poniedziałek, 29 maja 2023

Weekend i pejzaż

 

Mam wrażenie, że od pewnego czasu to jest tak, że próbuję przetrzymać codzienność prozy życia na wdechu, bo myślę już o kolejnym wyjeździe. Problem polega na tym, że w czasie wolnego weekendu nie mogę pojechać gdzieś dalej, bo opuszczenie Fiordów Zachodnich to w zasadzie cały dzień, a żeby jeździć po całej wyspie, muszę mieć więcej wolnego. A nie mam. Codzienna praca wywołuje we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony z tygodnia na tydzień czuję się w niej coraz bardziej pewnie i odnajduję tę przyjemność związaną z obsługą klientów, jest to bardzo satysfakcjonujące i daje poczucie, że jest się potrzebnym. Zwłaszcza gdy osoba kupująca wychodzi z uśmiechem na ustach i jest zadowolona, że znalazłem lub zasugerowałem jej produkt, który spełnia oczekiwania. Z drugiej jednak strony wciąż nie umiem (bo nie rozumiem) rozgryźć niuansów związanych ze śrubkami, nakrętkami i innymi metalowymi rzeczami, których ani nazw ani przynależności nie znam nawet w swoim języku. Ponadto wszystkie te produkty są w pudełeczkach, a nie wszystkie pudełeczka mają kody QR. I żeby było trudniej, klient często przychodzi, kładzie na ladę jakąś śrubę i pyta, czy ją dostanie. Wówczas jestem naprawdę jak dziecko we mgle.

Droga 612


Potrafię sprzedać ciuchy, buty, materiały budowlane, segment sanitarny czy płyny i dodatki do samochodów. Jednak kiedy widzę, że ktoś przychodzi z czymś metalowym i nie wiem, czy to do auta, do łodzi, do łazienki czy do czegoś jeszcze innego, miewam mocne chwile zwątpienia. Tym bardziej że trudno jest mi się komunikować z klientami, gdy nie znam islandzkiego, a nie znam, bo naprawdę nie mam się kiedy uczyć. Słuchanie tego języka przez osiem godzin dziennie jest OK, jednak wszyscy mówią jak dla mnie za szybko i przede wszystkim nie zawsze wyraźnie. Zorientowałem się, że najwięcej rozumiem z islandzkiego, którym posługują się polscy klienci. Mówią wolno, z polskim akcentem i przede wszystkim słyszę praktycznie każdy wyraz osobno, a nie w zbitce językowej. Mózg osoby w moim wieku nie jest w stanie przyswoić nowego języka w kilka miesięcy, a mam wrażenie, że niektórzy są już zirytowani tym, iż dalej nie posługuję się islandzkim. Jak? W jaki sposób? Po kilku miesiącach? Wiem, że pracuję w islandzkim sklepie na islandzkiej prowincji, jednak nie da się tak po prostu wskoczyć w nową mowę. Nie mam zdolności językowych, choć bardzo chcę znać tutejszy język. I poznam go, ale nie ogarnę tego w kilkadziesiąt dni.

Droga 615

Dlatego czasem bywa bardzo frustrująco. Niekiedy myślę sobie, co ja robię, dlaczego taka praca zajmuje mi ogrom czasu, dlaczego nie mogę robić czegoś choć podobnego do tego, co robiłem w Polsce. To znaczy robię to online, ale nie ma na to czasu. I sił umysłowych, kiedy osiem godzin dziennie nosi się kartony, rozpakowuje towary, dodaje produkty do systemu, sprzedaje je i robi jeszcze milion innych rzeczy. Jeśli tak jak ja do niedawna myśleliście, że sprzedawca w wielobranżowym sklepie spędza leniwie czas, czekając tylko na kolejnego klienta, który mu przyniesie towar z półki, by go sprzedający mógł po prostu zeskanować i zamknąć swoją pracę w kilku klikach na urządzeniach elektronicznych, jesteście w wielkim błędzie.

