wtorek, 19 grudnia 2023

Koniec roku

 

Ponieważ nie jestem istotą stadną i nie podążam za stadem, nie będę pisał o wybuchu wulkanu na półwyspie Reykjanes, który na bieżąco możecie sobie oglądać TUTAJ. Nie będę tego robił również dlatego, że erupcja zagraża miastu Grindavik, z którego już dawno wysiedlono ludzi. Ludzi borykających się z ogromnymi problemami od bardzo dawna, a teraz bezradnie patrzących na to, czy lawa za chwilę pożre ich domy. Dlatego nie ekscytuję się wulkanem, tylko patrzę na wszystko z przygnębieniem oraz empatią dla poszkodowanych, a zajmę się swoimi sprawami.

Jakby mało było nieprzyjemnych doświadczeń przełomu jesieni i zimy, po raz drugi dopadł mnie covid. Za pierwszym razem przechodziłem infekcję bardzo długo. Dopiero po blisko miesiącu kolejny test dał wynik negatywny. Tym razem wydaje mi się, że będzie to wszystko przebiegało łagodniej i po prostu musi tak przebiegać, bo nie mam w tej chwili wsparcia w postaci lekarzy z Luxmedu, którego laryngolodzy sprawnie zajęli się mną wtedy, kiedy covid zaatakował moje uszy oraz słuch. Przebieg obecnej infekcji jest bardzo podobny. Po trzech dniach czuję, że znowu jest coś nie tak z uszami. Tylko że teraz i tutaj niewiele będę mógł z tym zrobić, jeśli będzie się to rozwijać w niepokojącym kierunku. Wciąż zastanawiam się nad tym, czym tak naprawdę jest ten wirus. Przez całe swoje życie nie miałem nigdy grypy ani innej infekcji wirusowej, a przecież prawie dwie dekady pracowałem w szkole, gdzie od października do kwietnia wciąga się absolutnie wszystko, co przyniosą chorzy uczniowie. Od ponad ośmiu lat codziennie łykam tran i bardzo dbam o wzmacnianie naturalnej odporności. Wszystko, na co zachorowałem, wywołane było przez bakterie. I nagle okazuje się, że mimo szczepienia mój organizm nie daje rady jedynemu wirusowi, z jakim się spotkał, czyli covidowi. Jak bardzo dalekie od środowiska naturalnego musi być coś stworzone w jakimś laboratorium, co zderzyło świat z wielkimi dramatami, a ja mogę się cieszyć jedynie tym, że konfrontuję się po raz drugi z już łagodniejszą odmianą covida, który w przeciwieństwie do doświadczeń kilku moich znajomych nie kładzie mnie pod respirator czy nie wyniszcza w jakiś inny dramatyczny sposób. Bo to naprawdę dziwne, że organizm z dużą odpornością kolejny raz zostaje zainfekowany tym samym wirusem, żadnym innym. Nie pozostaje nic poza tym, co na zdjęciu – kontrola temperatury, saturacji, lek przeciwgorączkowy, krople na coraz większy katar, smutna pamiątka w postaci kolejnego testu z pozytywnym wynikiem oraz koszmarne doświadczenie utraty węchu.

Grudniowe Flateyri


Po publikacji mojego ostatniego postu, w którym – jak mniemają niektórzy – śmiałem narzekać na kraj, w którym rozpocząłem nowe życie, poza słowami wsparcia, za które serdecznie dziękuję, pojawiło się sporo publicznych i prywatnych komentarzy od ludzi, którzy znają moje życie, jego priorytety, a także mnie samego dużo lepiej ode mnie. Kanapowi mędrcy, którzy zdecydowali się na wykłady, pouczenia, przestrogi i uszczypliwości. Można odnieść wrażenie, że wszystko, co tutaj robię, robię niewłaściwie, a tylko dlatego, że o pewnych sprawach śmiałem napisać publicznie. Wiem doskonale, że jestem na Islandii gościem, nikt mnie tu nie zapraszał i nikt się mnie tu nie spodziewał. Zabieram miejsce pracy, mieszkanie i tlen komuś, kto mógłby je mieć i należy mu się bardziej, gdyż jest stąd. OK. Moja emigracja to mój wybór. Świadomy wybór. Ale emigracja to nie tylko pokorne zezwalanie na wszystko, co się otrzymuje w zamian za to, że miało się czelność pokochać inny kraj i zamieszkać w nim. Wiem, że to może komuś wyglądać tak, jakbym wszedł do czyjegoś domu i zaczął krytykować wystrój salonu albo podane posiłki. Ja tego jednak nie robię. Moja sytuacja – w tej metaforze – jest trochę inna, bowiem wszedłem do czyjegoś domu, usiłuję się załatwić, a nie działa toaleta i raczej muszę o tym informować gospodarzy, a nie myśleć, że swoje potrzeby fizjologiczne załatwię we własnym domu. Nie przyjechałem do Islandii z żadną postawą roszczeniową i wiem, że nic mi się tu nie należy. Serio o wszystko walczę i staram się być dzielny, uczciwie zarabiam na życie, nie przyjechałem po żaden socjal, niczego więcej poza podstawowym poszanowaniem mnie jako człowieka nie oczekuję. Jednakże kiedy płacąc podatki, nie jestem w stanie otrzymać zaspokojenia elementarnych potrzeb, jak również jestem traktowany wyjątkowo podle tylko dlatego, że na przykład nie znam języka islandzkiego – mam chyba prawo wyrazić swoją niezgodę na to. Tymczasem kompletnie nie rozumiem, dlaczego osoby nastawione do mnie krytycznie (byłem do tego przyzwyczajony przez całe życie i nie jest to dla mnie żadną nowością teraz) śledzą mój profil, poświęcają czas oraz energię na różnego rodzaju deprecjonujące mnie i moje decyzje komentarze. To tak jak ja bym sobie obserwował profil gościa w średnim wieku, który zdecydował się na emigrację na przykład do Afryki i pisał mu w komentarzach, że to DLA MNIE szaleńczy kierunek na rozpoczęcie nowego życia, poza tym nie doczytałem tego i tamtego o tym rejonie, jak również powinienem się biernie dostosować do realiów nowego życia. PO CO miałbym robić powyższe i tracić na to czas?



Tymczasem wtulam się w cudowny islandzki mrok (dzień trwa już tylko trzy godziny), przyzwyczajam do trudnych warunków drogowych, bez zniecierpliwienia odśnieżam codziennie auto łącznie z dachem, o którym wielu tutaj zapomina, jeżdżąc ze śniegiem i lodem stwarzającym zagrożenie dla innych użytkowników ruchu drogowego, ale przede wszystkim staram się znaleźć wewnętrzną harmonię w świecie, który na razie jest ciemną pustką, ale za jakiś czas się wyłoni, natomiast teraz, w tej ciemności, jest być może czas, by zajrzeć w głąb siebie. Podsumować ten rok, dostrzec mnóstwo pozytywów decyzji o emigracji i przede wszystkim uwierzyć w to, że naprawdę ma się ten piękny majestat na co dzień obok siebie – nawet jeśli obecnie skryty w mroku. Rok 2023 był rokiem największego przełomu i niewiarygodnych zmian. Przełamywania granic. Pokonywania słabości. Zrobiłem w tym roku rzeczy, o które nigdy bym siebie nie podejrzewał. Jestem przekonany, że nowy rok przyniesie na pewno kolejne wyzwania, jednak to, co niemożliwe – może poza trzaśnięciem drzwiami obrotowymi – stało się tutaj możliwe dzięki mojej determinacji i umiejętności praktycznego działania oraz myślenia. Chcę wierzyć, że 2024 rok będzie jeszcze piękniejszy i że dam Islandii od siebie przynajmniej mały procent tego, co otrzymałem od niej dla siebie.

piątek, 15 grudnia 2023

"Matka siedzi z tyłu", reż. Hilmar Oddsson

 


Nie jestem przekonany, czy Hilmar Oddsson proponuje nam czarną komedię, choć oczywiście bardzo się stara, by sporo jej elementów pojawiło się tutaj w mniej lub bardziej trafny sposób. O ile rozbraja nauka szydełkowania więźniów, o tyle scena z dwiema podpitymi kobietami szukającymi męskiego towarzystwa jest słaba i serio niesmaczna. Ale cały film jest nadzwyczaj dobry, bo opowiada nie tylko rzeczywistą historię, lecz również w umiejętny sposób łączy elementy surrealistyczne z podróżą po Islandii. A dzięki surrealizmowi ciekawiej wygląda portret psychologiczny głównego bohatera. Natomiast wpatrując się w ten portret, jednak zdecydowanie nie było mi do śmiechu.

