|
Ingjaldssandur |
Zaczynam maj na Islandii.
Dokładnie od trzech miesięcy jestem w Ísafjörður. To jest zupełnie inne miejsce
niż to, do którego przybyłem. Na szczęście cały czas jest dość chłodno, ale
słońce świecące od 5 rano do prawie północy powoduje, że czasami mam jakieś
napady lęku, bo nie wiem, gdzie się przed nim schować. Najpewniej i najbezpieczniej
czuję się w mroku. Zawsze nie znosiłem słońca, a tutaj doskwiera mi wyjątkowo
szczególnie. Zdaję sobie sprawę z tego, dokąd przyjechałem i że w czerwcu
słońce nie zachodzi praktycznie wcale. Nie ma więc mowy o tak zwanych białych
nocach, bo nocy jako takiej nie będzie. Nie wiedziałem jednak, jak boleśnie
mnie to dotknie, a to przecież dopiero początek. Tęsknię za tym Ísafjörður,
które tonęło w półmroku i zwałach śniegu. Gdzie codziennie trzeba było zaliczyć
kilka rundek z łopatą, aby mieszkanie nie przypominało igloo. Nie pozostaje nic
innego jak czekać na listopad. Znowu na czas, który jest dla mnie wymarzony. A
tymczasem wykorzystuję światło słoneczne do pierwszych przejażdżek z Marilyn.
Nasze wspólne odkrycie to
Ingjaldssandur. Do serca tej klimatycznej pustki wiedzie piękna, ale bardzo
trudna droga 624. Nie jestem pewien, czy to mądre z mojej strony, by jeździć
takimi bezdrożami niecały miesiąc po uzyskaniu prawa jazdy, jednak Marilyn jest
wręcz stworzona do przemierzania takich przestrzeni. 624 wije się w górę i w
dół, jedzie się po dość stabilnym szutrze, jednak trzeba bardzo uważać na
stromych zakrętach. Tym bardziej że niezwykłe widoki rozpraszają uwagę i w
zasadzie do samej doliny niewiele jest miejsc, gdzie można byłoby się zatrzymać
i napawać pięknem. W każdym razie Marilyn znakomicie sobie radzi pod każdą
górę, natomiast zjeżdżając, staram się ją trzymać na mocnym hamulcu, bo nie mam
jeszcze takiej pewności siebie, by jechać choćby tak jak mijające mnie na tej
drodze auto, którego kierowca na totalnym luzie pokonywał odległość. Dojeżdżając
do Ingjaldssandur, można się ze zdziwieniem zorientować, że w sercu tej pustki
żyją ludzie. A przywitał mnie tam sympatyczny piesek. Wybrzeże zachęca do
długiego spaceru, choć plaża jest kamienista, ale ocean szumi oszałamiająco.
Jest chyba bardziej przestrzennie, ale nie tak spektakularnie jak w Skálaviku, o którym pisałem w poprzednim poście. Dojazd do tego
drugiego miejsca jest także łatwiejszy. Jeśli szukacie pięknych plaż na
Fiordach Zachodnich, a nie chcecie się koncentrować jedynie na dwóch
najbardziej popularnych wśród turystów, czyli Rauðisandur czy Breiðavíku na
południu rejonu, serdecznie polecam dwa wyżej wymienione miejsca.
|
Skalavik |
Wrócę
jeszcze do Marilyn, ponieważ muszę napisać trochę o ambiwalentnych uczuciach
wobec Hondy. Z jednej strony uwielbiam nią jeździć i daje mi to szaloną
przyjemność. Z drugiej jednak – czasem się jej boję. Mam za sobą traumatyczne
doświadczenie. Po tym, jak przejechałem setki kilometrów po Islandii, a potem
po drogach szutrowych, Marilyn odmówiła posłuszeństwa pod samym domem.
Wyjeżdżałem z podjazdu i straciłem kontrolę nad autem. Całkowicie. Po prostu
się toczyła i nie reagowała na hamowanie. Tym samym Marilyn zatrzymała się na
barierce u sąsiada z naprzeciwka i ma teraz lekko obitą facjatę. Oczywiście w
dniu tej stłuczki nie miałem jeszcze autocasco, bo byłem właścicielem samochodu
dopiero od kilku dni i nie włączyło się nawet podstawowe ubezpieczenie.
Naprawienie buźki Marilyn będzie mnie zatem trochę kosztowało. Więcej jednak
jest emocji i strachu, kiedy wspominam tamto wydarzenie. Kompletnie nie mam
pojęcia, co zrobiłem źle i mam kilka teorii znajomych, jednak żadnej nie można
potwierdzić. Przeraża trochę fakt, że coś takiego mogłoby się stać… na jednym
ze wspomnianych wyżej zakrętów drogi szutrowej. Zaraz po tym zdarzeniu Marilyn
przeszła przegląd, ma sprawne hamulce, ogólnie wszystko jest w porządku i nikt
nie wie, co się stało, dlaczego wciąż jechała, kiedy miała się zatrzymać. Po
tym wszystkim wcale nie uszkodzenia frontu auta są tym, co po tym wydarzeniu
najgorsze. Najboleśniej boli trauma tych kilkunastu minut i wstyd z powodu
zgromadzenia, jakie wywołałem na ulicy. Małe miasteczko nie zapomina takich
akcji. Małe miasteczko się takimi akcjami żywi, skoro na co dzień niewiele się
tu dzieje.
Jak
zasugerowała moja islandzka koleżanka z pracy, staram się już o tym nie myśleć
i cieszyć się, że wszystko skończyło się właśnie tak, a nie na przykład gorzej.