Kollsvik - plaża

Ale miało być o odskoczni, nie o prozie życia. Weekendowa wędrówka po Fiordach Zachodnich była tak wspaniała, że kiedy wróciłem do domu, do przepięknego przecież pejzażu, byłem bliski rozpłakania się z żalu za minionymi dwiema dobami. Jeżdżę już coraz bardziej pewnie i nie boję się żadnych dróg. Zwłaszcza szutrowych prowadzących na przykład nad urwiskami. Po prostu koncentruję się na drodze i powoli sunę naprzód. Marilyn jest cudownym autem, którym przejechałem tutaj w ciągu miesiąca ponad 2000 kilometrów i którego możliwości, wytrzymałość, a przede wszystkim doskonałe amortyzatory pozwoliły przejechać najtrudniejsze odcinki islandzkich dróg. A te są w opłakanym stanie. Liczba dziur na drogach – nieważne czy głównych czy szutrowych – jest po prostu przerażająca. Rozumiem, że lód z deszczem rozsadzają i niszczą nawierzchnię, reszty dopełnia wiatr i niskie temperatury, ale naprawdę nikt z tym nic nie robi albo robi niewiele. Jeśli Islandia tak ochoczo przygarnia pieniądze turystów, może jakiś procent z nich mogłaby zainwestować w poprawę stanu dróg, którymi ci turyści jeżdżą. Przemierzane przeze mnie drogi 615 oraz 619 nie są oczywiście uczęszczane i na obu minąłem się chyba raptem z trzema samochodami (mijanie innych aut na wąskich drogach z kamieni i błota to temat na osobną opowieść), jednakże jazda przez nie jest prawdziwym koszmarem. Nawet w dobrym SUVie. Jeśli chodzi o drogę 619, to serio jest może ze trzy miejsca, kiedy da się przejechać jakieś 400 metrów w miarę po normalnej nawierzchni.

Droga 619

Mimo tego wszystkiego niezmiernie urokliwa jest droga 615 do Kollsvíku. Jeśli jedziecie do Látrabjarg i macie trochę czasu w nadmiarze, przed skręceniem na drogę bezpośrednio tam polecam Wam pojechać prosto i doświadczyć czegoś niebywale pięknego oraz kameralnego jednocześnie. Jedzie się praktycznie samym wybrzeżem, ale droga wije się też do góry, skąd można oglądać majestat okolicy. Miejsce docelowe to boska plaża przypominająca oczywiście tę w Breiðavíku (po której spacerowałem później samotnie ponad godzinę wieczorem), jednak jest mniejsza i ma chyba więcej uroku. W dolinie mieszkają ludzie. Nie wiem, jak oni sobie tam dostarczają produkty żywnościowe i całą resztę, bo mieszkać na takim odludziu to już prawdziwe wyzwanie, ale jednak stoi tam kilka zamieszkanych domów. Nikomu jednak nie zakłóca się prywatności.

Samúel Jónsson's Art Farm

Droga 619 wiodąca do Samúel Jónsson's Art Farm to już odcinek wymagający przede wszystkim wiele od samochodu, dopiero w drugiej kolejności od kierowcy. Po odkryciu drogi 635 ta szutrówka będzie chyba moją drugą ulubioną. Pejzaż oszałamia. Bardzo zróżnicowana trasa. Dla auta z naprawdę wysokim zawieszeniem, ale znajdą się miejsca, by się zatrzymać, ochłonąć po koszmarze prowadzenia w tragicznych warunkach i podziwiać widoki. Na końcu świata znajduje się piękne muzeum, które co prawda było zamknięte wewnątrz, lecz już samo oglądanie tego, co na zewnątrz, pozwalało poczuć się jak w jakimś innym, pastelowym i lekko surrealistycznym świecie. By ruszyć drogą 619, trzeba dojechać do Bildudalur i być wypoczętym. To jest co prawda tylko niecałe 50 km w obie strony, jednak bardzo eksploatuje. Zwłaszcza gdy ktoś tak jak ja stara się jechać uważnie i trochę jakby grał kierownicą w Tetris: ile dziur uda się ominąć, w ile się wpadnie. Poza tym nawierzchnia przestaje nią być na niektórych odcinkach i po prostu jedzie się w błocie. Ale absolutnie warto zobaczyć Selárdalur. Mnie nie przeszkadzał nawet deszcz, który chwilami był ulewny. To kolejna z takich tras, na których lekkie przerażenie drogą miesza się z ekscytacją tym, co wyłoni się zza kolejnego zakrętu. I żaden z tych zakrętów nie zawodzi, bo jest piękniej i jeszcze piękniej.