Właściwie jest to opowieść o relacji. Trudnej, toksycznej, jednocześnie przepełnionej pozorną harmonią oraz akceptacją. Matka i podstarzały syn. Mieszkają z dala od cywilizacji na Fiordach Zachodnich i już w pierwszej scenie widzimy, jak silna jest łącząca ich więź egzemplifikowana przez wełnę, z której zarobkowo robią islandzkie swetry. Tajemnice rodzinne odsłaniane są stopniowo, bardzo umiejętnie i z doskonałym wyczuciem balansu – zachować surowość oraz pozorną filmową flautę, a opowiadać o najbardziej boleśnie dotykających emocjach z przeszłości, która – jakby tego chciał bohater – nie odeszła tak po prostu.



Nie jest to film jednego aktora, jednak Þröstur Leó Gunnarsson kradnie tutaj praktycznie każdy kadr. Wyobcowany, oddalony od rzeczywistości, pragnie spełnić wolę matki, a jednocześnie odkrywa mroczne tajemnice dotyczące swojego życia. Jest Islandczykiem z krwi i kości. Dumnie niosącym w sobie każdą cichą skargę, bo przecież nie ma się komu poskarżyć, jak nie da się wydostać z okolic domu pośrodku niczego, nie angażując w to sporego wysiłku. Czarno-białe zdjęcia pejzażowe Islandii robią ogromne wrażenie, nie tylko podkreślając jej dystyngowanie, ale przede wszystkim zaciemniając koloryt postaci, które wciąż na nowo zaskakują. W tonacji noir rozgrywa się przed nami trochę slow cinema, ale przede wszystkim opowieść o islandzkiej tożsamości – skonfrontowanej ze śladami świata spoza wyspy, bo już w 1980 roku na drogi szutrowe Fiordów Zachodnich, na których trudno się minąć z autem jadącym z naprzeciwka, wjeżdżają zagraniczni turyści.

Oddsson ciekawie niuansuje islandzką przynależność do swojego skrawka ziemi, która jest jednocześnie przestrzenią wolności, ale i egzystencjalnego zniewolenia. W świecie matki i syna czas toczy się inaczej, a wieści z kraju i ze świata przybywają z opóźnieniem nagrane na kasety magnetofonowe. Oboje utknęli w danym miejscu i pozornie jasno określonej relacji, bo z różnych powodów było to konieczne. Przełom następuje w zaskakujący sposób, a reżyser z islandzką nonszalancją traktuje szczegóły swojej filmowej opowieści – na przykład to, że bohater przez kilka dni nie zmienia ubrania, a pasażerka w aucie nie podlega oczywistym procesom, które następują w ciągu kilku dni, a o których nie chcę wspominać, by nie psuć zaskoczenia pojawiającego się w tym filmie już na samym wstępie. Nic to. Historia opowiedziana jest w konsekwentnym obrazie, ładnie skadrowana, podzielona na rozdziały i z pięknym portretem islandzkiej natury, która jawi się tutaj jako wyjątkowo łagodna, bo nawet deszcz jest jakby deszczykiem, a wiatr, choć go słychać, w żaden sposób nie oddaje tego, co to znaczy wiać na Islandii.



Film usatysfakcjonuje wielbicieli kina drogi, twórczości Jima Jarmuscha, na którego powołuje się reżyser, opowiadając o tym, że ta historia przyszła do niego po dekadach rozmyślań, jak również każdego, kto lubi absurdalny humor – nie zawsze czarny i nie zawsze trafnie dobrany do sceny. Dwugodzinny spektakl, w którym wrzące emocje studzi północny chłód natury, lecz także kino zaskakujących zwrotów akcji i kilku scen, które naprawdę bawią znakomicie. Każdy rodzaj goryczy niesiony przez życie przez bohaterów i w odpowiednich miejscach artykułowany zderza się z licznymi absurdami wynikającymi z tego, że na drodze matki oraz syna, która dotychczas była monotonna i prozaiczna, zaczynają stawać dziwne postacie, a wraz z nimi pojawiają się dziwaczne zbiegi okoliczności. W tym wszystkim to jest jednak bardzo ciepły film. Taki trochę nienordycki w swej słodyczy zakończenia, jednak ciekawie portretujący ochłodzenia i napięcia w pozornie harmonijnej relacji. Dlatego zdecydowanie lepiej pasuje tu oryginalny islandzki tytuł, jednak w tłumaczeniu zdecydowano się odnieść do Barei. Czy słusznie – warto się przekonać.

Premiera kinowa w Polsce: 5 stycznia 2024 roku

Polski trailer znajdziecie TUTAJ, ale nie polecam go oglądać, bo zdradza praktycznie wszystko.

---------

Za możliwość przedpremierowego obejrzenia dziękuję Aurora Films

wtorek, 28 listopada 2023

Dziesięć miesięcy

 

Bardzo długo tutaj nie pisałem. Jest pewien rodzaj doświadczeń oraz przeżyć, których po prostu nie da się zwerbalizować. Ale chciałem przerwać ciszę, bowiem dzisiaj mija dokładnie dziesięć miesięcy, odkąd przyjechałem na Islandię. To czas zmian i dostosowań. Ale także doświadczeń czegoś, do czego nie można się dostosować. Bo to, jak funkcjonuje islandzkie państwo, nie jest w tym momencie dla mnie do przyjęcia. Każdemu, kto chce wpisać się z mądrością, że masz, co chciałeś albo jak nie pasuje to wyjedź, polecam darować sobie tę głębię analizy mojej egzystencji. Skoro jestem tu już dziesięć miesięcy, od dziewięciu płacę temu państwu podatki, mam prawo oczekiwać czegoś więcej niż to, w jaki sposób traktuje mnie tutaj „opieka” medyczna, niektórzy otaczający mnie ludzie w instytucjach, a także dostrzegać i nazywać, jaka jest islandzka mentalność, w której sporo fałszu i nie widzę na razie co oraz na jakiej zasadzie ma czynić życie tutaj szczęśliwym i spokojnym, jak gwarantują to wszystkie międzynarodowe rankingi porównujące egzystencję w różnych krajach. Myślę, że nawet znajomość języka islandzkiego, do której wciąż mi daleko, zasadniczo nie zmieni nic w mojej sytuacji bytowej. Bo poszukując tutaj szczęścia, nie mam zamiaru się po prostu dostosowywać. Ludzie dostosowujący się do tutejszych absurdów i uciążliwości nie są – śmiem twierdzić – ludźmi szczęśliwymi, lecz dostosowanymi. Do czego? Długo by opowiadać. To nie jest w najmniejszym nawet stopniu kraj, którego wizerunek tworzy się w świecie. A już na pewno nie jest nim tu, gdzie mieszkam, na prowincji.