Skupiam się zatem na innych przeżyciach. Wspomniałem ostatnio, że udało mi się
osiągnąć właściwie wszystko, co miałem zamierzone, i boję się tego, jak będzie
wyglądać moje życie dalej. W sensie: mogę sobie marzyć jeszcze o wyjeździe do
Grenlandii albo przemierzaniu bezdroży Alaski, bo to są jedyne marzenia,
których nie spełniłem. Jestem zatem z jednej strony szczęśliwym i spełnionym
człowiekiem, jednakże z drugiej mam czasem takie chwile, gdy siedzę sobie sam,
patrząc na pejzaż, który mogę oglądać dzięki Marilyn, a z tyłu głowy pojawia
się jakiś niepokojący głos. I wtedy słyszę: to naprawdę już wszystko? Absolutne
spełnienie? Dopełniło się z każdym szczegółem to, co miało się dopełnić?
Oczywiście chciałbym tu mieć swoje własne mieszkanie i kilka innych
praktycznych kwestii mogłoby zaprzątać moją uwagę, jednak kiedy spełnia się
marzenia, przychodzi nagle jakieś lekkie wahanie. Bo ma się wszystko, co
chciało się mieć, a jednocześnie wie się doskonale, że nie można tak żyć. A
może mam wgrane, że nie umiem się cieszyć tym, co osiągam. Choć osiągnąłem
cholernie wiele. Przełamałem wszystkie lęki i przekroczyłem każdą granicę. Mój
organizm upomni się na pewno o swoje, bo otrzymał w ciągu trzech miesięcy
przerażającą liczbę bodźców, emocji, pokładów zmęczenia. A tymczasem boję się
trochę tego, co nadejdzie w kolejnych miesiącach. Bo plan jest taki, żeby wziąć
się porządnie za islandzki, zwolnić i lepiej się odżywiać. Jednakże
najważniejsze jest zawsze poczucie sensu oraz sprawczości. Nie śmiałbym myśleć,
że mógłbym dostać od losu jeszcze więcej niż dostałem, lecz taka alternatywa
dawałaby być może większy komfort. Bo jestem wdzięczny Islandii za wszystko, co
mi dała, ale przecież to nie jest koniec życia i doświadczeń życiowych, prawda?
---
Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ
No to przybijam piątkę bo plan mamy podobny. Ja dopisuje jeszcze do listy prawko i zmianę pracy. I zapraszam na Wschód! Też pięknie 😊
OdpowiedzUsuńNajważniejsze, że nic Ci się nie stało! Samochód to tylko samochód, szkoda sąsiada (nie wspominasz czy wkurzył się o barierkę, bo mój nigdy by nie uwierzył, że auto samo jechało, prędzej wciskałby mi, że pomyliłam „jak to baba” pedały). Cokolwiek się nie zdarzyło, ważne żebyś sobie krzywdy nie zrobił, ani nie wjechał naprzykład w ludzi. Skoro nic złego się nie stało to nawet nie rozpamiętuj, każdy kiedyś zaczynał przygodę z autem. Życzę ci wielu pozytywnych przygód i dobrych sąsiadów. Kibicuje z mężem, my tez na emigracji, ale trochę innej, choć tez wyspa. Tylko uważaj.
OdpowiedzUsuńPanie Jarku, zastanawiam się, czytając Pańskiego bloga (znam go od pierwszego wpisu, trafiłam tutaj dzięki "Krytycznym okiem", dla mnie najlepszego blogu czytelniczego),jak daleko może sięgać potrzeba człowieka do "roztopienia się" w krajobrazie, fascynuje mnie Pański lęk (chyba tak mogę to nazwać?) przed ciepłem, słońcem... Ja kocham zimne kraje, niestety tylko w literaturze... Realizuje Pan swoje marzenia, bardzo konsekwentnie, jednocześnie będąc samokrytycznym. Trzymam nieustannie kciuki za Pana.
OdpowiedzUsuńCześć, miałam podobnie z samochodem, kilkakrotnie niestety - w tym raz na trasie, nie hamował na światłach. Dobrze, że pas do skrętu był wolny.
OdpowiedzUsuńW sumie jakieś trzy razy zdarzył się problem z hamulcami - duży stres. Na szczęście podobnie jak u Ciebie nic złego się nie stało. Ale bałam się tym samochodem jeździć. Przegląd nic nie wykazywał, żadnej usterki, hamulce w porządku. Nadmienię, że był to samochód z manualną skrzynią biegów i zaciąganym hamulcem ręcznym. To ważne, bo okazało się (gdy wreszcie trafiłam na mechanika, który nie zbagatelizował moich przygód z brakiem hamowania), że prawdopodobnie zagrzał się hamulec ręczny. Rzeczywiście miałam kiedyś sytuację, że nie do końca zwolniłam ręczny i tak jechałam przez chwilę. To spowodowało jakieś zagrzanie czegoś tam (czego dokładnie już nie pamietam). W każdym razie potem przestałam w ogóle używać ręcznego, starałam się nie parkować na żadnych górkach, wzniesieniach. Bo już miałam traumę z tym ręcznym :) A potem zmieniłam samochód na automat.
Jeśli więc jeździsz autem z manualną skrzynią biegów, być może problem tkwi w nadużywaniu hamulca ręcznego. Niekoniecznie przez Ciebie, ale może przez poprzedniego właściciela, jeśli samochód był używany.
Trzymam kciuki, żebyś nie miał więcej takich przygód, bo to niepotrzebny stres.
A blog bardzo ciekawy, z przyjemnością podczytuję! :)