnej opieki medycznej oraz kontaktu z lekarzami każdej specjalizacji wtedy, kiedy tego potrzebuję. Tutaj od dłuższego czasu usiłuję wytłumaczyć lekarzom, że potwornie się męczę z moją bezsennością, ale nie widzę ani zrozumienia dla tego cierpienia, ani chęci przepisania mi skutecznych leków, które znam i wymieniam, lecz których z jakichś powodów nie mogę tutaj dostać. To jest naprawdę okrucieństwo, kiedy nie jest zaspokajana podstawowa potrzeba każdego z nas – potrzeba snu i odpoczynku. Mój organizm od miesięcy nie jest dostatecznie zregenerowany. Nie rozumiem też, dlaczego tutaj nikt nie jest w stanie mi pomóc. I nikogo nie interesuje ktoś, kto nie może spać, bo cóż to za schorzenie, cóż do za problem? Może ktoś z Was nie przespał kiedyś jednej nocy i pamięta, jak się czuł nazajutrz. Otóż ja tak mam od kilku dekad. W Polsce lekarze byli mi w stanie pomóc. Tu boją się przepisać recepty na leki, które pomagają.



Co mam? Komfort nieposiadania żadnych długów. Wraz ze sprzedanym polskim mieszkaniem pożegnałem mentalne obciążenie, o którym oczywiście na co dzień nie myślałem dla zdrowia psychicznego. Otóż nic nie jestem już nikomu winien. Ani złotówki, ani korony. To naprawdę oczyszczająca i bardzo komfortowa perspektywa. Daje duże poczucie wolności. Podobnie jak posiadanie własnego samochodu, do którego w każdej chwili można wsiąść i jechać poszukać spokoju gdzieś dalej.



Co poza tym? Mam Islandię, czyli miejsce, do którego powinienem przeprowadzić się już dawno temu, ale z różnych powodów tego nie zrobiłem. Świadomość, że mój wybór jest słuszny, że to właśnie miejsce na drugą połowę życia, zestarzenie się i śmierć (mam nadzieję, że Islandia za jakiś czas zalegalizuje eutanazję, bo żyjąc samemu ze świadomością, że na przykład rozwija mi się Alzheimer, nie śmiałbym nikomu zawadzać i chciałbym zdecydować o swoim odejściu). Mam poczucie, że jakkolwiek jestem tu traktowany jako obcokrajowiec przez ludzi, Islandia jako wyspa mnie przyjęła oraz zaakceptowała. Mam zatem świadomość podjęcia właściwego wyboru i tego, że ryzyko się opłaciło. Po całym roku przygotowań do przybycia tutaj rozczarowanie byłoby trudne do uniesienia. Choć wiele mam do zarzucenia Islandii jako państwu, mam absolutną pewność, że znalazłem się we właściwym miejscu, na właściwej wyspie, że każdego dnia każda skałka wokół, wiatr oraz chmury przypominają mi, że właśnie wygrałem na loterii drugą, lepszą połowę życia.



Co jeszcze mam? Samoświadomość, jak wiele mogę osiągnąć i jak wiele znieść. A w zasadzie przekonanie, że jestem twardy oraz zdeterminowany. Chciałem sobie udowodnić, że po blisko dwudziestu latach robienia w kółko tego samego można zacząć robić coś innego, ekstremalnie różnego, ciężkiego i niebezpiecznego dla kogoś, kto okopał się w bezpiecznym życiowym szańcu. I chyba sobie udowodniłem. A teraz czas na poszukiwanie tego legendarnego islandzkiego chillu i bezstresowego życia, których doświadczam póki co tylko wtedy, kiedy jestem sam na sam z naturą. Ale bilans jest dobry. Sporo straciłem, jednakże niewiarygodnie dużo zyskałem. Resztę niech jak zawsze dopowiadają zdjęcia.

wtorek, 20 czerwca 2023

Po Snæfellsnes

 