Muszę pamiętać, że nikogo tutaj nie interesują moje problemy. Ani w ogóle moja osoba. Pracodawca nie interesuje się tym, że wybrałem do zamieszkania miejscowość 25 km od miejsca pracy i że w zimie czasami bardzo trudno do tej pracy dojechać, bo to mój WYBÓR. Nie interesuje go również moje złe samopoczucie lub choroba, bo jestem w stanie usłyszeć, że ważniejsze jest, co z godzinami otwarcia sklepu, a nie to, co mi dolega, gdy idę na pierwsze krótkie zwolnienie lekarskie. W tutejszym „szpitalu” nikogo nie interesuje moja wieloletnia batalia z bezsennością i nikt w zasadzie nie chce mi pomóc przynajmniej doraźnie złagodzić braki snu. Nie ma tu specjalisty, na przykład psychiatry, który pokierowałby moim leczeniem mądrze, dobrze dobrał leki, nie proponował placebo albo – druga skrajność – silnie uzależniających środków, bym właśnie z jednego z nich się odtruwał, co jest bardzo nieprzyjemne i bolesne. Nie mogę też skorzystać z pomocy jakiegoś specjalisty od zaburzeń snu choćby ze stolicy, bo w Islandii najwidoczniej nie istnieje coś takiego jak teleporada.



Czasem nie mam już siły prosić o cokolwiek pięć razy, bo tu wciąż trzeba się z czymś przypominać, wszystko sprawdzać, wciąż być czujnym i nie wierzyć, że jak ktoś powie, że coś się załatwi w danym terminie, właśnie wtedy się to stanie. Męczy mnie i morzy to, w jaki sposób podchodzi się tutaj do praktycznych problemów życia codziennego. Że dostaję informację, iż każdy ze wszystkim radzi sobie sam. A jednak na przykład matka z dziećmi ma tu nieporównywalnie łatwiej w każdym miejscu niż singiel, który nie zamierza się na Islandii rozmnażać.

Sporo frustracji, gniewu, nieprzyjemnych emocji na co dzień. Przerwa w tym, co dawało mi odskocznię i z powodu czego tutaj przyjechałem: w zimowych warunkach trudno jeździć gdzieś dalej nawet na dobrze dobranych oponach, bo jeśli drogi są zaśnieżone, to nie ma nawet mowy o tym, by zjechać w jakiś punkt widokowy, gdyż nie ma do niego dojazdu, nie mówiąc o wjechaniu na drogę szutrową, która nie jest obsługiwana zimą i wjazd tam to jak próba samobójcza. To moja pierwsza zima, podczas której muszę radzić sobie sam jako kierowca. I choć uczyłem się jeździć w zimie, a dopiero na krótko przed egzaminem końcowym zobaczyłem asfalt pod kołami, zimowe jeżdżenie nie ma w sobie niczego przyjemnego, gdyż w moim przypadku jest podszyte strachem, że w każdym momencie auto może mnie zdradzić. Miałem już dwa dramatyczne momenty, w których o mało nie wylądowałem w rowie, więc od teraz gdy widzę padający śnieg, a zwłaszcza padający intensywnie, nie zachwycam się tym, jak przez całe moje dotychczasowe życie, lecz natychmiast spinam wewnętrznie na myśl, że za chwilę trzeba będzie jechać do/z pracy w piekielnie trudnych warunkach.



Ostoją spokoju i przestrzenią, w której redukuję stresy oraz frustracje, staje się teraz paradoksalnie dom, a nie wycieczki, kontakt z naturą. Mój dom jest wspaniały i doceniam go za każdym razem, kiedy słyszę od znajomych, z kim i w jakich warunkach mieszkają, a także to, jak bezskutecznie poszukują satysfakcjonującego ich lokum w okolicy. Przeprowadzka do Flateyri była dla mnie jak nowy początek, ale jednocześnie zbiegła się z tym, że w październiku i listopadzie skumulowane od początku pobytu na Islandii emocje zaczęły po prostu ze mnie wychodzić, stałem się nerwowy i drażliwy. Nie było gdzie i z kim przepracować tego, co przeżywam, a sam kontakt z naturą jako remedium na troski w tej chwili się nie do końca sprawdza. Nie tylko dlatego, że jest coraz ciemniej i godziny ze światłem to zwykle czas, gdy jestem w pracy. Nie wiem, czy to ja nie potrafię się dopasować do państwa islandzkiego i wymagam zbyt dużo, oczekując elementarnej funkcjonalności, rzeczowości, empatii i logiczności w postępowaniu, czy może rzeczywiście trafiłem w miejsce, o którym myślenie ukształtowały z gruntu fałszywe i szkodliwe opowieści o tym, że Islandia jest najszczęśliwszym krajem na świecie. Jest najpiękniejszą wyspą na świecie, ale jako kraj, w którym funkcjonuję ze statusem obcokrajowca bez znajomości języka, usiłując przeżyć od pierwszego do pierwszego, staje się dla mnie źródłem coraz większych frustracji. Nie, nie wracam do Polski i nie dam żadnej satysfakcji tym obserwatorom, którzy czekają na tąpnięcie i na to, że mi coś tutaj nie wyjdzie. Po prostu mam gorsze tygodnie i mam prawo je mieć. A ten post nie jest żadnym wylewem frustracji. Po prostu coraz mocniej dociera do mnie, że gdybym świadomie i wiedząc wszystko o tym państwie, miał je wybrać do życia, abstrahując od zimna i pejzażu, po które przyjechałem, pewnie nigdy bym się na to nie zdecydował. Nie wierzę, że receptą na szczęście tutaj jest „dostosuj się”. Ale przyjechałem do Islandii właśnie dla zimna i pejzażu, czuję się u siebie i nikt ani nic nie zniszczy mojego przekonania, że jestem we właściwym miejscu, a dziesięć miesięcy temu zaczęła się moja najpiękniejsza – choć trudna – życiowa przygoda.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawę w ramach wsparcia TUTAJ

poniedziałek, 2 października 2023

U progu października

 

To jestem ja bez okularów w moim nowym kącie czytelniczym. W nowym domu, który uwielbiam, i który usiłuję wykreować tak, by był dla mnie przestrzenią do odbudowania życiowej energii. Przeprowadziłem się wreszcie do Flateyri, co było i stresujące, i męczące, jednakże mam wreszcie przestrzeń oraz ciszę, o których tak marzyłem. Czekam też na egzemplarze autorskie moich „Ciosów”, które pewnie właśnie przemierzają Atlantyk. Wydarzyły się same niezwykłe i dobre rzeczy. A jednak nie potrafię się tym do końca cieszyć.


W drodze do pracy


Nie wiem, czy wynika to z tego, że we wrześniu pogoda zdecydowanie nie rozpieszczała, a w miarę jasne, bezdeszczowe i bezwietrzne dni mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Myślę, że moja swoista zapaść emocjonalna nie ma związku z aurą, bo przecież taka jest Islandia przez wiele, wiele dni, a słońce, które przeklinałem, wreszcie się schowało, przyszły też przyjemne wieczory i ciemność. Mam w sobie jakiś niepokój o to, co będzie dalej. Praca za ok. 340 tysięcy koron i dorabianie z Polski? Towarzyszy mi nieustannie od kilku tygodni i z pewnością jest powiązany ze zmęczeniem, jakie wywołuje chroniczna bezsenność. Nic już w zasadzie nie działa, kiedy chcę zasnąć. Nawet leki, o które wciąż toczę boje z lokalną służbą zdrowia. Tu nie ma psychiatry, z którym mógłbym konsultować dobór właściwych leków na sen. Być może przez to dociera do mnie z pełnym przekonaniem, że jestem tu ze wszystkim zdany tylko na siebie. Mimo obecności jednej lub dwóch przyjaznych dusz, z każdym problemem i każdym dylematem muszę sobie radzić sobie sam. Niby całe życie tak było, ale teraz dochodzą do tego jeszcze surowe warunki. Dlatego trudno jest mi pisać o tym, co przeżywam, bo to jest bardzo skomplikowane. Żaden kryzys emigracyjny. Po prostu świadomość, że mimo tego, iż wszystko tak wspaniale się układa, czegoś mi tu brakuje w tej układance. Że emigrując świadomie w pojedynkę, zawsze jest o wiele trudniej niż z tak zwaną drugą połową. I być może przez te niepokoje nie jestem w stanie spać.


