Nie jestem przekonany, czy Hilmar Oddsson
proponuje nam czarną komedię, choć oczywiście bardzo się stara, by sporo jej
elementów pojawiło się tutaj w mniej lub bardziej trafny sposób. O ile rozbraja
nauka szydełkowania więźniów, o tyle scena z dwiema podpitymi kobietami
szukającymi męskiego towarzystwa jest słaba i serio niesmaczna. Ale cały film
jest nadzwyczaj dobry, bo opowiada nie tylko rzeczywistą historię, lecz również
w umiejętny sposób łączy elementy surrealistyczne z podróżą po Islandii. A
dzięki surrealizmowi ciekawiej wygląda portret psychologiczny głównego
bohatera. Natomiast wpatrując się w ten portret, jednak zdecydowanie nie było
mi do śmiechu.
Właściwie jest to opowieść o relacji.
Trudnej, toksycznej, jednocześnie przepełnionej pozorną harmonią oraz
akceptacją. Matka i podstarzały syn. Mieszkają z dala od cywilizacji na
Fiordach Zachodnich i już w pierwszej scenie widzimy, jak silna jest łącząca
ich więź egzemplifikowana przez wełnę, z której zarobkowo robią islandzkie
swetry. Tajemnice rodzinne odsłaniane są stopniowo, bardzo umiejętnie i z
doskonałym wyczuciem balansu – zachować surowość oraz pozorną filmową flautę, a
opowiadać o najbardziej boleśnie dotykających emocjach z przeszłości, która –
jakby tego chciał bohater – nie odeszła tak po prostu.
Nie jest to film jednego aktora,
jednak Þröstur Leó Gunnarsson kradnie tutaj praktycznie każdy kadr. Wyobcowany,
oddalony od rzeczywistości, pragnie spełnić wolę matki, a jednocześnie odkrywa
mroczne tajemnice dotyczące swojego życia. Jest Islandczykiem z krwi i kości.
Dumnie niosącym w sobie każdą cichą skargę, bo przecież nie ma się komu
poskarżyć, jak nie da się wydostać z okolic domu pośrodku niczego, nie
angażując w to sporego wysiłku. Czarno-białe zdjęcia pejzażowe Islandii robią
ogromne wrażenie, nie tylko podkreślając jej dystyngowanie, ale przede
wszystkim zaciemniając koloryt postaci, które wciąż na nowo zaskakują. W
tonacji noir rozgrywa się przed nami trochę slow cinema, ale przede wszystkim
opowieść o islandzkiej tożsamości – skonfrontowanej ze śladami świata spoza
wyspy, bo już w 1980 roku na drogi szutrowe Fiordów Zachodnich, na których
trudno się minąć z autem jadącym z naprzeciwka, wjeżdżają zagraniczni turyści.
Oddsson ciekawie niuansuje islandzką
przynależność do swojego skrawka ziemi, która jest jednocześnie przestrzenią
wolności, ale i egzystencjalnego zniewolenia. W świecie matki i syna czas toczy
się inaczej, a wieści z kraju i ze świata przybywają z opóźnieniem nagrane na
kasety magnetofonowe. Oboje utknęli w danym miejscu i pozornie jasno określonej
relacji, bo z różnych powodów było to konieczne. Przełom następuje w
zaskakujący sposób, a reżyser z islandzką nonszalancją traktuje szczegóły
swojej filmowej opowieści – na przykład to, że bohater przez kilka dni nie
zmienia ubrania, a pasażerka w aucie nie podlega oczywistym procesom, które
następują w ciągu kilku dni, a o których nie chcę wspominać, by nie psuć
zaskoczenia pojawiającego się w tym filmie już na samym wstępie. Nic to.
Historia opowiedziana jest w konsekwentnym obrazie, ładnie skadrowana,
podzielona na rozdziały i z pięknym portretem islandzkiej natury, która jawi
się tutaj jako wyjątkowo łagodna, bo nawet deszcz jest jakby deszczykiem, a wiatr,
choć go słychać, w żaden sposób nie oddaje tego, co to znaczy wiać na Islandii.