Gdzieś za Ólafsvíkiem

Na miniony weekend czekałem bardzo długo. Odliczałem każdy dzień w pracy, by ruszyć na nową wyprawę. Nie tylko dlatego, że czasem jest mi w niej naprawdę trudno, bo po pierwszych serdecznościach ze strony lokalsów, coraz częściej jestem traktowany jak powietrze, jeśli nie mówię po islandzku, a jak wspomniałem w poprzednim wpisie, nie mówię, bo nie mogę się tak szybko nauczyć. Albo czasem mam ochotę po prostu wyjść i nie wracać, gdy pakuję klientowi do samochodu dwadzieścia ciężkich bali drewna i nie słyszę nawet „dziękuję”. Dlatego każda wyprawa po wyspie jest dla mnie jak oczyszczenie się z wszystkich frustracji, upokorzeń i stresów, jakich doznaję. Nie, na Islandii nie żyje się bezstresowo. Nie na prowincji, jeśli przyjedzie się bez znajomości języka islandzkiego. Jestem w stanie wiele unieść i uniosę, bo nigdy się nie poddaję, ale dopiero teraz zaczynam rozumieć, jak magicznym kluczem do otwarcia furtki do przynależności jest tu język. Będę cierpliwie zasuwał, robił swoje, pokornie schylał głowę, uśmiechał się do każdego niezauważającego mnie klienta i w końcu nauczę się mówić po islandzku. Ale zrobię to tylko dlatego, by czas między podróżami, kiedy jestem tylko ja i Islandia, był po prostu znośny. I by zasłużyć na bycie członkiem tutejszej społeczności, a tej nobilitacji nie uzyskuje się od razu. Tym bardziej nie nawiązuje się żadnej bliższej relacji z nikim. Ale akurat na tym mi wcale nie zależy.

Pożegnanie z Fiordami Zachodnimi na pokładzie promu Baldur

Tak więc wymarzony weekend i wycieczka na półwysep Snæfellsnes. To tam w towarzystwie Adama i Patrycji, którzy mam nadzieję, że mnie czytają oraz przyjmą serdeczne pozdrowienia, odbyłem pierwszą podróż po wyspie w 2016 roku i wówczas zakochałem się w Islandii na zabój. Znałem więc to miejsce, bo byłem tam potem jeszcze dwukrotnie, z czego raz zimą. Chciałem jednak objechać sobie ten wspaniały zakątek wyspy w swoim tempie, na własnych zasadach i przede wszystkim własnym autem. Zdecydowałem się na podróż w jedną stronę promem Baldur do Stykkishólmur i nie sądziłem, że na jego pokładzie przeżyję największe wzruszenie na tej wyspie. Bynajmniej nie wywołane jej krajobrazem. Bardzo mnie denerwuje, jak ludzie na promach palą i kiepują do wody. Kiedy zatem zobaczyłem stojącego samotnie mężczyznę, który ukradkiem strzepywał popiół do oceanu, dołączyłem do niego z moim słoiczkiem i również zapaliłem dla towarzystwa, sugerując, by skorzystał ze szklanego pojemnika. Zmierzył mnie ponurym spojrzeniem, przytaknął, paliliśmy. Przyglądałem się ukradkiem jego ogorzałej twarzy. Dużym dłoniom. Widać było, że jest zaprawiony w boju zwanym życiem. Kiedy skończyliśmy palić, nieoczekiwanie zapytał, czy chciałbym poznać jego syna. I poszliśmy go poznać.

Nastolatek. Nie zapytałem o wiek, nie śmiałem. Całkowicie sparaliżowany ruchowo. Nie wiem, jak ze świadomością i umysłem, bo trudno mi to było określić. Kiedy zobaczyłem, jak oczy tego surowego i krzepkiego faceta zapłonęły miłością, kiedy spojrzał na syna, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. A zobaczyłem więcej. Ona wycierała chłopcu ślinę z ust gestem pełnym czułości. Uśmiechnęła się do mnie, gdy mąż z dumą wskazał na syna i coś o nim mówił. Ja również się uśmiechnąłem, chwilę z nimi pobyłem, a potem uciekłem na koniec pokładu, żeby pośród wiatru i huku morza ukradkiem uronić łzę.

Usłyszałem tylko kilka kurtuazyjnych zdań, ale wystarczyły mi za wszystko. Para Szwajcarów. Jeżdżą z synem po całej Europie w dopasowanym do jego potrzeb kamperze. Chłopak miał doskonałe wiatroodporne ubrania, okulary przeciwsłoneczne najlepszej marki. To byli ludzie, którzy dawno już zakończyli etap pytania „dlaczego my”. To byli rodzice bezgranicznie kochający swoje dziecko. Taką miłością, jakiej ja nigdy nie zaznałem, nigdy nie umiałbym kogoś taką obdarować i nigdy takiej nie otrzymam. Oni poświęcili wszystko, by ich dziecko zobaczyło świat. Źle, nic nie poświęcili. Tam była doskonała symbioza – między rodzicami, których umocniła ta miłość, a tym chłopakiem, który otrzymał w życiu to, co najpiękniejsze. I czułem się zaszczycony, że ten zdystansowany wobec mnie przy papierosie mężczyzna zdecydował, że jednak warto pokazać mi ich szczęście.