Opuszczony dom w drodze do pracy


Jesień na Islandii jest naprawdę bajeczna. Nie zdawałem sobie sprawę z tego, że uderzy taką liczbą kolorów. To jest naprawdę obezwładniające. Czasem mam wrażenie, że umrę tu od tego piękna. Ale teraz najważniejszy jest dom. Miejsce, z którego coraz mniej chce mi się ruszać, więc pewnie i wycieczki w plener staną się rzadsze. Bo wreszcie jest ta wielka przestrzeń, którą mogę uznać za swoją i przypomina mi się, że mam naturę domatora oraz introwertyka, a ostatnie osiem miesięcy gnałem gdzieś do przodu na wielkiej adrenalinie, która powoli zanika. A właściwie już jej nie ma. Teraz powinien pozostać spokój, a jest pewien rodzaj lęku. Być może dlatego, że coraz wyraźniej widzę, że Islandia jako państwo funkcjonuje trochę w kafkowskim stylu. Z jednej strony stwarza pozory, że wszystko jest łatwe i dostępne dla obywatela. Z drugiej jednak – kiedy usiłuje się załatwić konkretne sprawy wagi naprawdę istotnej (jak ciepło w mieszkaniu), można zderzyć się ze ścianą i wieczną niekompetencją albo lekceważeniem czegoś, co przecież nie powinno być lekceważone.


Jesień obezwładnia


Ponieważ bywam czasem w regionie stołecznym nie tylko po to, by zrobić zakupy w IKEA, lecz słucham opowieści znajomych i przyglądam się tamtemu światowi, wiem już z pewnością, że życie emigranta na islandzkiej prowincji jest zupełnie innym doświadczeniem niż start w nowej ojczyźnie w rejonie stolicy. I jest jeszcze coś więcej: świadomość, że żyje się pośród niewyobrażalnie wielkiego piękna, ale i absolutnej surowości. Dlatego dopada mnie czasem poczucie jakiegoś bezsensu. Bezsensu wykonywanej na co dzień kiepsko płatnej pracy. Bezsensu funkcjonowania tutaj bez znajomości języka. To jakieś osłabienie, którego istoty nie mogę zrozumieć. Przez to między innymi zrezygnowałem z kursu języka islandzkiego, gdy po pierwszych zajęciach zorientowałem się, że rozumiem może z 10 procent tego, co mówi nauczyciel. Przez to że nie mam siły się uczyć. Jestem lingwistycznym głupkiem i coraz bardziej tym irytuję sklepową klientelę, bo faktycznie, ileż można nie rozumieć pewnych prostych zwrotów i nie znać przynajmniej większości nazw islandzkich artykułów.


Okolice Onundarfjordur


Październik to czas na zmianę opon na zimowe u Marylin, co będzie mnie kosztować, ale ona musi mieć wszystko luksusowe, i czas oczekiwania zimy. Wątpliwości, jak będą wyglądać drogi wtedy, kiedy będę musiał przemierzyć te 20 parę kilometrów do pracy, a potem z niej wrócić. Ale jest też kolejny rodzaj ekscytacji, bo nigdy nie byłem na Islandii w dwóch najbliższych miesiącach. Mam wrażenie, że najlepszym lekiem na wszystko byłby tydzień w łóżku z dobrymi książkami. W bezruchu, na który nie mogę sobie pozwolić. Ale może dzięki różnym wątpliwościom wrócę do bardziej regularnego pisania tego bloga. Na razie jestem szczęśliwy, że mam swój dom i zaniepokojony tym, jak czasem poddaję pod wątpliwość słuszność wielu poczynań, które do tej pory miały miejsce.

poniedziałek, 11 września 2023

Wrześniowe refleksje

 

Zaczęło być naprawdę zimno. Temperatura czasami spada do 3-4 stopni i przypominam sobie, że wcześniej niż później przywitam się z zimowymi ciuchami. Jak się domyślacie, bardzo mnie do cieszy, choć przypuszczam, że jeszcze wrócą ciepłe dni. Kiedy ja wrócę na bloga? Tego nie wiem. Ten wpis będzie na razie ostatni. Jestem na takim etapie emigracji, że odeszła mi już ochota relacjonowania wszystkiego, co się dzieje, bo zasadniczo nie dzieje się nic niezwykłego, choć wrzesień będzie czasem wielu zmian, o czym wspomnę za chwilę. Tak czy owak chcę pobyć sam ze sobą. Oczywiście pozostanę aktywny na Instagramie oraz Facebooku, gdzie będę od czasu do czasu popełniał jakieś wrzutki o bieżących sprawach, jednak blog na razie będzie mieć przerwę. Zamierzoną i zaplanowaną. Bez poczucia winy za to, że rzadko tutaj piszę. Bo po prostu nie chcę pisać. Wrócę, gdy oswoję się z tym, kim się tutaj stałem. Myślę, że po ponad pół roku mogę mówić o czymś takim jak tożsamość emigranta. Kogoś, kto nigdy nie zamierza wracać tam, skąd przybył. Na Fb pozwoliłem sobie wypisać to, z czego jestem dumny od 29 stycznia, jak również to, z czego dumny nie jestem. Bilans jest oczywiście pozytywny. Wszystko odbyło się tak, jak zamierzałem. A teraz chcę w ciszy skupić się na krótkiej jesieni na Islandii, a także cieszyć tym, że szybko zaczyna zapadać zmrok.

Flateyri, mój nowy dom

Co we wrześniu? Przede wszystkim przeprowadzka. Zawsze chciałem mieszkać w Ísafjörður, to było moje największe marzenie i idealne do życia miasteczko. A jednak się przeprowadzam. Moim nowym domem będzie Flateyri. Domem także w dosłownym sensie, bo po pół roku mieszkania w małym mieszkanku będę mieć cały dom dla siebie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się dzieje. Że spośród wielu kandydatów mój nowy wynajmujący, który mógłby być moim synem, wybrał właśnie mnie. Zatem niebawem kolejna wycieczka do Ikei po konkretne zakupy, na które już coraz mniej środków, ale przede wszystkim oswajanie się z myślą, że nastanie coś, czego nawet w najśmielszych marzeniach sobie nie wyobrażałem. Będę mieć własny dom na Fiordach Zachodnich. A Ísafjörður? Cóż, będę codziennie dojeżdżał do pracy, więc się z nim nie żegnam. Ale doszedłem do wniosku, że to miasto jest dla mnie za duże. Że potrzebuję żyć w prawdziwej dziczy. W maleńkiej miejscowości umiejscowionej przy moim ukochanym fiordzie. Moja koleżanka powiedziała mi, że jak się już wprowadzę i urządzę, to się stamtąd nigdzie nie będę chciał ruszać. Może i tak będzie. Tymczasem jest wielka ekscytacja oraz oczekiwanie na nowe. Nie spodziewałem się, że Islandia zaoferuje mi tak dużo. Że przydarzy mi się coś tak niebywałego. A jednak to się dzieje. W tym domu zamierzam pisać nowe książki, relaksować się, przyjmować wreszcie gości, a przede wszystkim mieć poczucie przestrzeni dla siebie, której zaczynało mi brakować.



Jeśli uda się skompletować grupę, we wrześniu ruszam również z nowym kursem języka islandzkiego. Nadal idzie mi to bardzo opornie, ale skoro spełniłem już wszystkie marzenia i dokonało się to, co najlepsze, czas zmierzyć się z najtrudniejszym: konfrontowaniem opornego na taką wiedzę umysłu z językiem. Gdy słucham go codziennie, wyobrażam sobie ten moment, kiedy islandzki przestanie być dla mnie ciągiem niezrozumiałych dźwięków, a stanie się narzędziem komunikacji. Zatem we wrześniu Islenska 2a. Na pewno będzie trudno, ale zakładam, że w grupie oraz ze świetnym nauczycielem, który uczył nas na kursie Islenska 1b, zrobię jakieś większe postępy.



