niedziela, 25 lutego 2024

Islandzka samotność

 

Islandia to samotność

Do napisania tego postu zainspirowało mnie kilka komentarzy na Fb pod poprzednim wpisem. Otóż otrzymałem sympatyczne życzenia znalezienia tu kogoś bliskiego, żebym nie żył w pojedynkę, co na Islandii jest naprawdę kosztowne, a wszystkie wyliczenia w tym temacie zawarłem w poprzednim poście. Chciałbym dziś wyjaśnić, że nie potrzebuję ani nie szukam tak zwanej drugiej połówki, ponieważ doskonale czuję się sam ze sobą i właśnie w takim stanie najlepiej mi odbierać piękno Islandii, która także sama w sobie jest samotnością. Osobna na północnym Atlantyku, smagana wiatrami, w interiorze często niedostępna, pozwoliła się tu osiedlić ludziom, lecz ma ich za nic, co pokazały chociażby ostatnio wydarzenia z erupcjami wulkanicznymi, które zmusiły tysiące mieszkańców Grindaviku do opuszczenia swoich domów. Islandia jest piękna i groźna, ale ja chciałem dziś napisać o tym, że stan samotności jako taki nie ma w sobie w zasadzie żadnego piękna, nie musi niczym grozić, jednak bywa najcenniejszym życiowym doświadczeniem.

Wielu ludzi boi się samotności. Wielu uważa samotność za niezdolność do funkcjonowania w określonych modelach społecznych, w których istotne jest to, że człowiek tworzy różnego rodzaju stada i musi być częścią takiego stada, bo tylko wtedy nazywany jest dojrzałym społecznie. Samotność bardzo często kojarzy się negatywnie. Być samotnym to być w jakimś stopniu uszkodzonym, niepełnym, niegotowym na relacje, niespełnionym, depresyjnym, unikającym i w związku z tym innym w rodzaju dziwaka. Tymczasem jest to przecież stan, w którym najlepiej i najpełniej można się przyglądać sobie, a silna relacja, jaką się wtedy wytwarza, to relacja… z samym sobą. Wiadomo, że zaczynaliśmy w jaskiniach i z maczugami jako istoty stadne, bo było to konieczne do przetrwania, ale od dłuższego czasu świat pełen jest singli, którzy absolutnie nie cierpią z powodu tego, że są sami, choć wciąż wpajane jest nam, że to przejaw dekadencji czasów, w jakich żyjemy i że z tego nie będzie żadnych następnych pokoleń. Nie musi być, bo i po co? Czyż nie za długo już zawłaszczamy tę planetę? Czy Islandia ma się borykać z obecnością ludzi w nieskończoność?

Z nią wszędzie


Bardzo się cieszę, że coraz więcej osób zaczyna rozumieć, że samotność nie jest stanem udręki, lecz wyzwolenia. Nie wynika z tego, że ktoś nie może się do czegoś lub kogoś dopasować, lecz jest po prostu świadomym wyborem. Angielski psychiatra Anthony Storr napisał znakomitą książkę o samotności, którą miałem przyjemność zrecenzować TUTAJ. Storr uznaje samotność za całkowicie normalny stan, w którym najczęściej w pełni można realizować swoją drogę twórczą. Podkreśla również, że są dwie zasadnicze sprawy do rozróżnienia: potrzeba samotności a zdolność do niej. Ta pierwsza cechuje absolutnie każdego – nawet wiecznie otoczonego ludźmi ekstrawertyka, który bardzo chce przez chwilę pobyć samemu. Ta druga wiąże się już z wyborem drogi życia. Jestem w pełni odpowiedzialny za swoje życie i chcę je kreować sam, bo tylko sam więcej w nim zrobię, więcej osiągnę, uzyskam więcej satysfakcji z tego, co robię i będę przede wszystkim miał czas, by zaglądać w głąb siebie, nie bojąc się tych konfrontacji. A także uważam, że żyjąc samotnie, dam ludziom więcej, niż gdybym skupiał się na przykład na codzienności stworzonej przez siebie rodziny, dzieci, bardzo często tracąc kontakt ze swoimi prawdziwymi potrzebami. A nie żyłem i nigdy nie będę żyć dla spraw przyziemnych. Chociaż zamieszkując tutaj, muszę się mierzyć z ich bezkompromisowością i tym, że często przytłaczają.

Dlatego przybyłem na Islandię z docelowym pragnieniem obcowania z jej pejzażem solo. Zdecydowanie solo, w otoczeniu surowego krajobrazu, pośród wiatru i pustki. Zmysły działają mi inaczej, kiedy jeżdżę po Islandii sam, a inaczej, kiedy na przykład jeżdżę z kimś i coś mu pokazuję albo ten ktoś pokazuje coś nowego mnie. Są tu miejsca, do których chcę docierać tylko sam. Takie zakątki, których harmonię burzy już oddech mnie samego, a co mówić na przykład o dźwiękach rozmawiających ze sobą osób. Najcenniejszym doświadczeniem podczas odwiedzania różnych miejsc w Islandii jest doświadczenie ciszy. Dlatego chcę tu być samemu. Ruszać w drogę wtedy, kiedy poczuję, że to konieczne. Na własnych zasadach, we własnym tempie, z własną ścieżką, z postojami, całym koniecznym ekwipunkiem oraz otwartym umysłem. Nie twierdzę, że nie lubię jeździć po wyspie z innymi ludźmi. Najlepiej jednak jeździ mi się samemu. A poza tym potrzebuję przestrzeni, by między podróżami znaleźć dostęp do samego siebie. Bo czasami oszałamiające piękno islandzkiego pejzażu trochę zaburza mi percepcję i czasem tracę wgląd w samego siebie. Czasami po prostu wracam do domu w stanie jakiegoś emocjonalnego zamknięcia. Dopiero będąc sam ze sobą, po jakimś czasie zaczynam rozumieć, co przeżyłem podczas konkretnej wycieczki.

Wrota do samotnej doliny


To nie jest tak, że nie lubię ludzi, po prostu ich unikam, ale wiem, że muszę funkcjonować w jakiejś społeczności, bo to bardzo ważne, gdy ludzi jest mało w jednym skupisku, a natura pokazuje, jak mocno może uprzykrzyć życie. W doświadczaniu Islandii solo jest coś absolutnie magnetycznego i widać to często w mediach społecznościowych, gdzie najciekawsze obrazy i relacje powstają na kontach tych, którzy przemierzają wyspę tylko w towarzystwie swojego samochodu. Mnie przyciągnęła tutaj przestrzeń. To, że w każdej chwili mogę znaleźć się pośrodku dzikiej pustki, a tam czeka na mnie jedynie szum wiatru. Dlatego nie wybrałem i nigdy nie wybrałbym życia w rejonie stołecznym. Jakkolwiek trudno tutaj, na Fiordach Zachodnich, realizować swoje marzenie o byciu samotnym pośród tych wspaniałych krajobrazów. Jeśli zrozumieliście, że samotność to dla mnie sposób twórczego przeżywania świata i coś, dzięki czemu postrzeganie Islandii nigdy mi nie spowszednieje, bardzo się cieszę. Jeżeli nadal będziecie mi życzyć znalezienia kogoś, z kim miałbym iść przez życie, którego dalszy scenariusz stworzyłem bardzo konkretnie w korelacji z islandzką naturą, serdecznie się uśmiechnę i powtórzę: nie, dziękuję, chcę tu być sam i będę tu sam.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501

środa, 14 lutego 2024

Przeżyć na Islandii

 

Krajobraz jest za darmo,

Napisałem już post o islandzkich zarobkach TUTAJ, więc nie będę powtarzał tego, co w nim zawarłem. Mogę jedynie po raz kolejny stwierdzić, że żyć na Islandii w pojedynkę jest niezwykle ciężko. Zwłaszcza gdy ma się takie „ekstrawagancje” jak nałóg palenia papierosów czy konieczność comiesięcznego wykupowania lekarstw na choroby przewlekłe. Dziś chciałem dokonać konkretnego matematycznego rozliczenia, by pokazać wam, jak skomplikowane jest dopięcie finansowe miesiąca, jeżeli jest się w sytuacji takiej jak ja. I choć podkreśliłem to w poście, o którym wspomniałem wyżej, warto nazwać rzecz po imieniu – na islandzkiej prowincji nawet ze znajomością języka nie ma większych możliwości, aby zwiększyć swoje zarobki, bo po prostu miejsca oferujące pracę są mocno ograniczone. Najlepiej byłoby pracować na dwa etaty, czyli poświęcać pracy cały swój czas. Ani w Polsce, ani tym bardziej tutaj nie żyłem, by pracować, lecz generalnie pracuję, aby żyć. Chcę również obalić mit, że z Polski wyjeżdża się i zarabia kokosy w krajach nordyckich.

