poniedziałek, 8 maja 2023

Relacja z podróży

 

Cały tydzień czekałem na ostatni weekend. Ekscytacja sięgała zenitu także dlatego, że wreszcie przestało świecić słońce i od piątku miałem przyjemność pokazywać Fiordy Zachodnie Mariuszowi Zaworce, świetnemu fotografowi, którego profil na Instagramie możecie śledzić TUTAJ. Nie umiem opisać swojej dumy i radości. Po raz pierwszy od zamieszkania na Islandii miałem gościa i po raz pierwszy mogłem kogoś zabrać w niezwykłe zakątki wyspy, które nazywam swoim królestwem. Ponadto była to też pierwsza długa podróż po trudnych drogach rejonu. Zarówno Marilyn (ubłocona potem całkowicie), jak i ja zdaliśmy ten test bardzo dobrze. Prowadziłem auto od Ísafjörður do Látrabjargu, czyli najdalej na zachód wysuniętego końca Islandii znanego z licznych siedlisk maskonurów. Ani mnie ani Mariusza nie interesowały jednak ptaki. Skupialiśmy się na pejzażu. Jestem bardzo zadowolony z tego, że kierowca z tak dużym doświadczeniem jak Mariusz powiedział, że poradziłem sobie znakomicie na trudnej trasie. Więcej jednak satysfakcji sprawiły mi jego słowa o tym, że Marilyn to perełka i nie powinienem żałować żadnej korony, którą za nią zapłaciłem, a było tych koron sporo.

Opowiem może trochę o samej trasie. Przemierzaliśmy ją bardzo długo, ponieważ oczywiście co chwilę robiliśmy przystanki i powiększaliśmy liczbę zdjęć w aparatach. Z mojego miasteczka dojeżdża się najpierw do wodospadu Dynjandi, do którego prowadzi stosunkowo łatwy odcinek Vestfjarðarvegur. Po drodze znajduje się kilka punktów widokowych albo miejsc, w których koniecznie trzeba się zatrzymać, choć nikt nie przewidział, by tam dać możliwość bardziej komfortowego zaparkowania auta. Uwagę zwraca Dýrafjarðargöng, czyli tunel, po którym podróżuje się niezwykle komfortowo. Biorąc pod uwagę kontrast jakości islandzkich dróg na Fiordach Zachodnich z tym, co otrzyma nasze auto w tym tunelu, można odnieść wrażenie, że za ten kawałek drogi odpowiada prawdziwy profesjonalista. Dojechaliśmy do Dynjandi i trochę się rozczarowaliśmy. Ja widziałem ten wodospad po raz drugi, Mariusz pierwszy raz. Najbardziej irytujące były jednak tłumy ludzi. To trochę tak jak na południu wyspy. Nie można było się skupić na podziwianiu piękna przy tylu turystach wokół. Dlatego wszyscy ruszali w kierunku wodospadu, a my poszliśmy w drugą stronę, bo tam czekały na nas dużo ciekawsze widoki. Tego dnia chmury prezentowały niebywały spektakl, tańcząc wśród wzgórz i to przykuwało naszą uwagę bardziej niż Dynjandi. Doszedłem do wniosku, że ten wodospad nie robi na mnie już wrażenia, wolę po prostu bardziej kameralne i nieoczywiste zakątki. Albo takie, które inni ludzie uznaliby za mało atrakcyjne. Na szczęście Mariusz ma identyczną wręcz wrażliwość jak ja, więc za każdym razem odczuwaliśmy ekscytację w dokładnie tych samych miejscach.

Od Dynjandi jest już trochę trudniej. Droga nr 60, która wije się w górzystym terenie aż do Flókalundur, jest odcinkiem wymagającym dużej czujności. Mariusz zwrócił uwagę, że trochę panikuję, kiedy nadjeżdża auto z naprzeciwka i mocno zwalniam, nie czując tego, że zazwyczaj spokojnie się zmieścimy, ale wiem na pewno, że z czasem przełamię się i będę jeździł pewniej. Co nie znaczy, że na drodze nr 60 można szaleć z prędkością. Mnóstwo szutru i błota, bardzo nierówna powierzchnia. I dziury. Jest ich cała masa. Dużo więcej na asfalcie niż na drogach szutrowych. Poczuliśmy ich dyskomfort wiele razy. Mam wrażenie, że za wiele. Ale Marilyn dała sobie radę znakomicie. A odpoczęła na odcinku drogi nr 62, która jest od wspomnianego Flókalundur bajkowo łatwa i równie bajecznie zawiła na swoim ostatnim odcinku, gdzie trzeba skręcić na 612 i ruszyć w kierunku Látrabjargu. Ale oczywiście koniecznie trzeba z tej drogi zjechać i zmierzyć się z 614, która prowadzi do Rauðisandur. Nie można ominąć tego miejsca, więc warto mieć godzinkę w zapasie, by tam odbić. Jedzie się bardzo stromymi zakrętami w dół. Prowadziłem bardzo powoli i z pełną koncentracją. Trochę się bałem, ale dałem radę. Widoki na dole są oszałamiające. Byłem tam drugi raz, ale dopiero teraz zrozumiałem jako kierowca, co to znaczy dojechać w to miejsce. Po nasyceniu oczu pejzażem wróciliśmy na 612. Zanim dojedzie się do końca drogi, warto zjechać na chwilę do plaży Breiðavík. Jest tam przesympatyczny Hótel Breiðavík, w którym udało nam się posilić i gdzie zabukowałem sobie nockę pod koniec maja, ponieważ zamierzam samodzielnie wybrać się w tamten rejon i przejechać kilka innych tras, a także zrelaksować się na tej imponującej plaży.