Dziś wpis dekorowany jest zdjęciami noir. Przychodzi czas na tę Islandię, którą najbardziej kocham: chłodną, mało przyjazną, melancholijną, groźną w swoim mroku. Tę, której już nie chcą oglądać turyści, bo jest bezkompromisowa, depresyjna, zasnuta mroczną mgłą i po prostu bardzo zimna. Te uwielbienia znalazły swoje odzwierciedlenie w „Ciosach”, które już się drukują i będą trzecią ważną dla mnie sprawą we wrześniu. Cudownie jest obserwować tę wyspę w czasie, w którym nigdy nie miałem okazji tutaj być – to najbliższe trzy miesiące. Cudownie jest widzieć, jak z dnia na dzień znikają turyści, znowu robi się kameralnie, nie trzeba na drodze mijać aut ani też nie mijają mnie jakieś inne, którym się bardzo spieszy. Powietrze staje się bardziej rześkie, a ja staram się tym cieszyć mimo bolesnych nawrotów bezsenności, która potrafi wykończyć. Dlatego pozwólcie, że na jakiś czas zostanę sobie sam ze sobą i swoimi wrześniowymi radościami. Mam nadzieję, że do napisania niebawem. Jednakże bardzo trudno jest mi zdefiniować to „niebawem”. Miejcie piękną jesień i cieszcie się życiem jak ja.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

poniedziałek, 28 sierpnia 2023

O urlopie

 

Przy największym islandzkim wodospadzie


Za mną sześć dni urlopowej podróży. Przede mną jeszcze kilka chwil, by złapać oddech w domu przed powrotem do pracy, ale czuję, że dobrze wykorzystałem ten czas. Cenny czas, bo po prawie dwóch dekadach nauczycielskiego wolnego przez dwa miesiące, taki krótki okres był najpierw wyczekiwany, a potem celebrowany. Wybrałem się w podróż po północnej Islandii – trochę z sentymentu, trochę z ciekawości. Odwiedziłem miejsca, w których byłem po raz pierwszy siedem lat temu, gdy zachłysnąłem się Islandią podczas pierwszych odwiedzin i zakochałem w niej od pierwszego wejrzenia. Zatem Goðafoss, Dettifoss, kanion Ásbyrgi – wyglądają dokładnie tak samo jak przed laty i zobaczenie ich daje równie wiele frajdy. Co prawda w tym ostatnim usiłowałem złapać choć kilka minut ciszy, co okazało się niemożliwe, bo wszyscy turyści zdecydowali się głośno rozmawiać właśnie w TYM miejscu, jakby nie mogli się nagadać w aucie podczas jazdy. Miło było również ponownie odwiedzić sympatyczny Húsavík. Z moją radością w pełnym słońcu nie czułem się jednak na miejscu, kiedy zobaczyłem, jak z kościoła wysypała się duża grupa Islandczyków ubranych na czarno, wśród której część osób płakała, a część tuliła płaczących. Pogrzeb. Moje nowe życie dopiero się zaczyna, a czyjeś właśnie się skończyło. Tym bardziej doceniłem to, co mam. Zwłaszcza że gdyby przyszło mi umrzeć już teraz, wiem przynajmniej, że umierałbym spełniony. Osiągnąłem i zdobyłem dokładnie wszystko, co chciałem osiągnąć oraz zdobyć.

Kolory kanionu Asbyrgi


Miejsce, które było dla mnie nowe, to między innymi Siglufjörður – mała rybacka miejscowość, której malowniczość mogłem poznać dopiero, gdy stamtąd wyjeżdżałem, bo w dniu przyjazdu cały fiord spowity był mgłą. Tam też poznałem przesympatyczną i przedsiębiorczą Polkę, z którą uciąłem sobie miłą pogawędkę. Zapomniałem wziąć z domu wentylatora, więc pierwszej nocy się trochę męczyłem (zasypiam dopiero, gdy czuję chłodny powiew, o ile w ogóle zasypiam), zakładając też, że tak będzie podczas drugiej, bo dopiero trzeciego dnia mogłem coś kupić w Akureyri. Tymczasem dzięki Karolinie, która po prostu pożyczyła sprzęt z sąsiedniego hotelu, było mi w Salt Guesthouse jeszcze bardziej komfortowo. Pomyślałem sobie, że nikt z islandzkiej obsługi nie wpadłby na taki pomysł. Że coś takiego jest bardzo polskie. Że przynosimy tej wyspie jako emigranci ogromne pokłady pomysłowości i kreatywności w zlecanych nam zadaniach. Przekonałem się o tym już kilka razy jako pracownik tutaj, widząc zasadnicze różnice w postrzeganiu pracy przez Polaków i Islandczyków.

Widmo Brockenu


To, co nowe, chłonąłem z wypiekami na twarzy i tam, gdzie nowe, spotykało mnie czasem coś niezwykłego. Jak widmo Brockenu. Niezwykle rzadkie zjawisko, którego doświadczyłem przy Öxarfjörður. Tęczowa korona nad moją głową wędrowała po oceanie w odbiciu mojej sylwetki z klifu. Przeczytałem, że ludzie gór trochę boją się, gdy doświadczają tego podczas wędrówek, bo widmo Brockenu zwiastuje jakieś nieszczęście na szlaku. Ja nie chodzę po górach, więc zastanawiam się, czy to, czego doświadczyłem w tym malowniczym fiordzie, będzie prognozą na dobrą czy złą zmianę. A może po prostu wydarzyło się przypadkiem. Nie sądziłem, że spotka mnie coś takiego. Najwidoczniej na Islandii mają mi się przytrafiać wszelkie wyjątkowe rzeczy.

Najstarszy islandzki kościół


Wyjątkowo też nieprzyjemnie będę wspomniał Akureyri z tego wyjazdu. Za sprawą autostrady i restauracji. Nieświadomy niczego przemknąłem długim tunelem za tym miastem, jadąc dalej na północ. Trochę dziwiło mnie to, że w środku dnia roboczego jest w nim dosyć pusto. Szybko to zrozumiałem, gdy dostałem na koncie rachunek do zapłacenia – ponad 2 tysiące koron islandzkich za jednorazowy przejazd Vaðlaheiðargöng! Zastanawiam się, jak opłaty są egzekwowane od turystów jadących zagranicznymi samochodami. Bo tu nie można przecież zrobić zdjęcia rejestracji, by wrzucić rachunek na konto bankowe właściciela samochodu (tak, powszechna inwigilacja jest w Islandii normą). Rozumiem, że za nową inwestycję drogową trzeba przez jakiś czas płacić, by zwróciły się koszty jej wykonania, ale nie aż tyle! Serio, wolę sobie za to kupić fajki i hot-doga na stacji benzynowej. Tak więc w drugą stronę wracałem już inaczej, drogą 84 – nie dość, że jest bezpłatna, to jeszcze oferuje przepiękne widoki po drodze, więc zdecydowanie warto nadłożyć trochę w trasie. Drugie nieprzyjemne wspomnienie z Akureyri związane jest z miejscem, którego zdecydowanie nie polecam. To Sushi Corner, w którym chciałem zjeść surową rybę z ryżem. Zjadłem, ale na deptaku, trzymając tackę na kolanach. Pojawiłem się w lokalu przed 15:00 i pani z obsługi od wejścia informowała, że nie działa już „pociąg”, czyli promocyjne jedzenie sushi jeżdżącego po taśmie w lokalu. Odpowiedziałem, że mam tę świadomość i chciałem nabyć oraz zjeść normalny zestaw. Po zakupie ta sama sympatyczna pani poinformowała mnie, że muszę zjeść moje sushi na zewnątrz, bo oni mają teraz PRZERWĘ. Lokal był rzeczywiście pusty, a z zaplecza dobiegały radosne śmiechy personelu. Rozumiem, że wielkim problemem byłoby to, żebym przycupnął z moją porcją przy jednym ze stolików i po prostu spokojnie ją zjadł. Tak oto z moim ulubionym daniem wylądowałem na ulicy. Ale za to z Akureyri przywiozłem kilka konkretnych zakupów, bo po raz pierwszy miałem okazję zajrzeć do sklepu Byko.