Licznie pojawiają się już owce z młodymi

Co dalej? Nie wyobrażam sobie teraz spędzania weekendów w Ísafjörður. Jest tu tyle fantastycznych miejsc do odkrycia. Uwielbiam jeździć samochodem. Uwielbiam te puste bezdroża, na których czuję się po prostu szczęśliwy. Po to tu przyjechałem. By przemierzać przestrzeń, zatrzymywać się co kilka minut, patrzeć na ten majestat, czuć się przy nim małym i jednocześnie wiedzieć, że tak, to jest to, co chcę robić przez resztę życia. To jest to, co daje mi prawdziwe spełnienie. I zamierzam temu poświęcać każdą wolną chwilę.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

czwartek, 18 maja 2023

Samotnie w drodze

 

Droga 635

Czas mknie do przodu jak szalony. Znowu chciałbym jakoś regularnie pisać tutaj o tym, co przeżywam, ale wciąż przegrywam z każdym kolejnym dniem. Mimo tego że właściwie nie ma tu już nocy, bo lekki mrok zapada jakoś po drugiej, a o piątej jest całkowicie widno. W każdym razie za mną kolejna wyprawa po Fiordach Zachodnich, tym razem samotna. Marilyn jak zawsze dała radę. A ja zawróciłem z jednej trasy, kiedy zrozumiałem, że warunki pogodowe nie pozwolą na jej kontynuowanie. I że Islandia w połowie maja może zaskoczyć zimą w pełnym wydaniu.

Miniony weekend koncentrował się u mnie przede wszystkim na trasie 61 do Hólmavíku, a kolejnego dnia na drodze 643 – jednej z najbardziej malowniczych i najbardziej niebezpiecznych na Islandii. Sobota przebiegała spokojnie oraz błogo. Odbiłem kilka razy na drogi szutrowe i o ile 633 spodobała mi się bardzo, wiodąc wzdłuż nieoczywistego odludzia, o tyle zakochałem się totalnie w drodze 635, która wije się ponad czterdzieści kilometrów pośród oszałamiającego dech krajobrazu. Patrząc na mapę, można odnieść wrażenie, że 635 nie będzie oferować jakichś spektakularnych atrakcji. Krajobraz jest w miarę płaski, Fiordy Zachodnie dopiero się zaczynają w swym nieoczywistym kształcie i jedyne, co widać na horyzoncie to oczywiście majestatyczny Hornstrandir. ALE! Jadąc 635, otrzymuje się to, co na Islandii najcenniejsze: ciszę i przestrzeń, w których wiatr ma swój smak, a całość jest wręcz wymarzona do samotnej podróży. Tak, jest płasko, pozornie zupełnie zwyczajnie, jednak z każdym kolejnym kilometrem wzmaga się to poczucie, że obcuje się z tym, co na tej wyspie najbardziej intymne. Z takim rodzajem pustkowia, które oddziałuje na wyobraźnię wyczuloną na niuanse. Na przykład na to, jak kształtuje się linia brzegowa oraz co oferuje tafla wody w fiordzie. Nie przemierzyłem tej trasy całej, bo zakończyłem podróż przy malowniczym Melgraseyrarkirkja, lecz zdecydowanie wrócę tam ponownie, by dojechać do samego końca. Tam gdzie kończy się marzenie każdego introwertyka – mieć pejzaż tylko dla siebie.

