|
Na drewnianym pomoście w Holt |
Minęło już dziesięć dni
czerwca, a ja wrastam w milczenie. Jest mi coraz trudniej ze względu na
wszechobecne światło. Nie mam się dokąd przez nim schować. Nie umiem normalnie
funkcjonować, kiedy właściwie całą dobę jest widno. Ale czerwiec na Islandii to
nie tylko wszechpotęga jasności. To także absolutnie potężny zalew turystów.
Tak, byłem nim tu cztery razy i wiem, że każdy z tych ludzi ma prawo obejrzeć
wszystko, czym ja się przed laty zachwycałem, a teraz mogę zachwycać każdym
detalem i w każdej chwili. Jednakże Ísafjörður wyróżnia się czymś, czego być
może nie doświadczają inne regiony wyspy. Otóż wpływają tutaj do portu statki
wycieczkowe. Dwa albo trzy jednego dnia. Na pokładzie jednego jest więcej
turystów niż mieszkańców w Ísafjörður. Spokojne i ciche miasteczko zamienia się
w jakiś potworny kurort na miarę polskiego Władysławowa. Mnóstwo ludzi
wychodzących na ląd błąka się po mieście, wciąż patrząc w telefony albo w ogóle
nie reagując, kiedy na przykład nagle wchodzą na rondo i samochody dają im do
zrozumienia, że nie powinno ich tam być. Ulice stają się zatłoczone. Dosłownie.
Ścisk jest we wszystkich sklepach i miejscach, w których nie spotyka się zbyt
wielu ludzi. Turyści rozsypują się tu na osiem godzin i najczęściej nie ruszają
poza miasto, bo zorganizowane wycieczki po okolicach to dodatkowe koszty.
Praktycznie codziennie jest to samo. W przerwach w pracy, gdy wychodziłem na
papierosa, podglądałem sobie jeszcze jedno zaskakujące mnie widowisko
rozgrywające się nieopodal. Otóż statek ma określoną godzinę wypłynięcia z
portu. Dwie godziny wcześniej ludzie ustawiają się w gigantycznej kolejce w
porcie i po prostu tam stoją. Nie sugeruję oczywiście, aby wykorzystać każdą
minutę pobytu tutaj na jakąś konstruktywną formę aktywności turystycznej, by
potem biec z językiem na brodzie do bramki wejściowej na swój statek. Po prostu moja samotnicza dusza nie ogarnia, jak można po pierwsze wybrać taką formę turystyki, gdzie przez
wiele dni jest się wciąż wśród potężnej gromady obcych ludzi, a po drugie zejść
tutaj zrobić tylko zakupy, pstryknąć kilka (!) zdjęć, a resztę czasu spędzić…w
kolejce. Czy jeśli wejdzie się na pokład statku jako ostatni bez stania w tej
kolejce, to ktoś zabierze komuś kajutę, miejsce?
|
Marilyn w plenerze |
Turyści są również na drogach.
Ponieważ na razie robiłem sobie tylko krótsze wycieczki po okolicy, mogę
wypowiedzieć się o rejonie Önundarfjörður oraz Dýrafjörður, gdzie chcieliśmy
się z Marilyn podelektować tylko naszym towarzystwem. Niestety, jest to
niemożliwe. To już nie kwiecień czy maj, gdzie można było jechać godzinę i minąć
jedno auto. Teraz jest ich bardzo wiele. Ich kierowcy zatrzymują je w zasadzie,
gdzie chcą. Oczywiście, że tu można podziwiać pejzaż na każdym kilometrze,
jednak nie przy głównych drogach i niekoniecznie w miejscach do tego
nieprzeznaczonych, na przykład na zakrętach. Trudno też czasem cieszyć się
komfortem jazdy, gdy przez pierwszy miesiąc przyzwyczaiłem się po prostu do
pustych dróg. Tak, wiem, że Islandia to nie jest moja własność i że jak mi się
nie podoba, to mogę nie jeździć albo zaszyć się w dziczy i nie narzekać. Nie
narzekam. Po prostu sygnalizuję to, co tutaj nowe w tym miesiącu i
niekoniecznie może radować kogoś takiego jak ja.
|
Önundarfjörður |
Wracając jednak do fiordów,
warto napisać więcej o ich otoczeniu. Mam wrażenie, że Önundarfjörður to
najpiękniejszy tutaj. Co jeszcze w nim cenne, to możliwość w zasadzie
objechania go całego w krótkim czasie. Można zacząć od Flateryi, a potem
skierować się ku miejscowości Holt, gdzie znajdziemy urokliwą piaszczystą plażę
z malowniczym drewnianym pomostem, na której obecnie swoje młode wychowuje
mnóstwo ptaków. Można również, jadąc drogą 60 od strony stolicy, przejechać się
dookoła tego fiordu Önundarfjarðarvegur, a potem zobaczyć Holt i Flateyri. Przy
dobrej pogodzie ma się okazję cieszyć naprawdę niezapomnianymi widokami. Góry
są tam dużo łagodniejsze, ale też w pięknej harmonii ze sobą. Önundarfjörður
jest po prostu pomijany, gdy mknie się w kierunku mojego miasta, zazwyczaj
robiąc to na czas, by dojechać do kolejnego większego po Bildudalur centrum
cywilizacji.