Przy drodze nr 1


Dwa ostatnie dni podróży spędzałem już praktycznie w swoim rejonie, na Fiordach Zachodnich. I kiedy wjeżdżałem do Búðardalur, zdałem sobie sprawę z tego, że nie muszę poszukiwać islandzkiej magii gdzieś daleko, bo to, co najpiękniejsze na wyspie, mam tuż obok siebie, mieszkam tutaj. Przy okazji bardzo dziękuję eSky.pl, dzięki którym mogłem zredagować i opublikować mały przewodnik po Fiordach Zachodnich. Jeśli dotychczas go nie czytaliście, możecie to zrobić TUTAJ. Z nowych miejsc w regionie zachwyciłem się jeszcze okolicami Reykhólar, a potem już jechałem po każdym znanym szutrze i przez każdy rozpoznawalny kilometr. Aż do domu, do którego wróciłem z radością oraz ulgą. To był naprawdę bardzo przyjemny czas, Marylin sprawdziła się doskonale i w nagrodę idzie w piątek na operację plastyczną: wreszcie zostanie wymieniony wygięty po mojej niefortunnej kraksie przód i auto będzie wyglądać jak nowe. Portfel odczuje to znacznie, ale za swoje błędy świeżaka za kierownicą trzeba płacić.

Wzdłuż drogi 619


Wrzesień zapowiada się bardzo ciekawie i pełen emocji nie tylko z powodu wydania w Polsce książki, o której wspominałem w poprzednim wpisie. Wydarzy się prawdopodobnie także coś, co zdecydowanie zmieni moje życie tutaj. O szczegółach napiszę w najbliższym czasie. Tymczasem łapię oddech i próbuję odespać tę wyprawę, czując, że wróciłem do siebie. Nie muszę stąd wyjeżdżać, by szukać islandzkiego piękna. Ono jest tutaj – najpiękniejsze i najcenniejsze dla mnie.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

niedziela, 13 sierpnia 2023

Rozgoryczenie, radość i zapowiedź

 

Zdjęcie Mariusza Zaworki zrobione przy jednym ze stołecznych murali znakomicie oddaje mój aktualny nastrój i to pomieszanie radości kolorów tła z cierpką miną. Z każdym tygodniem coraz mocniej wrastam w przekonanie, że Islandia to był najlepszy życiowy wybór, bo nigdzie nie jest tak pięknie jak tutaj i te symboliczne kolory oddają stan mojego umysłu za każdym razem, kiedy zaczynam nową podróż. Ta dłuższa zacznie się już niebawem, bo od 22 sierpnia będę mieć wreszcie swój wymarzony urlop. I wtedy zamierzam poświęcić uwagę północy wyspy. Skąd cierpkość? Nie mogę znieść tego, jak ciężko jest mi się uczyć obcego języka. Jak trudno zapamiętywać słowa, które słyszę wiele razy. Jak trudno budować zdania wychodzące poza standardowy zestaw obsługi klienta przy kasie, nie mówiąc oczywiście o jakiekolwiek pomocy w poszukiwaniu asortymentu, którego nie rozpoznaję lub nie rozumiem jego znaczenia. Dlatego czuję się czasem bezużyteczny w sklepie, w którym pracuje mi się z tygodnia na tydzień coraz lepiej, bo lokalsi są naprawdę wyrozumiali i wiedzą, że czasami musimy się komunikować za pomocą zdjęć. A ja mam wrażenie, że językowo stoję w miejscu. Właściwie nie powinienem się dziwić. Przed wyjazdem usiłowałem doskonalić swoją znajomość języka angielskiego i przez blisko pół roku nie udało mi się przejść z banalnego poziomu A2 na wyższy. Mimo korepetycji online z bardzo dobrym nauczycielem.

Zachód słońca w Skalaviku


Teraz też mam takie. Uczę się pod okiem rodowitej Islandki. Co z tego, skoro wszystko się powtarza – tak jak nie byłem w stanie nauczyć się lepiej angielskiego, tak mój umysł nie jest otwarty na podstawy języka islandzkiego. I czuję się jak głupek. Bo nie umiem. Nie zapamiętuję. Nie potrafię się uczyć ze słuchu, wszystko muszę mieć napisane. A i tak niewiele z tego zostaje w głowie. Blisko pół roku ze słuchaniem islandzkiego na co dzień przez osiem godzin powinno już dać jakieś rezultaty. A nie daje. Wciąż często nie rozpoznaję, gdzie jest koniec, a gdzie początek zdania w języku mówionym. Czytanie jest raczej dukaniem. Czasem składam litery w wyrazach jak małe dziecko. I wiem, że nie mam żadnych zdolności do nauki języków obcych. Nie wiem, czy to wynika z wieku czy ze specyficznych deficytów w moim mózgu. Naprawdę wszystko mi tu się pięknie udało. Wszystko poza sukcesywnym uczeniem się języka. I kiedy widzę niepowodzenia, coraz bardziej się zrażam, na co przecież jako były nauczyciel powinienem znaleźć radę. Tak czy owak zostaję tu, więc po prostu MUSZĘ nauczyć się islandzkiego, choć nie mam pojęcia, jak to zrobię. Tymczasem po raz drugi próbujemy zebrać tutaj grupę chętnych na kurs podstaw języka polskiego dla Islandczyków, który będę miał przyjemność prowadzić. Nie udało się wiosną, może uda się teraz. Jeśli znacie na Islandii kogoś zainteresowanego czymś takim, szczegóły znajdziecie TUTAJ.

Zachód słońca na Bolafjall


Tymczasem na Islandii – jak wspomniałem w poprzednim poście - rozpoczął się sezon na zachody słońca poprzedzający ten z zorzami polarnymi. Ponieważ zorza polarna to zjawisko całoroczne, którego po prostu latem nie widać z powodu jasności, z zaskoczeniem, choć bez zdumienia znalazłem w social mediach ujęcia zorzy, którą kilka osób uchwyciło tu w obiektywie już w sierpniu. Na razie jednak upajam się magią zachodów słońca. Nie tylko dlatego, że jest to oszałamiające w tak kapitalnym pejzażu. Z wielką radością witam powrót mroku. To, że w nocy jest już choć przez chwilę noc. Że mogę sobie zapalić świeczki czy lampkę, bo robi się przyjemnie ciemno. W Ísafjörður jest już ciemno dość konkretnie, bo żyjemy w otoczeniu wysokich wzgórz zasłaniających słońce, które schodzi niżej. Zmęczony wiecznym dniem z wielką przyjemnością przyjmuję tę odmianę, która przychodzi powoli, ale konsekwentnie. Dnia ubywa. Słońce jednak wciąż przypieka mocno i gdyby nie wiatr, który wszystko ratuje, pociłbym się tu z gorąca. Wystarczy mi czasem wsiąść do nagrzanego samochodu po pracy, by przypomnieć sobie, od czego tu uciekłem. Tak, wiem, że można sobie założyć takie aluminiowe coś na przednią szybę i auto nie będzie nagrzane po dłuższym postoju w słoneczny dzień. Tyle że tego czegoś chyba nie można kupić w Ísafjörður. Jak wielu innych rzeczy. I tak, wiem również, że można sobie zamówić z Reykjavíku. Jednakże koszty przesyłek czegokolwiek tutaj są wręcz porażające. Jak koszty życia po prostu, które kwitnie tu na ciągłych kredytach, a od tego zamierzam trzymać się z daleka.