Jak zatem wygląda matematyka? Uśredniam moje miesięczne islandzkie zarobki, które są bardzo niskie, ale dużo niższe niż na przykład zasiłek dla bezrobotnych, na który można przejść po przepracowanym roku. Jest to zatem około 350 tysięcy islandzkich koron (ISK). W przeliczeniu na złotówki to imponujące 10 tysięcy, czyli jakieś 2-3 tysiące mniej, niż zarabiałem w Polsce przed wyjazdem (zaznaczam w tym miejscu, że za tę kwotę w ojczyźnie generalnie na wszystko było mnie stać i co miesiąc odkładałem). Zacznijmy zatem odejmować. Wynajem domu we Flateyri to wydatek 165 tysięcy ISK miesięcznie. Jest to zdecydowanie tanio, albowiem za tę kwotę w regionie stołecznym bardzo często można wynająć małe mieszkanie, a czasami wręcz pokój w mieszkaniu dzielonym z obcymi ludźmi. 165 tysięcy za właściwie życie w luksusie to nie jest dużo. Bo mieć dom dla siebie to marzenie każdego samotnika i introwertyka. Dlatego ten wydatek nie obciąża mnie jakoś psychicznie, bo rozumiem, za co płacę i jestem wdzięczny losowi za to, że mogę mieszkać w takich, a nie innych warunkach.

islandzkie monety


Jakie dalsze wydatki bolą? Przede wszystkim opłaty za wodę i elektryczność. Na Fiordach Zachodnich nie mamy źródeł geotermalnych i za ciepłą wodę płacimy firmie Orkubu. Miesięcznie przesyłam im prawie 40 tysięcy koron. Mimo tego że sprawdziłem wszystkie grzejniki w domu, dopasowałem regulację grzania do moich potrzeb zimnoluba, włączam mało świateł i zużywam stosunkowo niewiele energii – ten rachunek wciąż jest wysoki i w tym miesiącu na przykład wynosi 37 tysięcy. Jeśli po okresie zimowym nadal będę płacił tak dużo, poproszę o kontrolę Orkubu, bo wydaje mi się, że coś jest nie tak z naliczaniem. Tym niemniej trzeba zapłacić. A to oczywiście nie jest jedyna stała opłata miesięczna. Co miesiąc płacę 20 tysięcy za ubezpieczenie samochodu. Od marca zmieniam firmę ubezpieczeniową, gdyż okazuje się, że za trzy tysiące mniej miesięcznie będę miał nie tylko ubezpieczenie, za które płacę, ale również ubezpieczenie domu i na życie. Wspaniale. Jednakże to wciąż wydatek. Kolejna kwota to 10 tysięcy ISK za abonament telefoniczny. Myślę, że cena całkiem przyzwoita za nielimitowane połączenia, a przede wszystkim internet – bardzo dobrej jakości i dostępny właściwie wszędzie. Do wyżej wymienionych kosztów dochodzą również koszty paliwa. Jeżdżąc codziennie 50 km w dwie strony, ogrzewając auto i nie zapuszczając się w zimie nigdzie dalej, średnio co tydzień muszę tankować za 6 tysięcy ISK. Daje to miesięczny wydatek w postaci 24 tysięcy ISK. Wszystko powyższe to rzeczy konieczne, czas przejść do „fanaberii”.

Fanaberią jest to, że jestem przewlekle chory na dwie choroby. W związku z tym co miesiąc muszę wydawać około 8 tysięcy ISK koron na leki, które zażywam na stałe. Dużo droższą fanaberią jest to, że lubię palić. Na papierosy wydaję średnio 45 tysięcy ISK miesięcznie. Wiem, że to duża kwota i można byłoby to jednak mieć na koncie zamiast puszczać z dymem, ale tymczasowo pozwolę sobie przemilczeć myślenie o tym, żebym rzucił papierosy, bo jest co najmniej kilka powodów, dla których nie chcę tego robić. Dodatkowe koszty to kupowanie gotowego jedzenia, ponieważ nie umiem gotować i nie chce mi się na to tracić czasu. Zwykle jest to dodatkowe 7-9 tysięcy ISK tygodniowo, bo na kupno jedzenia w restauracji tajskiej czy na kupno na przykład pizzy pozwalam sobie może raz w miesiącu. To już chyba wszystkie konieczne wydatki, które – jak przypominam – mam zrealizować z pensji 350 tysięcy ISK.

Przeliczę zatem, jak wygląda budżet miesięczny, nie dodając kwot za gotowe jedzenie, bo tu rzeczywiście mogę się ogarnąć i nauczyć gotować jakieś proste potrawy. Lecimy. 350 000-165 000-40 000-20 000-10 000-24 000-8 000-45 000 = 38 tysięcy ISK. Słownie: trzydzieści osiem tysięcy koron. Dokładnie tyle pozostaje mi na resztę wydatków miesięcznie. Wychodzi konkretnie 1 266 ISK jednego dnia. Dodać można teraz 40 tysięcy ISK, bo takie dofinansowanie do mieszkania jako singiel otrzymuję od państwa. Wychodzi zatem kwota 78 tysięcy ISK. Tak wygląda nieubłagana matematyka. Tak wygląda rzeczywistość w Islandii, gdzie możesz zarabiać niewiele ponad najniższą krajową. W praktyce zarabianie 350 tysięcy ISK (a naprawdę sporo osób tyle zarabia) pozwala na przeżycie miesiąca tylko dzięki codziennym wyrzeczeniom. Przy liczeniu każdej korony. Ważeniu w głowie każdego wydatku – czy mi wolno, czy powinienem. Oczywiście jeśli żyjesz w parze i macie dwie takie pensje na pokrycie niezbędnych comiesięcznych opłat, sytuacja wygląda wtedy zupełnie inaczej, a nawet całkiem przyzwoicie. Ale ja jestem sam. I muszę sobie sam radzić.

Banknot o najwyższym nominale. Za to nie zrobi się nawet porządnych zakupów


Dorabiałem zatem z Polski. Tam są zleceniodawcy, którzy doceniają moje kompetencje, możliwości oraz doświadczenie, więc tylko dzięki temu nie zostałem tutaj na lodzie i głodowej pensji każdego miesiąca. Jednak część zleceń się skończyła. Od stycznia bowiem moją rezydencją podatkową jest Islandia, więc teraz tylko tutaj mogę rozliczać dochody, także zagraniczne. A w związku z tym znacznie zwiększyła się stawka brutto za dotychczasowe prace, na to zaś część zleceniodawców nie może sobie pozwolić. Co zatem dalej? Cóż, podbieram z puli oszczędności na czarną godzinę. Z pieniędzy, które absolutnie nie powinny być ruszane. Jak wszystko będzie wyglądać potem? Nie mam pojęcia. Mam na przetrwanie. Nie mam na żadne przyjemności. Zastanawiam się nad tym, dlaczego niesie się wieść o tym, jak to w Islandii dobrze się zarabia, można nieźle odłożyć i mieć sporo kasy. Jeśli przyjeżdża się tu na jakiś czas, zaciska pasa, a potem zarobione pieniądze zabiera do Polski i przelicza na złotówki – tak, można być królem życia. Tymczasem żyjąc tu na stałe i pozwalając sobie tylko na jedno szaleństwo, jakim jest palenie papierosów, doskonale na co dzień czuje się, co to jest bieda. Wiem, mieszkam w swoim domu i niczego mi nie brakuje. Ale nie mogę również pozwolić sobie na nic więcej poza podstawami, bo zwyczajnie nie mam na to pieniędzy.