Nie miłości życzyłem sobie na magicznej islandzkiej górze Helgafell, na którą wspiąłem się zaraz po przybyciu do Stykkishólmur i przejechaniu malowniczego odcinka drogi do wzgórza. Podobno jeśli pomyśli się trzy życzenia i wejdzie na tę górę bez oglądania się za siebie i bez wypowiadania ani jednego słowa, wszystkie życzenia się spełnią. Islandczycy bardzo w to wierzą i ja postanowiłem uwierzyć. Zobaczymy, jaką moc ma islandzka magia. Podobno spełnianie życzeń działa tylko za pierwszym razem, zatem można odwiedzać Helgafell ponownie, jednak bez bagażu osobistych oczekiwań. Mam nadzieję, że życzenia, które wniosłem na szczyt, się spełnią. To zresztą bardzo malownicza okolica, w której znalazłem ciszę i wytchnienie w przeciwieństwie do reszty półwyspu.

Widok z góry Helgafell


Bo Snæfellsnes, jakkolwiek piękny, jest w czerwcu potwornie zatłoczony. Kiedy każdego dnia przez osiem godzin obcuje się z ludźmi i ucieka w plener przede wszystkim przed nimi, dość boleśnie odczuwa się to, że nawet w bardzo kameralnych zakątkach precyzyjnie wybranych dzięki studiowaniu mapy ze szczegółami, znajdzie się ktoś, kto po prostu też tam jest. I to wystarczy, bym czuł dyskomfort. Wiem, że Islandia nie jest moją własnością, jednakże mieszkanie tutaj od lutego – w surowych warunkach prowincji, na którą dopiero pod koniec marca zaczęli docierać turyści  - ukształtowało już we mnie specyficzny rodzaj potrzeby izolacji w kontakcie z islandzką naturą. Było po prostu za głośno i za tłumnie, choć cieszę się, że dotarłem do miejsc, w których do tej pory nie byłem. I chyba wyleczyłem się na razie z podróżowania po wyspie w sezonie turystycznym. Natomiast ponownie zdobyłem tysiąc kolejnych punktów doświadczenia kierowcy. Niech zdjęcia opowiedzą historię tego weekendu lepiej ode mnie.



Tymczasem mam wielką prośbę do tych komentujących, którzy wysyłają mi prywatne wiadomości z serdecznymi poradami, co mam zrobić, myśleć, jak reagować i co analizować. Albo żeby nie narzekać, bo przecież spełniam marzenia. Nie mam ochoty tłumaczyć czegoś tak oczywistego, że nawet spełnienie największego życiowego marzenia może się łączyć z naprawdę dużymi trudami początku emigracyjnego życia. Nie mam w zasadzie ochoty tłumaczyć się nikomu, kto oczekuje, że będę myślał, czuł lub opowiadał ten kraj w taki sposób, w jaki ona czy on chcą czytać. Jeśli komuś nie podoba się to, co piszę, może zwyczajnie przestać śledzić stronę i jej social media. Wiem, czego chcę, po co tu przyjechałem, jaki mam charakter, jakie oczekiwania i w jaki sposób pisać o swoim emigracyjnym życiu. Bo to moje życie. Jeśli śledzenie go nie spełnia oczekiwań, być może warto zająć się własnym. Z drugiej strony bardzo dziękuję za moc wsparcia i ciepłych słów – zwłaszcza od ludzi, którzy tak jak ja zdecydowali się rzucić wszystko i zamieszkać w innym kraju w wieku nieco słusznym, nie nastoletnim i nawet nie przed czterdziestką. Dziękuję za wszystkie nieoczekiwane i sympatyczne spotkania z Polakami: podczas tras, które przemierzam, ale również w moim sklepie, gdy zaglądają z wizytą po drodze, po lekturze bloga. Tymczasem serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy chcą mi tu towarzyszyć bez oceniania i „dobrych” porad. Do kolejnego napisania.



niedziela, 11 czerwca 2023

Czerwcowe refleksje

 