Słońce zajdzie również metaforycznie, ponieważ pod koniec września ukaże się chyba najbardziej mroczna z powieści, jakie do tej pory napisałem. „Ciosy” – o szczegółach których nie mogę jeszcze pisać – to thriller, który zrodził się z mojej fascynacji północną Norwegią, dokąd miałem przyjemność udać się na początku 2022 roku. Na okładce znajdziecie polecenia między innymi Roberta Małeckiego, Przemysława Poznańskiego i Agnieszki Jeż, którzy byli tak mili, że przeczytali to przed publikacją, i im się spodobało. Mam nadzieję, że ta historia zainteresuje nie tylko wielbicieli Norwegii. Poruszyłem w niej problem, o którym – mam wrażenie – nikt jeszcze we współczesnej literaturze polskiej nie napisał tak dosadnie. A może nikt nie napisał wcale? Jednocześnie będzie to narracja pełna zaskoczeń, a jedną z głównych ról odegra… zorza polarna, a jakże! Jestem bardzo podekscytowany, ponieważ patronat medialny nad moją nową powieścią objął portal Iceland News Polska, dzięki któremu w okolicach premiery uda się zorganizować spotkanie autorskie dla Polonii w stolicy. Sporo egzemplarzy „Ciosów” trafi na wyspę dla tutejszych czytelników, natomiast wszystkich zainteresowanych z Polski mogę poinformować, że oczywiście thriller ukaże się także w formie e-booka, jak również jako pierwsza moja powieść jako audiobook. Wydawnictwo Zaczytani przygotowało wszystko bardzo profesjonalnie. Jestem zachwycony oprawą graficzną „Ciosów”. Tym jak celnie trafia ona w sedno przesłania – w każdym szczególe tej okładki, na której koniecznie musiała znaleźć się moja ukochana czerwień. Pomysłów i inspiracji na kolejną powieść (której akcję oczywiście chcę osadzić w Islandii) jest już bardzo dużo, ale problemem jest brak czasu na pisanie. Póki co, staram się czytać i recenzować książki, co w połączeniu z etatem i weekendowymi podróżami małymi oraz dużymi nie daje zbyt wielu możliwości, by napisać książkę. A tego nie robi się ot tak. Islandia obdarowała mnie wieloma cudami, jednak z pewnością nie wydłuży mi doby.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

wtorek, 8 sierpnia 2023

Sierpniowa stolica

 

Chłopak z prowincji w wielkim mieście

Wszystkie zdjęcia uzupełniające ten wpis poza ostatnim moim są oczywiście autorstwa Mariusza Zaworki. Umówiłem się z nim i jego drugą połową na sesję miejską w Reykjavíku, ponieważ wulkan przyciągający uwagę od dłuższego czasu powoli wygasa i nie było sensu maszerować tam wieczorem. Zwłaszcza że te 430 km z Ísafjörður w aucie dają w kość. A raczej w prawą nogę, która musi intensywnie pracować właściwie cały dzień, bo przejechać tę trasę bez przynajmniej kilku przystanków na podziwianie pejzażu, to w moim przypadku zadanie niewykonalne. Tak więc sobota w stolicy. Nie zapowiadało się, że zrobimy coś szczególnego. Po prostu mieliśmy się snuć, rozmawiać (i rozmawialiśmy o wielu ważnych sprawach), chciałem też poszukać nowych murali. Islandzka stolica jest ich pełna i za każdym razem, gdy wędruję po centrum, staram się znaleźć nowe malowidła na ścianach. Znalazłem i teraz. Ale wcale nie murale okazały się największą atrakcją.

W emocjach po zobaczeniu islandzkiej artystki


Pisałem już publicznie o tym, jak bardzo w tym roku przeżyłem odejścia Tiny Turner i Sinéad O'Connor, bo to piosenkarki, które ukształtowały moją wrażliwość, nie tylko tę muzyczną. Ale jest jeszcze jedna pani, którą się od lat fascynuję, choć uważam, że w ostatnie albumy wdarło się już trochę chaosu i lekko rozczarowują. Nic to, uwielbiałem i uwielbiam Björk. Nie wyobrażacie sobie zatem mojej ekscytacji tym, że mogłem zobaczyć ją na żywo. Stać dwa metry obok niej, podziwiać jej wspaniałą kolorową kreację, patrzeć w twarz skrytą częściowo pod czarnym welonikiem. To była zdecydowanie najmocniejsza erupcja wulkaniczna na Islandii i prawdziwy wulkan się do tego nie umywa. A wszystko wydarzyło się przypadkiem. Spotkaliśmy na Laugavegur (którą od teraz wielbię, bo ma czerwony design) koleżankę Mariusza, a ona poinformowała nas, że właśnie gdzieś w okolicy trwa impreza, na której DJ-em jest właśnie Björk. A potem okazało się, że to miejsce jest tuż za naszymi plecami. A jeszcze później mieliśmy okazję zbliżyć się do artystki, zanim zniknęła w podziemiach klubu, czyli dokładnie dziesięć minut potem moglibyśmy o tym tylko pomarzyć. Björk wygląda fantastycznie. Tej kobiecie wiek nigdy nie wyrządzi żadnej krzywdy. Wiem, że skoro tu zamieszkałem, to prędzej czy później nadarzyłaby się okazja ujrzenia piosenkarki w jakimś miejscu, jednak podejrzewam, że nie byłoby to zbyt prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że nie mieszkam w obszarze stołecznym. Przeżyłem zatem kilka minut prawdziwego szczęścia. To były tak silne emocje jak te na promie do Stykkishólmur, na którym poznałem szwajcarską parę z niepełnosprawnym synem.

Uwielbiam ten deptak w takim kolorze


Niektórzy z Was zastanawiają się, czemu nie wybrałem do życia Reykjavíku czy okolic jak większość przybywającej tu Polonii. Myślę, że odpowiedzi na to pytanie udzieliłem już kilka razy. Co więcej – coraz częściej łapię się na tym, że Ísafjörður jest już dla mnie za dużym miastem. Marzy mi się dom w jakiejś wiosce, do której oczywiście można dojechać zimą albo przez większość zimowego czasu, skąd mógłbym tu przyjeżdżać do pracy i gdzie mógłbym mieszkać w prawdziwej dziczy. Bo wciąż szukam tutaj odcięcia się, wyeliminowania kilku irytujących bodźców, mentalnego spokoju i ciszy. Wszystko, czego oczekiwałem od Islandii jako wyspy (podkreślam, bo o państwie będę pisał osobne posty, które raczej będą krytyczne) oczywiście otrzymałem, ale mam wrażenie, że wciąż wszystko dzieje się za szybko. Wszystkiego jest za dużo. Mój organizm i umysł jeszcze to jakoś unoszą, ale nie wiem, czy nie są na jakiejś granicy. Jestem tu już pół roku i dopiero dzisiaj po raz pierwszy z okazji dnia wolnego obudziłem się w tym kraju po dziewiątej rano. Codziennie pobudzenie, adrenalina. Potem momenty, w których chłonę islandzką ciszę, ale to wciąż nadal tylko momenty. Dlatego marzy mi się dom w jakiejś wsi, w takim absolutnie pozaczasowym miejscu. Gdzie nie widzę dookoła siebie tego, że mimo wszystko wciąż jestem w mieście. Marzy mi się choćby tydzień bezruchu. Po prostu. Tymczasem nawet na urlopie, który mam w dniach 22-30 sierpnia, będę stale w podróży. Bo przecież nie można tego czasu przeznaczyć na bezruch. Jeszcze tyle Islandii do zobaczenia. Nawet jeśli są to miejsca, w których już byłem. I wciąż jestem nią tak bardzo nienasycony.