Droga 643 w połowie maja

Kolejnego dnia chciałem się zmierzyć z wymagającą drogą 643, którą miałem już przyjemność jechać dwa lata temu do samego Norðurfjörður, ale tym razem nie siedziałem na wygodnym siedzeniu pasażera. Ruszyłem z mieszanymi uczuciami, bo jednak w śniegu i dużym wietrze. Zakładałem sobie, że skoro jadę do jednego z najbardziej mrocznych zakątków Islandii, na pewno zyskam wiele cennych zdjęć we mgle. Cóż, nie była to mgła, zaczynała się regularna zima. Im piękniej było wokół mnie, tym straszniej, bo śnieg sypał dość obficie i wszystkie góry momentalnie stały się białe. Kiedy niecałe 12 kilometrów przed Djúpavíkiem koła Marilyn zaczęły grzęznąć w śniegu, a ja przestałem widzieć w bieli szuter, zdecydowałem się odpuścić i zawrócić. Za dużo mam szacunku do majestatu islandzkiej natury, by gdziekolwiek szarżować. Samo zawrócenie dużego i ciężkiego auta na wąskiej drodze, na której z jednej strony była przepaść, a z drugiej wielki rów, było dla mnie doświadczeniem co najmniej stresującym. Powoli, z trzema poprawkami, dałem jednak radę. I bardzo się cieszę, że wróciłem bezpiecznie, po raz kolejny udowadniając sobie, że jestem rozumnym kierowcą, który nigdy nie narazi życia i zdrowia w ekstremalnych warunkach. Ani nie będzie ekstremalnie testował swojego samochodu, jakkolwiek znakomity by był.

Po powrocie kilka dni kursowałem między Ísafjörður a Súðavíkiem, bo w tym drugim mieszkałem tymczasowo, ciesząc się ogromnym metrażem samodzielnego mieszkania dla siebie. I podczas jednego z przejazdów spotkała mnie przykra niespodzianka, a Marilyn kolejna krzywda. Jadąc przepisowo 90 km/h na godzinę po wąskiej i krętej drodze, zacząłem być wyprzedzany przez ciężarówkę z przyczepą długości samej ciężarówki. Nawet nie zorientowałem się, kiedy ten wariat do mnie podjechał ani kiedy zaczął szalony manewr wyprzedzania grubo ponad setką. Nie wiem, czy to przyczepa, w każdym razie Marilyn oberwała i została jej kolejna blizna w postaci uszkodzonej obudowy lusterka. Było to dla mnie traumatyczne doświadczenie, bo wydarzyło się na drodze, która – jak większość na wyspie – nie doświadcza piratów drogowych. A to był po prostu szaleniec. Kiedy potem próbowałem go dogonić i chociaż zapamiętać numer rejestracyjny, zniknął mi z pola widzenia po dwóch zakrętach. Niebywałe! Tu, gdzie mija się średnio pięć samochodów dziennie, jadąc spokojnymi, choć przecież wymagającymi drogami.

Majestat Atlantyku przy drodze 643

Mam wrażenie, że odkąd 20 kwietnia po raz pierwszy odpaliłem Marilyn, zdobyłem już więcej doświadczenia za kierownicą niż wielu ludzi z prawem jazdy przez całe życie. A na kolejny weekend planuję następną wyprawę. Tym razem znowu w kierunku Látrabjargu, ale tym razem z noclegiem i przede wszystkim wielką ekscytacją, by spokojnie zbadać drogę 615 do Kollsvíku. I by zrobić sobie także długi spacer plażą w Breiðavíku.

A piszę jedynie o podróżach, bo po to właściwie tutaj przyjechałem, to mi daje spełnienie i największe szczęście. Proza życia nie jest warta opisu. Wciąż pracuję na tym samym stanowisku, wciąż za najniższą islandzką krajową i wciąż usiłując połączyć to z pracą online z Polski. Trochę byłem ostatnio na walizkach, więc tęskni mi się za spokojem i bezpiecznymi czterema ścianami. Za pozwoleniem mojego gospodarza w tę niedzielę dodaję mojemu lokum krwistego charakteru i maluję jedną ze ścian na żywą czerwień, jak również rozpakuję i skręcę wreszcie zakupy z Ikei, które na razie czekały w kartonach. Za czym tęsknię? Za normalnym snem. Od dwóch tygodni nie jestem w stanie spać dłużej niż kilka godzin podczas nocy. To będzie miało swoje konsekwencje. Jednocześnie przypomina mi się, co usłyszałem od jednego lekarza – moja bezsenność ma tak głębokie podłoże, iż prawdopodobnie nigdy organizm już nie prześpi całej nocy. Mimo islandzkiej błogości. Ale nie można mieć wszystkiego.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