Na drewnianym pomoście w Holt

Minęło już dziesięć dni czerwca, a ja wrastam w milczenie. Jest mi coraz trudniej ze względu na wszechobecne światło. Nie mam się dokąd przez nim schować. Nie umiem normalnie funkcjonować, kiedy właściwie całą dobę jest widno. Ale czerwiec na Islandii to nie tylko wszechpotęga jasności. To także absolutnie potężny zalew turystów. Tak, byłem nim tu cztery razy i wiem, że każdy z tych ludzi ma prawo obejrzeć wszystko, czym ja się przed laty zachwycałem, a teraz mogę zachwycać każdym detalem i w każdej chwili. Jednakże Ísafjörður wyróżnia się czymś, czego być może nie doświadczają inne regiony wyspy. Otóż wpływają tutaj do portu statki wycieczkowe. Dwa albo trzy jednego dnia. Na pokładzie jednego jest więcej turystów niż mieszkańców w Ísafjörður. Spokojne i ciche miasteczko zamienia się w jakiś potworny kurort na miarę polskiego Władysławowa. Mnóstwo ludzi wychodzących na ląd błąka się po mieście, wciąż patrząc w telefony albo w ogóle nie reagując, kiedy na przykład nagle wchodzą na rondo i samochody dają im do zrozumienia, że nie powinno ich tam być. Ulice stają się zatłoczone. Dosłownie. Ścisk jest we wszystkich sklepach i miejscach, w których nie spotyka się zbyt wielu ludzi. Turyści rozsypują się tu na osiem godzin i najczęściej nie ruszają poza miasto, bo zorganizowane wycieczki po okolicach to dodatkowe koszty. Praktycznie codziennie jest to samo. W przerwach w pracy, gdy wychodziłem na papierosa, podglądałem sobie jeszcze jedno zaskakujące mnie widowisko rozgrywające się nieopodal. Otóż statek ma określoną godzinę wypłynięcia z portu. Dwie godziny wcześniej ludzie ustawiają się w gigantycznej kolejce w porcie i po prostu tam stoją. Nie sugeruję oczywiście, aby wykorzystać każdą minutę pobytu tutaj na jakąś konstruktywną formę aktywności turystycznej, by potem biec z językiem na brodzie do bramki wejściowej na swój statek. Po prostu moja samotnicza dusza nie ogarnia, jak można po pierwsze wybrać taką formę turystyki, gdzie przez wiele dni jest się wciąż wśród potężnej gromady obcych ludzi, a po drugie zejść tutaj zrobić tylko zakupy, pstryknąć kilka (!) zdjęć, a resztę czasu spędzić…w kolejce. Czy jeśli wejdzie się na pokład statku jako ostatni bez stania w tej kolejce, to ktoś zabierze komuś kajutę, miejsce?

Marilyn w plenerze
Turyści są również na drogach. Ponieważ na razie robiłem sobie tylko krótsze wycieczki po okolicy, mogę wypowiedzieć się o rejonie Önundarfjörður oraz Dýrafjörður, gdzie chcieliśmy się z Marilyn podelektować tylko naszym towarzystwem. Niestety, jest to niemożliwe. To już nie kwiecień czy maj, gdzie można było jechać godzinę i minąć jedno auto. Teraz jest ich bardzo wiele. Ich kierowcy zatrzymują je w zasadzie, gdzie chcą. Oczywiście, że tu można podziwiać pejzaż na każdym kilometrze, jednak nie przy głównych drogach i niekoniecznie w miejscach do tego nieprzeznaczonych, na przykład na zakrętach. Trudno też czasem cieszyć się komfortem jazdy, gdy przez pierwszy miesiąc przyzwyczaiłem się po prostu do pustych dróg. Tak, wiem, że Islandia to nie jest moja własność i że jak mi się nie podoba, to mogę nie jeździć albo zaszyć się w dziczy i nie narzekać. Nie narzekam. Po prostu sygnalizuję to, co tutaj nowe w tym miesiącu i niekoniecznie może radować kogoś takiego jak ja.

Önundarfjörður
Wracając jednak do fiordów, warto napisać więcej o ich otoczeniu. Mam wrażenie, że Önundarfjörður to najpiękniejszy tutaj. Co jeszcze w nim cenne, to możliwość w zasadzie objechania go całego w krótkim czasie. Można zacząć od Flateryi, a potem skierować się ku miejscowości Holt, gdzie znajdziemy urokliwą piaszczystą plażę z malowniczym drewnianym pomostem, na której obecnie swoje młode wychowuje mnóstwo ptaków. Można również, jadąc drogą 60 od strony stolicy, przejechać się dookoła tego fiordu Önundarfjarðarvegur, a potem zobaczyć Holt i Flateyri. Przy dobrej pogodzie ma się okazję cieszyć naprawdę niezapomnianymi widokami. Góry są tam dużo łagodniejsze, ale też w pięknej harmonii ze sobą. Önundarfjörður jest po prostu pomijany, gdy mknie się w kierunku mojego miasta, zazwyczaj robiąc to na czas, by dojechać do kolejnego większego po Bildudalur centrum cywilizacji.