Reykjavik w czerwonych okularach


A tymczasem rozpiera mnie duma, bo po raz pierwszy przejechałem islandzką stolicę wzdłuż i wszerz bez żadnego błędu na drodze, żadnego zawahania i żadnej sytuacji stresowej. Płynnie oraz przyjemnie. Wciąż jednak koszmarem jest dla mnie parkowanie. Przejechałem tysiące kilometrów po drogach asfaltowych, żwirowych, jechałem przez błoto, po kamieniach i przez wodę. Panuję nad autem w każdych warunkach atmosferycznych i przy każdej prędkości. Natomiast kiedy mam zaparkować, zwłaszcza tyłem, czuję się jak dziecko we mgle, które niczego się nie umie nauczyć. Chciałem wjechać przodem między dwa samochody. Za późno wziąłem łuk. Wycofałem się i zaparkowałem w bardziej odludnym miejscu, zamiast powtórzyć, spróbować, uczyć się. Około siedemdziesiąt procent moich parkowań jest krzywe, choć staram się, jak mogę, żeby było jak najbardziej perfekcyjnie. Wszyscy mi mówią, że ta umiejętność przyjdzie z czasem. W sensie precyzja tej umiejętności, bo przecież jakbym nie opanował parkowania przodem i tyłem, nie uzyskałbym prawa jazdy. Może przyjdzie, dzisiaj mnie to bardzo irytuje. Być może jeszcze nie wyczuwam dobrze mojej Marilyn przy takich subtelnych manewrach, choć doskonale wiemy, jak współpracować na każdej drodze podczas jazdy.

Tak przywitały mnie wieczorem Fiordy Zachodnie


Tak czy owak dwie doby podróży minęły wspaniale. Nie zobaczyłem wulkanu, ale nie żałuję. Spotkałem się z fantastycznymi ludźmi, w stolicy i po drodze, przejechałem po raz kolejny do domu „dołem”, czyli malowniczą, choć oczywiście dużo więcej niż 61 wymagającą od samochodu i kierowcy trasą 60. Przywiozłem sobie czerwone okulary, które zakładam czasami, by ujrzeć świat w magicznej perspektywie. Okulary mają czerwone szkła, nie oprawki. I chociaż kompletnie do mnie nie pasują, uwielbiam je nosić. Kolejna mała oraz przyjemna ekstrawagancja. Plus dziewiąta, tym razem różowa loppapeysa, którą nabyłem w drodze powrotnej (sklep z rękodziełem w Búðardalur ma najniższe na całej Islandii ceny swetrów, serdecznie Wam go polecam). I na Islandii zaczęły się już zachody słońca. Zapowiedź kolejnego sezonu na zorze polarne. Bardzo jestem ciekaw, jak wygląda ta wyspa podczas krótkiej jesieni. Nigdy tu nie byłem we wrześniu, październiku czy listopadzie. Na pewno będzie pięknie.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

poniedziałek, 31 lipca 2023

Lipcowa plaża

 

Dzisiaj chciałem napisać kilka słów o weekendowej wyprawie do Rauðisandur. Byłem tam już oczywiście wielokrotnie, jak również wspominałem o tym miejscu na blogu, jednak dopiero teraz doceniam, jak wspaniałe jest nocowanie w pobliżu tej plaży, zostanie tam na wiele godzin, oglądanie przepięknego zachodu słońca (to oczywiście określenie na wyrost, na przełomie lipca i sierpnia słońce zachodzi na Islandii na bardzo krótko i na pewno nie po 21:00, kiedy robiłem zdjęcia, spacerując) i przede wszystkim możliwość obejrzenia tego miejsca z kilku perspektyw, niedostępnych przy krótkim pobycie.



Zakwaterowałem się w małej i przytulnej kabince niedaleko pola namiotowego. Camping Melanes oferuje trzy takie domki, są dwuosobowe, ale dość ciasne. Mnie ta przestrzeń wystarczyła, dwóm osobom może sprawiać pewien dyskomfort. Wszystko bardzo czyste i wygodne, za naprawdę niską cenę w sezonie. Zdecydowałem się tam nocować po tym, jak przesympatyczna właścicielka Hótel Breiðavík znajdującego się nieopodal była taka tylko w bezpośrednim kontakcie, a kiedy nieśmiało zapytałem mailowo, czy jako stały klient, który nocował tam kilka razy i chętnie będzie wracał, mógłbym liczyć na jakąś zniżkę, otrzymałem przesympatyczną odpowiedź, że nie ma takiej możliwości. Zatem Rauðisandur, bo znacznie taniej, ale też zupełnie inaczej niż w pobliżu plaży Breiðavík. I okazuje się, że bardziej mi się spodobało. Mimo tego że z Breiðavíku można sobie też szybciutko skoczyć na Látrabjarg, dokąd zmierzają wszyscy wielbiciele maskonurów, choć podobno dużo więcej jest ich teraz na wschodzie Islandii. Mimo tego, że Melanes to w zasadzie zamknięta przestrzeń i wyjazd stamtąd jest drogą w jedną stronę.



Chodzi o wspomnianą wcześniej perspektywę. Otóż kiedy ma się tam dużo czasu, bo przyjechało się z noclegiem, można obejrzeć Rauðisandur z niesamowitego punktu widokowego, który sam w sobie jest atrakcją. To niewielkie czarne klify, na które trzeba się wspiąć, by mieć panoramiczny widok na całą plażę. Przedzieloną przez wpływający strumień, więc niedostępną dla bardzo długiego spaceru. Jednakże już samo miejsce tam wyżej i zdecydowanie z dala od jakichkolwiek odwiedzających żółty (nie czerwony) piasek, daje wystarczającą satysfakcję, że oto trafiło się na Islandii w wyjątkowe miejsce. Samo spacerowanie brzegiem Rauðisandur to oczywiście wyprawa na dłużej, bo plaża jest bardzo przestrzenna, trzeba przejść kilkaset metrów po piasku, by dotrzeć do oceanu. Ale wędrówka z Melanes to sama przyjemność. Oczywiście pod warunkiem dobrej pogody, a słońca nie brakowało.



Warto zrelaksować się w tak nieoczywistym miejscu, które po raz pierwszy pokazała mi Agnieszka Narkiewicz-Czuryło, za co jestem jej dozgonnie wdzięczny. Mam wrażenie, że Rauðisandur nie wpisuje się w pocztówkowy wizerunek Islandii, bo wygląda trochę jak tropiki, a pokazując wyspę, fotografowie koncentrują się na tym, co dla niej najbardziej charakterystyczne. Pokazując przy tym wciąż jedno i to samo. A mnie podoba się to, co nieoczywiste. I takim miejscom robię zdjęcia na kanale instagramowym, do którego możecie dołączyć, klikając TUTAJ. Wspominam o tym dlatego, że mam już coraz mniejszą potrzebę pisania tego bloga i wszystko, co w najbliższym czasie chciałbym Wam stąd opowiadać, opowiedzą po prostu fotografie.



Wybierając na nocleg Melanes, pamiętajcie o jeszcze jednej rzeczy. Na cały camping (trzy domki oraz liczni turyści na polu namiotowym, głównie Islandczycy) jest tylko jeden prysznic. Oczywiście dostanie się pod strumień ciepłej wody graniczy z cudem, bo prysznic wciąż jest zajęty. Wiem, że to miejsce pośrodku niczego i wiem, że jest duży problem z dostarczeniem tam ciepłej wody, jednakże uważam, że skoro robi się tam miejsce dla tylu ludzi i tak wielu zaprasza, należałoby zadbać przynajmniej o podstawy. Ostatecznie skorzystałem z zewnętrznego prysznica, z którego leciała w zasadzie zimna woda i po tym nieprzyjemnym, choć odświeżającym doświadczeniu wiem jedno: morsowanie zdecydowanie nie jest dla mnie.



Na horyzoncie szykuje się kilka zmian, ale dopiero gdy nadejdą, będę o nich pisał. Pod koniec września w Polsce wyjdzie moja nowa książka, bardzo mroczny thriller. W drugiej połowie sierpnia mam urlop, więc zamierzam pojeździć po Islandii dużo dłużej niż tylko weekendowo. Jest jeszcze coś, jednak o tym nie napiszę, żeby nie zapeszać. Bardzo bym Was jednak prosił o trzymanie kciuków, bo być może byłaby to pewna niezwykle istotna dla mnie zmiana.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