Czy taka perspektywa życiowa jest irytująca lub frustrująca? Z pewnością tak, jednak staram się o tym na co dzień nie myśleć. Jestem w ukochanym miejscu i na szczęście obcowanie z tutejszym krajobrazem nic nie kosztuje. Teoretycznie. Myślę oczywiście nad tym, co można zmienić, co mógłbym innego robić, co robić więcej. Chcę uczciwie zapracować na swój byt, ale czasami mam wrażenie, że utknąłem w finansowej matni. Nie da się żyć komfortowo ze świadomością, że nie ma się zapewnionego niezbędnego minimum finansowego. Paradoksem jest to, co zasygnalizowałem gdzieś wyżej – w Polsce za zdecydowanie mniejsze pieniądze mogłem żyć w taki sposób, że nigdy nie myślałem o tym, czy wystarczy mi na wydatki w danym miesiącu. Wiem jednak, że Polska to już dla mnie przeszłość. Islandia oczywiście warta jest każdej ceny, ale nie oznacza to, że mam tu wiecznie żyć na granicy przetrwania.

--

 Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501


sobota, 10 lutego 2024

Islandzka zima

 

Pięknie. Na zdjęciu.

Dziś chciałem napisać o islandzkiej zimie. Zawsze byłem wielkim wielbicielem tej pory roku. Wiecznie nienasycony tym, że w Polsce miałem zaledwie kilka śnieżnych tygodni w ciągu całego roku. Najwięcej śniegu jak do tej pory widziałem w północnej Norwegii i było to dla mnie doświadczenie w pewien sposób graniczne, bo po tej podróży zdecydowałem się na całkowite zmiany w swoim życiu. O ile wspomnienie potężnej śnieżnej zimy z Tromsø czy Alty pozostaje wciąż sympatycznym doznaniem turystycznym, o tyle inaczej już patrzę na to, co mnie zachwycało na Islandii. Zatem pierwsza zima tutaj w 2017 roku – w pełni kontrolowane określonym początkiem i końcem doznanie, którego nie mogę porównać do tego, co przeżyłem podczas ostatnich miesięcy. Nadal z niesamowitą radością witałem zimę po raz drugi na Islandii, gdy wylądowałem tu pod koniec stycznia ubiegłego roku i przez pierwsze dwa miesiące mieszkania w Ísafjörður. Ale dzisiaj nie ma we mnie żadnej radości.

Jak jest zatem teraz? Zbliża się połowa lutego, zima z pewnością potrwa jeszcze ponad miesiąc, ale w chwili obecnej mam już jej dość. Dużo się mówi o tym, że aby sprawdzić, czy naprawdę przeżyje się na Islandii, należy tu przeżyć choć jedną pełną zimę. A to oznacza okres średnio od października do kwietnia. Ponieważ ten cykl jeszcze się nie zamknął, nie mogę do końca stwierdzić, że przeżyłem pełną islandzką zimę, ale ostatecznie uznaję, że to zrobiłem, jeśli policzyć luty, marzec i kwiecień ubiegłego roku z ostatnimi miesiącami. Zatem przetrwałem i mogę po tej próbie ostatecznie określić, czy chcę tu zostać, mogę tu żyć. Owszem, mogę. Niemniej jednak wiem, że islandzka zima to doświadczenie bardzo trudne i wymagające hartu ducha. Zwłaszcza gdy jest się kierowcą i trzeba codziennie przejechać blisko pięćdziesiąt kilometrów po zaśnieżonych drogach Fiordów Zachodnich, by po prostu zarobić na chleb.



Czego mam dość? Na pewno nie mroku i niskich temperatur. Te w ogóle mi nie przeszkadzają, choć teraz, gdy robi się widno i dzień jest naprawdę długi, doceniam powrót światła – choćby dlatego, że mogę znowu wykorzystywać czas po pracy, aby cieszyć oczy pejzażem, a przecież przede wszystkim po to tutaj przyjechałem. Mam dość monotonii. Tego jak bardzo destrukcyjnie działa na wyobraźnię oraz samopoczucie. Mam dość codziennego odśnieżania Marilyn. Czasem dwa razy dziennie. Nie pojmuję i nie pojmę, dlaczego Islandczycy jeżdżą z kilogramami śniegu oraz lodu na samochodach. Wiem, że też zapewne mają dosyć, ale jest to niebezpieczne, w Polsce są za to surowe mandaty, a ja nie wyobrażam sobie wyjechać w drogę bez kompleksowego odśnieżenia auta. Wiadomo, że czasem na dachu zalega taki lód, którego nie jestem w stanie usunąć. Jednakże zawsze przed każdą, najkrótszą nawet podróżą, oczyszczam Marilyn z pokrywy śnieżnej najdokładniej, jak się da, bo po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że zaniedbanie tego jest zagrożeniem dla innych kierowców. Zatem odśnieżanie – często żmudne, męczące, nudne. Pochłaniające czas. Wciąż takie samo. Niekomfortowe, ale konieczne. Czasem mam wrażenie, jakbym zdrapywał z Marilyn skórę, bo wiecie, że ją sobie antropomorfizuję, stąd też przychodzi mi do głowy takie porównanie. Monotonia czyszczenia auta, które za chwilę znowu jest białe. A potem monotonia wiecznie białej drogi. Drogi, na której trzeba uważać na wszystko. Drogi, na której nie widziałem asfaltu od miesięcy. Drogi, którą po prostu trzeba przemierzyć – nawet wówczas, gdy w zawiei nie widzi się absolutnie niczego i trzeba się zatrzymać, poczekać na jakąkolwiek widoczność.