|
Dýrafjörður |
Z kolei Dýrafjörður to fiord
dużo dłuższy i mocniej wcinający się w ląd. U jego wybrzeża leży Þingeyri, mało atrakcyjna miejscowość. Powiem wprost: niewiele tam
malowniczości. Jednakże jest coś, co to miejsce wyróżnia. Mianowicie
przedsiębiorczość i pomysłowość jego mieszkańców. Dlaczego? Wydaje mi się, że
mało kto wpadł na tym świecie na pomysł, by zrobić całorocznego bałwana z
pomalowanych na biało opon. Albo pomalować w radosne wzory kosze na śmieci.
Albo zebrać trochę kamieni, także je pomalować, dodać do tego jakieś napisy i
sprzedawać je turystom za 1000 ISK (ponad 30 zł za kamyczek). W Þingeyri
otwiera się przestrzeń wyzwania dla każdego kierowcy, tam ma początek piękna,
ale i bardzo niebezpieczna droga 622 wijąca się na niektórych odcinkach tuż
przy samym oceanie i oczywiście po urwiskach. Nie boję się jazdy w takich
warunkach. Niepokoi mnie po obejrzeniu filmu ukazującego, jak się tam jedzie jedynie
to, że na tej drodze są stosunkowo długie odcinki, na których po prostu nie
można się minąć z samochodem jadącym z naprzeciwka. Odpuszczę sobie tę trasę w
tym roku, ale za to znalazłem inną. Prowadzi do miejsca, w którym Dýrafjörður
kończy ze swą siłą wdzierania się w ląd. Jest tam cicho, znaleźć można małe
urokliwe wodospady i sporo pasących się owiec. Przede wszystkim nie ma tam
ludzi. Nikt nie widzi, że jadąc z mojego miasta w stronę Dynjandi przed wjazdem
do Dýrafjarðargöng, można skręcić w niewidoczną w zasadzie drogę, którą da się
objechać ostatni odcinek fiordu, wracając potem na 60. W tym miejscu udało mi
się złapać oddech po tym, jak nawet z urokliwego i peryferyjnego Hrafnerseyri
musiałem uciekać, gdy przyjechał tam wielki autokar pełen turystów.
|
Þingeyri i pomysłowy bałwanek |
Co
poza tym? Wreszcie mogę sobie nosić na głowie czapkę również w czerwcu.
Nareszcie odpoczywam od wysokich temperatur i całego tego koszmaru
przegrzewania się, który zaczynał się dla mnie w Polsce już od maja. Coraz
częściej biję się z myślami, czy rzeczywiście praca w roli sprzedającego i
pracownika fizycznego w sklepie wielobranżowym jest zajęciem dla mnie. Czy na
dłuższą metę będzie mi sprawiać przyjemność szukanie klientowi na zapleczu
butów przez kwadrans, ponieważ okazały się ostatnie i trzeba porządnie
przeszukać magazyn, a po ich przyniesieniu usłyszenie, że on jednak wolałby
przymierzyć inne, które trzeba odnaleźć, porzucając przyniesione. Albo
wysłuchiwanie od kilku klientów, że pracuję za wolno (tak, wolę póki co zrobić
coś wolniej niż się pomylić), wciąż (!!) nie nauczyłem się islandzkiego, jakby
to była nauka jazdy samochodem do opanowania w dwa miesiące albo że na przykład
nie znajduję precyzyjnie danego pudełeczka z danym czymś tam, czego nazwy nie
znam nawet w języku polskim, choć przyprowadzam klienta w rejon właściwych
pudełeczek, zakładając, że znajdzie pośród nich to, czego szuka, skoro
przychodzi ze specyfikacją tej rzeczy określonej dokładnym kodem na opakowaniu.
To jednak chwile, które choć niemiłe, przemijają. Większość lokalnej klienteli
chyba zaakceptowała obcokrajowca za kasą i mam nadzieję, że są zadowoleni z
mojej obsługi. Ja zaś cieszę się, że po raz pierwszy pracując fizycznie, nie
padłem po miesiącu i daję radę. Bo tutaj lepiej na nic nie chorować. Ale o tym
będzie pewnie kiedyś osobny post.---
Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz