poniedziałek, 29 maja 2023

Weekend i pejzaż

 

Mam wrażenie, że od pewnego czasu to jest tak, że próbuję przetrzymać codzienność prozy życia na wdechu, bo myślę już o kolejnym wyjeździe. Problem polega na tym, że w czasie wolnego weekendu nie mogę pojechać gdzieś dalej, bo opuszczenie Fiordów Zachodnich to w zasadzie cały dzień, a żeby jeździć po całej wyspie, muszę mieć więcej wolnego. A nie mam. Codzienna praca wywołuje we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony z tygodnia na tydzień czuję się w niej coraz bardziej pewnie i odnajduję tę przyjemność związaną z obsługą klientów, jest to bardzo satysfakcjonujące i daje poczucie, że jest się potrzebnym. Zwłaszcza gdy osoba kupująca wychodzi z uśmiechem na ustach i jest zadowolona, że znalazłem lub zasugerowałem jej produkt, który spełnia oczekiwania. Z drugiej jednak strony wciąż nie umiem (bo nie rozumiem) rozgryźć niuansów związanych ze śrubkami, nakrętkami i innymi metalowymi rzeczami, których ani nazw ani przynależności nie znam nawet w swoim języku. Ponadto wszystkie te produkty są w pudełeczkach, a nie wszystkie pudełeczka mają kody QR. I żeby było trudniej, klient często przychodzi, kładzie na ladę jakąś śrubę i pyta, czy ją dostanie. Wówczas jestem naprawdę jak dziecko we mgle.

Droga 612


Potrafię sprzedać ciuchy, buty, materiały budowlane, segment sanitarny czy płyny i dodatki do samochodów. Jednak kiedy widzę, że ktoś przychodzi z czymś metalowym i nie wiem, czy to do auta, do łodzi, do łazienki czy do czegoś jeszcze innego, miewam mocne chwile zwątpienia. Tym bardziej że trudno jest mi się komunikować z klientami, gdy nie znam islandzkiego, a nie znam, bo naprawdę nie mam się kiedy uczyć. Słuchanie tego języka przez osiem godzin dziennie jest OK, jednak wszyscy mówią jak dla mnie za szybko i przede wszystkim nie zawsze wyraźnie. Zorientowałem się, że najwięcej rozumiem z islandzkiego, którym posługują się polscy klienci. Mówią wolno, z polskim akcentem i przede wszystkim słyszę praktycznie każdy wyraz osobno, a nie w zbitce językowej. Mózg osoby w moim wieku nie jest w stanie przyswoić nowego języka w kilka miesięcy, a mam wrażenie, że niektórzy są już zirytowani tym, iż dalej nie posługuję się islandzkim. Jak? W jaki sposób? Po kilku miesiącach? Wiem, że pracuję w islandzkim sklepie na islandzkiej prowincji, jednak nie da się tak po prostu wskoczyć w nową mowę. Nie mam zdolności językowych, choć bardzo chcę znać tutejszy język. I poznam go, ale nie ogarnę tego w kilkadziesiąt dni.

Droga 615

Dlatego czasem bywa bardzo frustrująco. Niekiedy myślę sobie, co ja robię, dlaczego taka praca zajmuje mi ogrom czasu, dlaczego nie mogę robić czegoś choć podobnego do tego, co robiłem w Polsce. To znaczy robię to online, ale nie ma na to czasu. I sił umysłowych, kiedy osiem godzin dziennie nosi się kartony, rozpakowuje towary, dodaje produkty do systemu, sprzedaje je i robi jeszcze milion innych rzeczy. Jeśli tak jak ja do niedawna myśleliście, że sprzedawca w wielobranżowym sklepie spędza leniwie czas, czekając tylko na kolejnego klienta, który mu przyniesie towar z półki, by go sprzedający mógł po prostu zeskanować i zamknąć swoją pracę w kilku klikach na urządzeniach elektronicznych, jesteście w wielkim błędzie.