Przy drodze 633


poniedziałek, 8 maja 2023

Relacja z podróży

 

Cały tydzień czekałem na ostatni weekend. Ekscytacja sięgała zenitu także dlatego, że wreszcie przestało świecić słońce i od piątku miałem przyjemność pokazywać Fiordy Zachodnie Mariuszowi Zaworce, świetnemu fotografowi, którego profil na Instagramie możecie śledzić TUTAJ. Nie umiem opisać swojej dumy i radości. Po raz pierwszy od zamieszkania na Islandii miałem gościa i po raz pierwszy mogłem kogoś zabrać w niezwykłe zakątki wyspy, które nazywam swoim królestwem. Ponadto była to też pierwsza długa podróż po trudnych drogach rejonu. Zarówno Marilyn (ubłocona potem całkowicie), jak i ja zdaliśmy ten test bardzo dobrze. Prowadziłem auto od Ísafjörður do Látrabjargu, czyli najdalej na zachód wysuniętego końca Islandii znanego z licznych siedlisk maskonurów. Ani mnie ani Mariusza nie interesowały jednak ptaki. Skupialiśmy się na pejzażu. Jestem bardzo zadowolony z tego, że kierowca z tak dużym doświadczeniem jak Mariusz powiedział, że poradziłem sobie znakomicie na trudnej trasie. Więcej jednak satysfakcji sprawiły mi jego słowa o tym, że Marilyn to perełka i nie powinienem żałować żadnej korony, którą za nią zapłaciłem, a było tych koron sporo.

Opowiem może trochę o samej trasie. Przemierzaliśmy ją bardzo długo, ponieważ oczywiście co chwilę robiliśmy przystanki i powiększaliśmy liczbę zdjęć w aparatach. Z mojego miasteczka dojeżdża się najpierw do wodospadu Dynjandi, do którego prowadzi stosunkowo łatwy odcinek Vestfjarðarvegur. Po drodze znajduje się kilka punktów widokowych albo miejsc, w których koniecznie trzeba się zatrzymać, choć nikt nie przewidział, by tam dać możliwość bardziej komfortowego zaparkowania auta. Uwagę zwraca Dýrafjarðargöng, czyli tunel, po którym podróżuje się niezwykle komfortowo. Biorąc pod uwagę kontrast jakości islandzkich dróg na Fiordach Zachodnich z tym, co otrzyma nasze auto w tym tunelu, można odnieść wrażenie, że za ten kawałek drogi odpowiada prawdziwy profesjonalista. Dojechaliśmy do Dynjandi i trochę się rozczarowaliśmy. Ja widziałem ten wodospad po raz drugi, Mariusz pierwszy raz. Najbardziej irytujące były jednak tłumy ludzi. To trochę tak jak na południu wyspy. Nie można było się skupić na podziwianiu piękna przy tylu turystach wokół. Dlatego wszyscy ruszali w kierunku wodospadu, a my poszliśmy w drugą stronę, bo tam czekały na nas dużo ciekawsze widoki. Tego dnia chmury prezentowały niebywały spektakl, tańcząc wśród wzgórz i to przykuwało naszą uwagę bardziej niż Dynjandi. Doszedłem do wniosku, że ten wodospad nie robi na mnie już wrażenia, wolę po prostu bardziej kameralne i nieoczywiste zakątki. Albo takie, które inni ludzie uznaliby za mało atrakcyjne. Na szczęście Mariusz ma identyczną wręcz wrażliwość jak ja, więc za każdym razem odczuwaliśmy ekscytację w dokładnie tych samych miejscach.

Od Dynjandi jest już trochę trudniej. Droga nr 60, która wije się w górzystym terenie aż do Flókalundur, jest odcinkiem wymagającym dużej czujności. Mariusz zwrócił uwagę, że trochę panikuję, kiedy nadjeżdża auto z naprzeciwka i mocno zwalniam, nie czując tego, że zazwyczaj spokojnie się zmieścimy, ale wiem na pewno, że z czasem przełamię się i będę jeździł pewniej. Co nie znaczy, że na drodze nr 60 można szaleć z prędkością. Mnóstwo szutru i błota, bardzo nierówna powierzchnia. I dziury. Jest ich cała masa. Dużo więcej na asfalcie niż na drogach szutrowych. Poczuliśmy ich dyskomfort wiele razy. Mam wrażenie, że za wiele. Ale Marilyn dała sobie radę znakomicie. A odpoczęła na odcinku drogi nr 62, która jest od wspomnianego Flókalundur bajkowo łatwa i równie bajecznie zawiła na swoim ostatnim odcinku, gdzie trzeba skręcić na 612 i ruszyć w kierunku Látrabjargu. Ale oczywiście koniecznie trzeba z tej drogi zjechać i zmierzyć się z 614, która prowadzi do Rauðisandur. Nie można ominąć tego miejsca, więc warto mieć godzinkę w zapasie, by tam odbić. Jedzie się bardzo stromymi zakrętami w dół. Prowadziłem bardzo powoli i z pełną koncentracją. Trochę się bałem, ale dałem radę. Widoki na dole są oszałamiające. Byłem tam drugi raz, ale dopiero teraz zrozumiałem jako kierowca, co to znaczy dojechać w to miejsce. Po nasyceniu oczu pejzażem wróciliśmy na 612. Zanim dojedzie się do końca drogi, warto zjechać na chwilę do plaży Breiðavík. Jest tam przesympatyczny Hótel Breiðavík, w którym udało nam się posilić i gdzie zabukowałem sobie nockę pod koniec maja, ponieważ zamierzam samodzielnie wybrać się w tamten rejon i przejechać kilka innych tras, a także zrelaksować się na tej imponującej plaży.

Látrabjarg jest miejscem przyciągającym przede wszystkim wielbicieli maskonurów, jednak jak wspomniałem, mało nas one interesowały i skupialiśmy się bardziej na klifach. Można po nich iść kilka kilometrów, chłonąc niezwykłą atmosferę i przyglądając się potędze szeroko rozlanego dokoła Atlantyku. Bardzo dobrze widać również półwysep Snæfellsnes. Chcę się po tym imponującym miejscu przejść z samego rana, wypoczęty i gotowy do dłuższej wędrówki. Dlatego będę nocował w Hótel Breiðavík. Zależy mi na tym, by sprawdzić, jak daleko można tam dojść i co zobaczyć. Po ośmiu godzinach prowadzenia Marilyn zachwyt był oczywisty, jednakże trochę stłumiony zmęczeniem.

Wracaliśmy trochę inną trasą, czyli drogą 63 z Patreksfjörður, a potem powrót na sześćdziesiątkę i do domu. Zajechaliśmy jeszcze raz pod Dynjandi, by około 23:00 cieszyć się ciszą oraz podziwiać spadającą wodę bez nikogo obok nas. W niedzielę zrobiliśmy jeszcze krótką wycieczkę do Suðureyri, w którym byłem już kilka razy, ale dopiero teraz zorientowałem się, że za wioską można jeszcze pojechać kawałek dalej i odkryć kolejny magiczny islandzki zakątek. Potem pożegnałem Mariusza i czekam teraz na efekty naszej sesji zdjęciowej.

Kiedy mam już samochód i kiedy wiem, że mogę śmiało jechać najtrudniejszą nawet drogą na Fiordach Zachodnich, z radością odkrywam na mapie nowe trasy. Boczne drogi, które prowadzą do miejsc, w których można spotkać góry, ocean i ciszę. Wiem, że już niedługo wszystkie te drogi będę znał na pamięć. Że pewnie za rok o tej porze będę mógł obwozić wszystkich, którzy chcieliby w tym rejonie Islandii zobaczyć nieoczywiste miejsca. Tymczasem jeszcze bardzo wiele z nich czeka na to, bym do nich dotarł. Póki co satysfakcjonuje mnie na razie mój rejon wyspy. Nie tęsknię za tym, by jeździć gdzieś dalej. Ale to oczywiście kwestia czasu, bo Marilyn to Honda, która tęskni za dalekimi podróżami chyba bardziej niż ja. Trudno będzie po weekendzie tylu wrażeń wrócić do prozy życia, lecz nie mogę zapominać o tym, że aby od czasu do czasu przeżyć taką magiczną podróż, muszę na to zapracować i wywiązywać się ze wszystkich obowiązków zarówno w islandzkiej, jak i polskiej pracy. Wiem jednak, że zwolnię trochę z recenzowaniem, na jakiś czas zawieszę działalność nauczyciela w Pasji Pisania. Muszę mieć więcej czasu oraz przestrzeni dla siebie. Bo już czuję, że idzie ku lepszemu – próbuję znaleźć balans między obowiązkami i przyjemnościami, a przede wszystkim doceniać te drugie. Przecież wreszcie jestem u siebie i mogę jeździć po wyspie, którą kocham.