Film usatysfakcjonuje wielbicieli kina drogi, twórczości Jima Jarmuscha, na którego powołuje się reżyser, opowiadając o tym, że ta historia przyszła do niego po dekadach rozmyślań, jak również każdego, kto lubi absurdalny humor – nie zawsze czarny i nie zawsze trafnie dobrany do sceny. Dwugodzinny spektakl, w którym wrzące emocje studzi północny chłód natury, lecz także kino zaskakujących zwrotów akcji i kilku scen, które naprawdę bawią znakomicie. Każdy rodzaj goryczy niesiony przez życie przez bohaterów i w odpowiednich miejscach artykułowany zderza się z licznymi absurdami wynikającymi z tego, że na drodze matki oraz syna, która dotychczas była monotonna i prozaiczna, zaczynają stawać dziwne postacie, a wraz z nimi pojawiają się dziwaczne zbiegi okoliczności. W tym wszystkim to jest jednak bardzo ciepły film. Taki trochę nienordycki w swej słodyczy zakończenia, jednak ciekawie portretujący ochłodzenia i napięcia w pozornie harmonijnej relacji. Dlatego zdecydowanie lepiej pasuje tu oryginalny islandzki tytuł, jednak w tłumaczeniu zdecydowano się odnieść do Barei. Czy słusznie – warto się przekonać.
Premiera kinowa w Polsce: 5 stycznia 2024 roku
Polski trailer znajdziecie TUTAJ, ale nie polecam go oglądać, bo zdradza praktycznie wszystko.
---------
Za możliwość przedpremierowego obejrzenia dziękuję Aurora Films
Dzięki za spoiler, glupi by się nie domyślił, że pasażerka zmarła:/
OdpowiedzUsuńNo cóż, proszę obejrzeć trailer. Wtedy już nic nie trzeba oglądać.
UsuńHmm, „nauka szydełkowania więźniów”… Jak się szydełkuje więźniów?
OdpowiedzUsuń„[W]patrując się w portret, nie było mi do śmiechu” — to brzmi jak szkolny przykład tego, w jaki sposób nie należy używać imiesłowów przysłówkowych współczesnych.
I jeszcze ta przeszłość, która nie odchodzi, „jakby tego chciał bohater” — a nie „jak by tego chciał” (bo przecież nie „gdyby tego chciał”, tylko „jak chciałby”, prawda?)?
„Dystyngowanie Islandii” — dystyngowana może być jedynie istota żywa, a w odniesieniu do każdej poza człowiekiem będzie to określenie żartobliwe. Tu w dodatku mowa o wyspie, która w większości pozostaje dzika. Dystyngowana dzicz? Serio? Jest takie raczej znane słowo, które powinno zostać tu użyte: „majestat”.
Czas się nie toczy, lecz płynie, przynajmniej po polsku.
„[C]o to znaczy wiać na Islandii” — uciekać? Pasuje do wydostawania się z tego domu pośrodku niczego.
Ciekawi mnie też, czym jest „islandzka nonszalancja”. Wiem, że to może być szokujące dla kogoś tak zafascynowanego Islandią jak Pan: przeciętny Polak nie jest takim znawcą cech dystynktywnych mieszkańców tej wyspy.
„[P]ółnocny chłód natury” — oraz np. poranne lub popołudniowe ciepło, które sprawia, że jest to „bardzo ciepły film”? Język polski ma dość swobodny szyk, jednak nie aż tak swobodny, żeby „północny chłód natury” znaczył to samo co „chłód północnej natury”. Podobnie jest z tą nieszczęsną „słodyczą zakończenia”.
To ciekawe, że islandzki tytuł jest lepiej dopasowany do treści niż polski. Jednak miło by było, gdyby raczył Pan podać oba, bo wtedy czytelnicy mogliby sami spróbować sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest.
Fajnie, że zadbał Pan o to, by ostrzec przed oglądaniem zwiastuna (ładne polskie słowo, w moim odczuciu ładniejsze niż anglicyzm „trailer”) filmu, jednak to musztarda po obiedzie — recenzja też zdradza, że podróżująca na tylnym siedzeniu matka pożegnała się już z tym padołem.
Jeżeli film jest równie „dobry” jak polszczyzna tej recenzji, to moim zdaniem nie nadaje się do oglądania.
Jestem niemal Pana rówieśnikiem (dzielą nas zaledwie dwa lata) i także ukończyłem filologię polską. Doprawdy trudno mi uwierzyć, że absolwent tego kierunku mógł popełnić tyle błędów językowych (wskazałem tylko te najbardziej spektakularne!) w tak krótkim tekście. Mam nadzieję, że językiem swojej umiłowanej Islandii włada Pan lepiej niż mową ojczystą. Bo jeśli Pana islandzki jest podobny do polskiego, to Islandczycy mogą nie nadążać…