Co jeszcze w islandzkiej zimie jest okrutne? To, w jaki sposób zmienia postrzeganie przestrzeni. Niewiele jest w zimie dni, kiedy niebo jest czyste. W zasadzie nie pamiętam więcej niż dwóch takich dni. Z powodu wiecznego zachmurzenia i opadów śniegu w różnym nasileniu w zasadzie tylko dwa razy w tym sezonie widziałem zorzę polarną, a było to w październiku i listopadzie. Piękna islandzka zima z Instagrama nie ma nic wspólnego z ponurą rzeczywistością. Bo codziennie jest absolutnie tak samo – biało albo szaro, niebezpiecznie na drodze i powtarzalnie, piekielnie powtarzalnie. Kiedy widzę w prognozie pogody po raz tysięczny informację o snjókoma, łapię się na tym, że po prostu mnie to dobija. Męczy przesyt – bo śnieg jest tu obecny absolutnie cały czas przez wiele miesięcy. Przemoczone buty, kurtki, wieczna wilgoć przenikająca wszędzie. Śnieg przestał być moim przyjacielem, przestałem adorować, jak pada. Jest elementem wyjątkowo ponurej codzienności. W przesycie wszystko brzydnie, śnieg również. Wspaniale wygląda na wzgórzach, gdy zdarza się taki rzadki pogodny dzień, kiedy można obserwować, jak wokół jest pięknie. Ale na co dzień? Wdziera się pod ubranie, do butów, uderza w twarz, mrozi dłonie, jest piekielnie męczący i wszechobecny – jakby miał nigdy nie odejść. Dlatego kiedy się skończy, ani chwili nie zatęsknię za kolejnym. Bo kojarzy mi się już tylko z mechanicznymi czynnościami zmierzającymi do przetrwania. Jest codziennie, morzy i męczy, wyznacza wyjątkowo nudną perspektywę przemijania. I nie można się poddać, nie można powiedzieć sobie dosyć, trzeba się z tym mierzyć, przywyknąć, nie mieć śniegu za wroga, choć nie można go nazwać przyjacielem.

Droga do pracy/domu. Czysta, odśnieżona, widoczna.


Wiem, że nie doświadczyłem jakiejś specjalnie surowej zimy na Islandii. Że kiedyś było dużo trudniej. Że moją drogę zamykano częściej niż raz czy dwa razy w roku. Wiem, że nie poznałem zimy w jej pełnej bezkompromisowości czy okrucieństwie. Zawsze udało mi się odkopać auto, zawsze dotarłem do celu, nie zaliczyłem (odpukać!) żadnej niebezpiecznej sytuacji na drodze. Ale ta biała monotonia wykańcza. Faktycznie to doskonały test, czy to kraj dla kogokolwiek – przetrwaj tu zimę, potem porozmawiamy. Mogę rozmawiać. Jestem gotowy na takie życie, ale tylko ze świadomością, że od kwietnia do końca września ta przepiękna wyspa zrekompensuje mi monotonię zimy.