Látrabjarg jest miejscem przyciągającym przede wszystkim wielbicieli maskonurów, jednak jak wspomniałem, mało nas one interesowały i skupialiśmy się bardziej na klifach. Można po nich iść kilka kilometrów, chłonąc niezwykłą atmosferę i przyglądając się potędze szeroko rozlanego dokoła Atlantyku. Bardzo dobrze widać również półwysep Snæfellsnes. Chcę się po tym imponującym miejscu przejść z samego rana, wypoczęty i gotowy do dłuższej wędrówki. Dlatego będę nocował w Hótel Breiðavík. Zależy mi na tym, by sprawdzić, jak daleko można tam dojść i co zobaczyć. Po ośmiu godzinach prowadzenia Marilyn zachwyt był oczywisty, jednakże trochę stłumiony zmęczeniem.

Wracaliśmy trochę inną trasą, czyli drogą 63 z Patreksfjörður, a potem powrót na sześćdziesiątkę i do domu. Zajechaliśmy jeszcze raz pod Dynjandi, by około 23:00 cieszyć się ciszą oraz podziwiać spadającą wodę bez nikogo obok nas. W niedzielę zrobiliśmy jeszcze krótką wycieczkę do Suðureyri, w którym byłem już kilka razy, ale dopiero teraz zorientowałem się, że za wioską można jeszcze pojechać kawałek dalej i odkryć kolejny magiczny islandzki zakątek. Potem pożegnałem Mariusza i czekam teraz na efekty naszej sesji zdjęciowej.

Kiedy mam już samochód i kiedy wiem, że mogę śmiało jechać najtrudniejszą nawet drogą na Fiordach Zachodnich, z radością odkrywam na mapie nowe trasy. Boczne drogi, które prowadzą do miejsc, w których można spotkać góry, ocean i ciszę. Wiem, że już niedługo wszystkie te drogi będę znał na pamięć. Że pewnie za rok o tej porze będę mógł obwozić wszystkich, którzy chcieliby w tym rejonie Islandii zobaczyć nieoczywiste miejsca. Tymczasem jeszcze bardzo wiele z nich czeka na to, bym do nich dotarł. Póki co satysfakcjonuje mnie na razie mój rejon wyspy. Nie tęsknię za tym, by jeździć gdzieś dalej. Ale to oczywiście kwestia czasu, bo Marilyn to Honda, która tęskni za dalekimi podróżami chyba bardziej niż ja. Trudno będzie po weekendzie tylu wrażeń wrócić do prozy życia, lecz nie mogę zapominać o tym, że aby od czasu do czasu przeżyć taką magiczną podróż, muszę na to zapracować i wywiązywać się ze wszystkich obowiązków zarówno w islandzkiej, jak i polskiej pracy. Wiem jednak, że zwolnię trochę z recenzowaniem, na jakiś czas zawieszę działalność nauczyciela w Pasji Pisania. Muszę mieć więcej czasu oraz przestrzeni dla siebie. Bo już czuję, że idzie ku lepszemu – próbuję znaleźć balans między obowiązkami i przyjemnościami, a przede wszystkim doceniać te drugie. Przecież wreszcie jestem u siebie i mogę jeździć po wyspie, którą kocham.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ.

2 komentarze:

  1. Na samotnej wyprawie pamiętaj o telefonie i ładowarce,bo jeśli „przyjaciółka” zawiedzie w trasie to….. wiesz, że na stopa nie wrócisz do domu

    OdpowiedzUsuń
  2. Honda nie zawodzi, baku trzeba pilnować 🙂 przeglądów nie przegapiać, no i rozmawiać, rozmawiać i głaskać 😁
    Moja honda nie ma imienia, ochrzciłam tylko głosy z nawigacji i kamerki. Szerokich dróg i szczęśliwych powrotów życzę.

    OdpowiedzUsuń