---

poniedziałek, 1 maja 2023

Wkraczając w maj

 

Ingjaldssandur

Zaczynam maj na Islandii. Dokładnie od trzech miesięcy jestem w Ísafjörður. To jest zupełnie inne miejsce niż to, do którego przybyłem. Na szczęście cały czas jest dość chłodno, ale słońce świecące od 5 rano do prawie północy powoduje, że czasami mam jakieś napady lęku, bo nie wiem, gdzie się przed nim schować. Najpewniej i najbezpieczniej czuję się w mroku. Zawsze nie znosiłem słońca, a tutaj doskwiera mi wyjątkowo szczególnie. Zdaję sobie sprawę z tego, dokąd przyjechałem i że w czerwcu słońce nie zachodzi praktycznie wcale. Nie ma więc mowy o tak zwanych białych nocach, bo nocy jako takiej nie będzie. Nie wiedziałem jednak, jak boleśnie mnie to dotknie, a to przecież dopiero początek. Tęsknię za tym Ísafjörður, które tonęło w półmroku i zwałach śniegu. Gdzie codziennie trzeba było zaliczyć kilka rundek z łopatą, aby mieszkanie nie przypominało igloo. Nie pozostaje nic innego jak czekać na listopad. Znowu na czas, który jest dla mnie wymarzony. A tymczasem wykorzystuję światło słoneczne do pierwszych przejażdżek z Marilyn.

Nasze wspólne odkrycie to Ingjaldssandur. Do serca tej klimatycznej pustki wiedzie piękna, ale bardzo trudna droga 624. Nie jestem pewien, czy to mądre z mojej strony, by jeździć takimi bezdrożami niecały miesiąc po uzyskaniu prawa jazdy, jednak Marilyn jest wręcz stworzona do przemierzania takich przestrzeni. 624 wije się w górę i w dół, jedzie się po dość stabilnym szutrze, jednak trzeba bardzo uważać na stromych zakrętach. Tym bardziej że niezwykłe widoki rozpraszają uwagę i w zasadzie do samej doliny niewiele jest miejsc, gdzie można byłoby się zatrzymać i napawać pięknem. W każdym razie Marilyn znakomicie sobie radzi pod każdą górę, natomiast zjeżdżając, staram się ją trzymać na mocnym hamulcu, bo nie mam jeszcze takiej pewności siebie, by jechać choćby tak jak mijające mnie na tej drodze auto, którego kierowca na totalnym luzie pokonywał odległość. Dojeżdżając do Ingjaldssandur, można się ze zdziwieniem zorientować, że w sercu tej pustki żyją ludzie. A przywitał mnie tam sympatyczny piesek. Wybrzeże zachęca do długiego spaceru, choć plaża jest kamienista, ale ocean szumi oszałamiająco. Jest chyba bardziej przestrzennie, ale nie tak spektakularnie jak w Skálaviku, o którym pisałem w poprzednim poście. Dojazd do tego drugiego miejsca jest także łatwiejszy. Jeśli szukacie pięknych plaż na Fiordach Zachodnich, a nie chcecie się koncentrować jedynie na dwóch najbardziej popularnych wśród turystów, czyli Rauðisandur czy Breiðavíku na południu rejonu, serdecznie polecam dwa wyżej wymienione miejsca.