Kollsvik - plaża

Ale miało być o odskoczni, nie o prozie życia. Weekendowa wędrówka po Fiordach Zachodnich była tak wspaniała, że kiedy wróciłem do domu, do przepięknego przecież pejzażu, byłem bliski rozpłakania się z żalu za minionymi dwiema dobami. Jeżdżę już coraz bardziej pewnie i nie boję się żadnych dróg. Zwłaszcza szutrowych prowadzących na przykład nad urwiskami. Po prostu koncentruję się na drodze i powoli sunę naprzód. Marilyn jest cudownym autem, którym przejechałem tutaj w ciągu miesiąca ponad 2000 kilometrów i którego możliwości, wytrzymałość, a przede wszystkim doskonałe amortyzatory pozwoliły przejechać najtrudniejsze odcinki islandzkich dróg. A te są w opłakanym stanie. Liczba dziur na drogach – nieważne czy głównych czy szutrowych – jest po prostu przerażająca. Rozumiem, że lód z deszczem rozsadzają i niszczą nawierzchnię, reszty dopełnia wiatr i niskie temperatury, ale naprawdę nikt z tym nic nie robi albo robi niewiele. Jeśli Islandia tak ochoczo przygarnia pieniądze turystów, może jakiś procent z nich mogłaby zainwestować w poprawę stanu dróg, którymi ci turyści jeżdżą. Przemierzane przeze mnie drogi 615 oraz 619 nie są oczywiście uczęszczane i na obu minąłem się chyba raptem z trzema samochodami (mijanie innych aut na wąskich drogach z kamieni i błota to temat na osobną opowieść), jednakże jazda przez nie jest prawdziwym koszmarem. Nawet w dobrym SUVie. Jeśli chodzi o drogę 619, to serio jest może ze trzy miejsca, kiedy da się przejechać jakieś 400 metrów w miarę po normalnej nawierzchni.

Droga 619

Mimo tego wszystkiego niezmiernie urokliwa jest droga 615 do Kollsvíku. Jeśli jedziecie do Látrabjarg i macie trochę czasu w nadmiarze, przed skręceniem na drogę bezpośrednio tam polecam Wam pojechać prosto i doświadczyć czegoś niebywale pięknego oraz kameralnego jednocześnie. Jedzie się praktycznie samym wybrzeżem, ale droga wije się też do góry, skąd można oglądać majestat okolicy. Miejsce docelowe to boska plaża przypominająca oczywiście tę w Breiðavíku (po której spacerowałem później samotnie ponad godzinę wieczorem), jednak jest mniejsza i ma chyba więcej uroku. W dolinie mieszkają ludzie. Nie wiem, jak oni sobie tam dostarczają produkty żywnościowe i całą resztę, bo mieszkać na takim odludziu to już prawdziwe wyzwanie, ale jednak stoi tam kilka zamieszkanych domów. Nikomu jednak nie zakłóca się prywatności.

Samúel Jónsson's Art Farm

Droga 619 wiodąca do Samúel Jónsson's Art Farm to już odcinek wymagający przede wszystkim wiele od samochodu, dopiero w drugiej kolejności od kierowcy. Po odkryciu drogi 635 ta szutrówka będzie chyba moją drugą ulubioną. Pejzaż oszałamia. Bardzo zróżnicowana trasa. Dla auta z naprawdę wysokim zawieszeniem, ale znajdą się miejsca, by się zatrzymać, ochłonąć po koszmarze prowadzenia w tragicznych warunkach i podziwiać widoki. Na końcu świata znajduje się piękne muzeum, które co prawda było zamknięte wewnątrz, lecz już samo oglądanie tego, co na zewnątrz, pozwalało poczuć się jak w jakimś innym, pastelowym i lekko surrealistycznym świecie. By ruszyć drogą 619, trzeba dojechać do Bildudalur i być wypoczętym. To jest co prawda tylko niecałe 50 km w obie strony, jednak bardzo eksploatuje. Zwłaszcza gdy ktoś tak jak ja stara się jechać uważnie i trochę jakby grał kierownicą w Tetris: ile dziur uda się ominąć, w ile się wpadnie. Poza tym nawierzchnia przestaje nią być na niektórych odcinkach i po prostu jedzie się w błocie. Ale absolutnie warto zobaczyć Selárdalur. Mnie nie przeszkadzał nawet deszcz, który chwilami był ulewny. To kolejna z takich tras, na których lekkie przerażenie drogą miesza się z ekscytacją tym, co wyłoni się zza kolejnego zakrętu. I żaden z tych zakrętów nie zawodzi, bo jest piękniej i jeszcze piękniej.

Licznie pojawiają się już owce z młodymi

Co dalej? Nie wyobrażam sobie teraz spędzania weekendów w Ísafjörður. Jest tu tyle fantastycznych miejsc do odkrycia. Uwielbiam jeździć samochodem. Uwielbiam te puste bezdroża, na których czuję się po prostu szczęśliwy. Po to tu przyjechałem. By przemierzać przestrzeń, zatrzymywać się co kilka minut, patrzeć na ten majestat, czuć się przy nim małym i jednocześnie wiedzieć, że tak, to jest to, co chcę robić przez resztę życia. To jest to, co daje mi prawdziwe spełnienie. I zamierzam temu poświęcać każdą wolną chwilę.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz