Gdzieś za Ólafsvíkiem |
Na miniony weekend czekałem
bardzo długo. Odliczałem każdy dzień w pracy, by ruszyć na nową wyprawę. Nie
tylko dlatego, że czasem jest mi w niej naprawdę trudno, bo po pierwszych
serdecznościach ze strony lokalsów, coraz częściej jestem traktowany jak
powietrze, jeśli nie mówię po islandzku, a jak wspomniałem w poprzednim wpisie,
nie mówię, bo nie mogę się tak szybko nauczyć. Albo czasem mam ochotę po prostu
wyjść i nie wracać, gdy pakuję klientowi do samochodu dwadzieścia ciężkich bali
drewna i nie słyszę nawet „dziękuję”. Dlatego każda wyprawa po wyspie jest dla
mnie jak oczyszczenie się z wszystkich frustracji, upokorzeń i stresów, jakich
doznaję. Nie, na Islandii nie żyje się bezstresowo. Nie na prowincji, jeśli
przyjedzie się bez znajomości języka islandzkiego. Jestem w stanie wiele unieść
i uniosę, bo nigdy się nie poddaję, ale dopiero teraz zaczynam rozumieć, jak
magicznym kluczem do otwarcia furtki do przynależności jest tu język. Będę
cierpliwie zasuwał, robił swoje, pokornie schylał głowę, uśmiechał się do
każdego niezauważającego mnie klienta i w końcu nauczę się mówić po islandzku.
Ale zrobię to tylko dlatego, by czas między podróżami, kiedy jestem tylko ja i
Islandia, był po prostu znośny. I by zasłużyć na bycie członkiem tutejszej
społeczności, a tej nobilitacji nie uzyskuje się od razu. Tym bardziej nie
nawiązuje się żadnej bliższej relacji z nikim. Ale akurat na tym mi wcale nie
zależy.
Pożegnanie z Fiordami Zachodnimi na pokładzie promu Baldur |
Tak więc wymarzony weekend i wycieczka na półwysep Snæfellsnes. To tam w towarzystwie Adama i Patrycji, którzy mam nadzieję, że mnie czytają oraz przyjmą serdeczne pozdrowienia, odbyłem pierwszą podróż po wyspie w 2016 roku i wówczas zakochałem się w Islandii na zabój. Znałem więc to miejsce, bo byłem tam potem jeszcze dwukrotnie, z czego raz zimą. Chciałem jednak objechać sobie ten wspaniały zakątek wyspy w swoim tempie, na własnych zasadach i przede wszystkim własnym autem. Zdecydowałem się na podróż w jedną stronę promem Baldur do Stykkishólmur i nie sądziłem, że na jego pokładzie przeżyję największe wzruszenie na tej wyspie. Bynajmniej nie wywołane jej krajobrazem. Bardzo mnie denerwuje, jak ludzie na promach palą i kiepują do wody. Kiedy zatem zobaczyłem stojącego samotnie mężczyznę, który ukradkiem strzepywał popiół do oceanu, dołączyłem do niego z moim słoiczkiem i również zapaliłem dla towarzystwa, sugerując, by skorzystał ze szklanego pojemnika. Zmierzył mnie ponurym spojrzeniem, przytaknął, paliliśmy. Przyglądałem się ukradkiem jego ogorzałej twarzy. Dużym dłoniom. Widać było, że jest zaprawiony w boju zwanym życiem. Kiedy skończyliśmy palić, nieoczekiwanie zapytał, czy chciałbym poznać jego syna. I poszliśmy go poznać.
Nastolatek. Nie zapytałem o
wiek, nie śmiałem. Całkowicie sparaliżowany ruchowo. Nie wiem, jak ze
świadomością i umysłem, bo trudno mi to było określić. Kiedy zobaczyłem, jak
oczy tego surowego i krzepkiego faceta zapłonęły miłością, kiedy spojrzał na
syna, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. A zobaczyłem więcej. Ona wycierała
chłopcu ślinę z ust gestem pełnym czułości. Uśmiechnęła się do mnie, gdy mąż z
dumą wskazał na syna i coś o nim mówił. Ja również się uśmiechnąłem, chwilę z
nimi pobyłem, a potem uciekłem na koniec pokładu, żeby pośród wiatru i huku
morza ukradkiem uronić łzę.
Usłyszałem tylko kilka kurtuazyjnych zdań, ale wystarczyły mi za wszystko. Para Szwajcarów. Jeżdżą z synem po całej Europie w dopasowanym do jego potrzeb kamperze. Chłopak miał doskonałe wiatroodporne ubrania, okulary przeciwsłoneczne najlepszej marki. To byli ludzie, którzy dawno już zakończyli etap pytania „dlaczego my”. To byli rodzice bezgranicznie kochający swoje dziecko. Taką miłością, jakiej ja nigdy nie zaznałem, nigdy nie umiałbym kogoś taką obdarować i nigdy takiej nie otrzymam. Oni poświęcili wszystko, by ich dziecko zobaczyło świat. Źle, nic nie poświęcili. Tam była doskonała symbioza – między rodzicami, których umocniła ta miłość, a tym chłopakiem, który otrzymał w życiu to, co najpiękniejsze. I czułem się zaszczycony, że ten zdystansowany wobec mnie przy papierosie mężczyzna zdecydował, że jednak warto pokazać mi ich szczęście.
Nie miłości życzyłem sobie na
magicznej islandzkiej górze Helgafell, na którą wspiąłem się zaraz po przybyciu
do Stykkishólmur i przejechaniu malowniczego odcinka drogi do wzgórza. Podobno
jeśli pomyśli się trzy życzenia i wejdzie na tę górę bez oglądania się za
siebie i bez wypowiadania ani jednego słowa, wszystkie życzenia się spełnią.
Islandczycy bardzo w to wierzą i ja postanowiłem uwierzyć. Zobaczymy, jaką moc
ma islandzka magia. Podobno spełnianie życzeń działa tylko za pierwszym razem,
zatem można odwiedzać Helgafell ponownie, jednak bez bagażu osobistych
oczekiwań. Mam nadzieję, że życzenia, które wniosłem na szczyt, się spełnią. To
zresztą bardzo malownicza okolica, w której znalazłem ciszę i wytchnienie w
przeciwieństwie do reszty półwyspu.
Widok z góry Helgafell |
Bo Snæfellsnes, jakkolwiek
piękny, jest w czerwcu potwornie zatłoczony. Kiedy każdego dnia przez osiem
godzin obcuje się z ludźmi i ucieka w plener przede wszystkim przed nimi, dość
boleśnie odczuwa się to, że nawet w bardzo kameralnych zakątkach precyzyjnie
wybranych dzięki studiowaniu mapy ze szczegółami, znajdzie się ktoś, kto po
prostu też tam jest. I to wystarczy, bym czuł dyskomfort. Wiem, że Islandia nie
jest moją własnością, jednakże mieszkanie tutaj od lutego – w surowych
warunkach prowincji, na którą dopiero pod koniec marca zaczęli docierać
turyści - ukształtowało już we mnie
specyficzny rodzaj potrzeby izolacji w kontakcie z islandzką naturą. Było po
prostu za głośno i za tłumnie, choć cieszę się, że dotarłem do miejsc, w
których do tej pory nie byłem. I chyba wyleczyłem się na razie z podróżowania
po wyspie w sezonie turystycznym. Natomiast ponownie zdobyłem tysiąc kolejnych
punktów doświadczenia kierowcy. Niech zdjęcia opowiedzą historię tego weekendu
lepiej ode mnie.
Tymczasem mam wielką prośbę do tych komentujących, którzy wysyłają mi prywatne wiadomości z serdecznymi poradami, co mam zrobić, myśleć, jak reagować i co analizować. Albo żeby nie narzekać, bo przecież spełniam marzenia. Nie mam ochoty tłumaczyć czegoś tak oczywistego, że nawet spełnienie największego życiowego marzenia może się łączyć z naprawdę dużymi trudami początku emigracyjnego życia. Nie mam w zasadzie ochoty tłumaczyć się nikomu, kto oczekuje, że będę myślał, czuł lub opowiadał ten kraj w taki sposób, w jaki ona czy on chcą czytać. Jeśli komuś nie podoba się to, co piszę, może zwyczajnie przestać śledzić stronę i jej social media. Wiem, czego chcę, po co tu przyjechałem, jaki mam charakter, jakie oczekiwania i w jaki sposób pisać o swoim emigracyjnym życiu. Bo to moje życie. Jeśli śledzenie go nie spełnia oczekiwań, być może warto zająć się własnym. Z drugiej strony bardzo dziękuję za moc wsparcia i ciepłych słów – zwłaszcza od ludzi, którzy tak jak ja zdecydowali się rzucić wszystko i zamieszkać w innym kraju w wieku nieco słusznym, nie nastoletnim i nawet nie przed czterdziestką. Dziękuję za wszystkie nieoczekiwane i sympatyczne spotkania z Polakami: podczas tras, które przemierzam, ale również w moim sklepie, gdy zaglądają z wizytą po drodze, po lekturze bloga. Tymczasem serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy chcą mi tu towarzyszyć bez oceniania i „dobrych” porad. Do kolejnego napisania.
Zawsze Cię podziwiam Jarku kiedy po tygodniu ciężkiej pracy masz jeszcze siłę i ochotę gdzieś jechać, bo ja po podobnym przeżytym tygodniu po prostu leżę caly dzień w domu i ani mi sie śni wyściubiać z niego nosa... Chociaż przyznaję, kiedyś jezdziłam i zwiedzałam UK gdzie mieszkam. Jednak najwyraźniej po 20 latach pracy fizycznej zwyczajnie baterie mi się już wyczerpały ;) (Jestem dwa lata młodsza od Ciebie) Pozdrawiam i czekam na kolejny wpis :)
OdpowiedzUsuń