Cały tydzień czekałem na
ostatni weekend. Ekscytacja sięgała zenitu także dlatego, że wreszcie przestało
świecić słońce i od piątku miałem przyjemność pokazywać Fiordy Zachodnie
Mariuszowi Zaworce, świetnemu fotografowi, którego profil na Instagramie
możecie śledzić TUTAJ. Nie umiem opisać swojej dumy i radości. Po raz pierwszy
od zamieszkania na Islandii miałem gościa i po raz pierwszy mogłem kogoś zabrać
w niezwykłe zakątki wyspy, które nazywam swoim królestwem. Ponadto była to też
pierwsza długa podróż po trudnych drogach rejonu. Zarówno Marilyn (ubłocona
potem całkowicie), jak i ja zdaliśmy ten test bardzo dobrze. Prowadziłem auto
od Ísafjörður do Látrabjargu, czyli najdalej na zachód wysuniętego końca
Islandii znanego z licznych siedlisk maskonurów. Ani mnie ani Mariusza nie
interesowały jednak ptaki. Skupialiśmy się na pejzażu. Jestem bardzo zadowolony
z tego, że kierowca z tak dużym doświadczeniem jak Mariusz powiedział, że
poradziłem sobie znakomicie na trudnej trasie. Więcej jednak satysfakcji
sprawiły mi jego słowa o tym, że Marilyn to perełka i nie powinienem żałować
żadnej korony, którą za nią zapłaciłem, a było tych koron sporo.
Od Dynjandi jest już trochę
trudniej. Droga nr 60, która wije się w górzystym terenie aż do Flókalundur,
jest odcinkiem wymagającym dużej czujności. Mariusz zwrócił uwagę, że trochę
panikuję, kiedy nadjeżdża auto z naprzeciwka i mocno zwalniam, nie czując tego,
że zazwyczaj spokojnie się zmieścimy, ale wiem na pewno, że z czasem przełamię
się i będę jeździł pewniej. Co nie znaczy, że na drodze nr 60 można szaleć z
prędkością. Mnóstwo szutru i błota, bardzo nierówna powierzchnia. I dziury.
Jest ich cała masa. Dużo więcej na asfalcie niż na drogach szutrowych.
Poczuliśmy ich dyskomfort wiele razy. Mam wrażenie, że za wiele. Ale Marilyn
dała sobie radę znakomicie. A odpoczęła na odcinku drogi nr 62, która jest od
wspomnianego Flókalundur bajkowo łatwa i równie bajecznie zawiła na swoim
ostatnim odcinku, gdzie trzeba skręcić na 612 i ruszyć w kierunku Látrabjargu.
Ale oczywiście koniecznie trzeba z tej drogi zjechać i zmierzyć się z 614,
która prowadzi do Rauðisandur. Nie można ominąć tego miejsca, więc warto mieć
godzinkę w zapasie, by tam odbić. Jedzie się bardzo stromymi zakrętami w dół.
Prowadziłem bardzo powoli i z pełną koncentracją. Trochę się bałem, ale dałem
radę. Widoki na dole są oszałamiające. Byłem tam drugi raz, ale dopiero teraz
zrozumiałem jako kierowca, co to znaczy dojechać w to miejsce. Po nasyceniu
oczu pejzażem wróciliśmy na 612. Zanim dojedzie się do końca drogi, warto
zjechać na chwilę do plaży Breiðavík. Jest tam przesympatyczny Hótel Breiðavík,
w którym udało nam się posilić i gdzie zabukowałem sobie nockę pod koniec maja,
ponieważ zamierzam samodzielnie wybrać się w tamten rejon i przejechać kilka
innych tras, a także zrelaksować się na tej imponującej plaży.
Látrabjarg jest miejscem przyciągającym przede wszystkim wielbicieli maskonurów, jednak jak wspomniałem, mało nas one interesowały i skupialiśmy się bardziej na klifach. Można po nich iść kilka kilometrów, chłonąc niezwykłą atmosferę i przyglądając się potędze szeroko rozlanego dokoła Atlantyku. Bardzo dobrze widać również półwysep Snæfellsnes. Chcę się po tym imponującym miejscu przejść z samego rana, wypoczęty i gotowy do dłuższej wędrówki. Dlatego będę nocował w Hótel Breiðavík. Zależy mi na tym, by sprawdzić, jak daleko można tam dojść i co zobaczyć. Po ośmiu godzinach prowadzenia Marilyn zachwyt był oczywisty, jednakże trochę stłumiony zmęczeniem.
Wracaliśmy trochę inną trasą,
czyli drogą 63 z Patreksfjörður, a potem powrót na sześćdziesiątkę i do domu.
Zajechaliśmy jeszcze raz pod Dynjandi, by około 23:00 cieszyć się ciszą oraz
podziwiać spadającą wodę bez nikogo obok nas. W niedzielę zrobiliśmy jeszcze
krótką wycieczkę do Suðureyri, w którym byłem już kilka razy, ale dopiero teraz
zorientowałem się, że za wioską można jeszcze pojechać kawałek dalej i odkryć
kolejny magiczny islandzki zakątek. Potem pożegnałem Mariusza i czekam teraz na
efekty naszej sesji zdjęciowej.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ.
Na samotnej wyprawie pamiętaj o telefonie i ładowarce,bo jeśli „przyjaciółka” zawiedzie w trasie to….. wiesz, że na stopa nie wrócisz do domu
OdpowiedzUsuńHonda nie zawodzi, baku trzeba pilnować 🙂 przeglądów nie przegapiać, no i rozmawiać, rozmawiać i głaskać 😁
OdpowiedzUsuńMoja honda nie ma imienia, ochrzciłam tylko głosy z nawigacji i kamerki. Szerokich dróg i szczęśliwych powrotów życzę.