Skalavik
Wrócę jeszcze do Marilyn, ponieważ muszę napisać trochę o ambiwalentnych uczuciach wobec Hondy. Z jednej strony uwielbiam nią jeździć i daje mi to szaloną przyjemność. Z drugiej jednak – czasem się jej boję. Mam za sobą traumatyczne doświadczenie. Po tym, jak przejechałem setki kilometrów po Islandii, a potem po drogach szutrowych, Marilyn odmówiła posłuszeństwa pod samym domem. Wyjeżdżałem z podjazdu i straciłem kontrolę nad autem. Całkowicie. Po prostu się toczyła i nie reagowała na hamowanie. Tym samym Marilyn zatrzymała się na barierce u sąsiada z naprzeciwka i ma teraz lekko obitą facjatę. Oczywiście w dniu tej stłuczki nie miałem jeszcze autocasco, bo byłem właścicielem samochodu dopiero od kilku dni i nie włączyło się nawet podstawowe ubezpieczenie. Naprawienie buźki Marilyn będzie mnie zatem trochę kosztowało. Więcej jednak jest emocji i strachu, kiedy wspominam tamto wydarzenie. Kompletnie nie mam pojęcia, co zrobiłem źle i mam kilka teorii znajomych, jednak żadnej nie można potwierdzić. Przeraża trochę fakt, że coś takiego mogłoby się stać… na jednym ze wspomnianych wyżej zakrętów drogi szutrowej. Zaraz po tym zdarzeniu Marilyn przeszła przegląd, ma sprawne hamulce, ogólnie wszystko jest w porządku i nikt nie wie, co się stało, dlaczego wciąż jechała, kiedy miała się zatrzymać. Po tym wszystkim wcale nie uszkodzenia frontu auta są tym, co po tym wydarzeniu najgorsze. Najboleśniej boli trauma tych kilkunastu minut i wstyd z powodu zgromadzenia, jakie wywołałem na ulicy. Małe miasteczko nie zapomina takich akcji. Małe miasteczko się takimi akcjami żywi, skoro na co dzień niewiele się tu dzieje.


Jak zasugerowała moja islandzka koleżanka z pracy, staram się już o tym nie myśleć i cieszyć się, że wszystko skończyło się właśnie tak, a nie na przykład gorzej. Skupiam się zatem na innych przeżyciach. Wspomniałem ostatnio, że udało mi się osiągnąć właściwie wszystko, co miałem zamierzone, i boję się tego, jak będzie wyglądać moje życie dalej. W sensie: mogę sobie marzyć jeszcze o wyjeździe do Grenlandii albo przemierzaniu bezdroży Alaski, bo to są jedyne marzenia, których nie spełniłem. Jestem zatem z jednej strony szczęśliwym i spełnionym człowiekiem, jednakże z drugiej mam czasem takie chwile, gdy siedzę sobie sam, patrząc na pejzaż, który mogę oglądać dzięki Marilyn, a z tyłu głowy pojawia się jakiś niepokojący głos. I wtedy słyszę: to naprawdę już wszystko? Absolutne spełnienie? Dopełniło się z każdym szczegółem to, co miało się dopełnić? Oczywiście chciałbym tu mieć swoje własne mieszkanie i kilka innych praktycznych kwestii mogłoby zaprzątać moją uwagę, jednak kiedy spełnia się marzenia, przychodzi nagle jakieś lekkie wahanie. Bo ma się wszystko, co chciało się mieć, a jednocześnie wie się doskonale, że nie można tak żyć. A może mam wgrane, że nie umiem się cieszyć tym, co osiągam. Choć osiągnąłem cholernie wiele. Przełamałem wszystkie lęki i przekroczyłem każdą granicę. Mój organizm upomni się na pewno o swoje, bo otrzymał w ciągu trzech miesięcy przerażającą liczbę bodźców, emocji, pokładów zmęczenia. A tymczasem boję się trochę tego, co nadejdzie w kolejnych miesiącach. Bo plan jest taki, żeby wziąć się porządnie za islandzki, zwolnić i lepiej się odżywiać. Jednakże najważniejsze jest zawsze poczucie sensu oraz sprawczości. Nie śmiałbym myśleć, że mógłbym dostać od losu jeszcze więcej niż dostałem, lecz taka alternatywa dawałaby być może większy komfort. Bo jestem wdzięczny Islandii za wszystko, co mi dała, ale przecież to nie jest koniec życia i doświadczeń życiowych, prawda?

---
Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