Dýrafjörður
Z kolei Dýrafjörður to fiord dużo dłuższy i mocniej wcinający się w ląd. U jego wybrzeża leży Þingeyri, mało atrakcyjna miejscowość. Powiem wprost: niewiele tam malowniczości. Jednakże jest coś, co to miejsce wyróżnia. Mianowicie przedsiębiorczość i pomysłowość jego mieszkańców. Dlaczego? Wydaje mi się, że mało kto wpadł na tym świecie na pomysł, by zrobić całorocznego bałwana z pomalowanych na biało opon. Albo pomalować w radosne wzory kosze na śmieci. Albo zebrać trochę kamieni, także je pomalować, dodać do tego jakieś napisy i sprzedawać je turystom za 1000 ISK (ponad 30 zł za kamyczek). W Þingeyri otwiera się przestrzeń wyzwania dla każdego kierowcy, tam ma początek piękna, ale i bardzo niebezpieczna droga 622 wijąca się na niektórych odcinkach tuż przy samym oceanie i oczywiście po urwiskach. Nie boję się jazdy w takich warunkach. Niepokoi mnie po obejrzeniu filmu ukazującego, jak się tam jedzie jedynie to, że na tej drodze są stosunkowo długie odcinki, na których po prostu nie można się minąć z samochodem jadącym z naprzeciwka. Odpuszczę sobie tę trasę w tym roku, ale za to znalazłem inną. Prowadzi do miejsca, w którym Dýrafjörður kończy ze swą siłą wdzierania się w ląd. Jest tam cicho, znaleźć można małe urokliwe wodospady i sporo pasących się owiec. Przede wszystkim nie ma tam ludzi. Nikt nie widzi, że jadąc z mojego miasta w stronę Dynjandi przed wjazdem do Dýrafjarðargöng, można skręcić w niewidoczną w zasadzie drogę, którą da się objechać ostatni odcinek fiordu, wracając potem na 60. W tym miejscu udało mi się złapać oddech po tym, jak nawet z urokliwego i peryferyjnego Hrafnerseyri musiałem uciekać, gdy przyjechał tam wielki autokar pełen turystów.

Þingeyri i pomysłowy bałwanek
Co poza tym? Wreszcie mogę sobie nosić na głowie czapkę również w czerwcu. Nareszcie odpoczywam od wysokich temperatur i całego tego koszmaru przegrzewania się, który zaczynał się dla mnie w Polsce już od maja. Coraz częściej biję się z myślami, czy rzeczywiście praca w roli sprzedającego i pracownika fizycznego w sklepie wielobranżowym jest zajęciem dla mnie. Czy na dłuższą metę będzie mi sprawiać przyjemność szukanie klientowi na zapleczu butów przez kwadrans, ponieważ okazały się ostatnie i trzeba porządnie przeszukać magazyn, a po ich przyniesieniu usłyszenie, że on jednak wolałby przymierzyć inne, które trzeba odnaleźć, porzucając przyniesione. Albo wysłuchiwanie od kilku klientów, że pracuję za wolno (tak, wolę póki co zrobić coś wolniej niż się pomylić), wciąż (!!) nie nauczyłem się islandzkiego, jakby to była nauka jazdy samochodem do opanowania w dwa miesiące albo że na przykład nie znajduję precyzyjnie danego pudełeczka z danym czymś tam, czego nazwy nie znam nawet w języku polskim, choć przyprowadzam klienta w rejon właściwych pudełeczek, zakładając, że znajdzie pośród nich to, czego szuka, skoro przychodzi ze specyfikacją tej rzeczy określonej dokładnym kodem na opakowaniu. To jednak chwile, które choć niemiłe, przemijają. Większość lokalnej klienteli chyba zaakceptowała obcokrajowca za kasą i mam nadzieję, że są zadowoleni z mojej obsługi. Ja zaś cieszę się, że po raz pierwszy pracując fizycznie, nie padłem po miesiącu i daję radę. Bo tutaj lepiej na nic nie chorować. Ale o tym będzie pewnie kiedyś osobny post.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