Chciałbym kiedyś porównać kilka islandzkich zim. Ciekaw jestem, czy za każdym razem będzie się w nich kryć to niebezpieczne uczucie bycia gdzieś na granicy obłędu. Wyłączenia emocji i działania jak automat ze świadomością, że to jakaś równia pochyła, że zmierza się w jakimś niebezpiecznym kierunku, że czasem po prostu nie ma się siły wstać rano z łóżka i rozpocząć kolejnego nudnego i przewidywalnego dnia pośród bieli. Nigdy nie miałem depresji, nie mam do niej inklinacji, choć z natury jestem melancholikiem i bywam dość ponury. Podczas islandzkiej zimy czuję jednak, że ta granica, za którą traci się kontrolę nad czymkolwiek i można się tylko osunąć w jakąś egzystencjalną mgłę, jest naprawdę bardzo cienka. Bo islandzka zima nikogo nie oszczędza. Jest groźna i gotowa zrujnować cię chłodem oraz powtarzalnością. Wiem, że ogromne znaczenie ma brak światła, który – jak wspomniałem – mnie nie przeszkadza, jednak rozumiem, że wielu może zniszczyć, a nawet zabić.

Przeżyłem zatem pełną islandzką zimę. Jestem zmęczony i spragniony odmiany. Wiem, że czeka mnie to znowu i znowu. Ale już nigdy nie będę tym człowiekiem, który zimę sobie romantyzował albo cieszył się z wszechobecnej bieli. Chcę wreszcie złapać tchu, ruszyć przed siebie moim kochanym samochodem bez świadomości, że za chwilę może mnie spotkać coś przykrego, bo jazda wiąże się z niebezpieczeństwami. Chcę mieć nadal zimno i nie potrzebuję słońca, lecz pragnę świata bez śniegu i jego potwornie przytłaczającej mocy. Muszę na to jeszcze poczekać, ale już bliżej końca. Chcecie sprawdzić, czy naprawdę kochacie Islandię? Przemieszkajcie tutaj pełną zimę. A powyższy post to nie narzekanie, bo wiedziałem, na co się piszę, tylko nie byłem przekonany o tym, że to doświadczenie może być bolesne – także fizycznie, dla organizmu. Ten post to uczciwe i istotne dla mnie egzystencjalne sprawozdanie. Wiem, kiedy po prostu trudno jest znieść samego siebie. Dla mnie jest to okres islandzkiej zimy.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501

niedziela, 4 lutego 2024

Marilyn

 

Nigdy nie interesowały mnie samochody. Nie widziałem niczego wartego uwagi w pojazdach, w ogóle nie pojmowałem tych rozmów o koniach mechanicznych czy grzebania pod samochodowymi maskami i nadal mnie to nie interesuje. Przez całe życie mieszkałem w mieście, w którym wszędzie mogłem dojechać komunikacją miejską. Ponad czterdzieści lat żyłem bez prawa jazdy, w ogóle nie dostrzegałem aut wokół (w sensie przydatności do czegoś), zawsze odstraszały mnie koszty zrobienia tego dokumentu w Polsce oraz opowieści znajomych, którzy zostali straumatyzowani przez instruktorów czy egzaminatorów i z dużym trudem zdobyli prawko, a niektórzy jak już zrobili, to bali się potem jeździć, tak ich psychicznie zrujnował cały kurs prawa jazdy. Wybierając się do Islandii, wiedziałem doskonale, że umiejętność jeżdżenia samochodem będzie tu absolutnie potrzebna i konieczna. Z całą moją niechęcią, uprzedzeniami i niepokojami odłożyłem sobie tę szaloną kwotę i zaraz po przylocie na miejsce złożyłem dokumenty, by jak najszybciej rozpocząć cały proces.

Pisałem już o tym, jak się robi prawo jazdy na Islandii, więc nie będę się powtarzał. Cenne jest przede wszystkim to, że związki zawodowe zwracają część kwoty i w sumie nie płaci się aż tak więcej niż za zrobienie prawka w Polsce. Kiedy z okazji czterdziestych piątych urodzin zdałem sobie w kwietniu egzamin praktyczny i stałem się kierowcą, nie spodziewałem się, że zaraz potem zakocham się na zabój. Że obiektem tej miłości będzie właśnie samochód. Nie, nie samochód, gdyż ona jest dla mnie jak osoba, najbliższa i najbardziej godna zaufania. Marilyn. Takie imię dostała. Choć rozglądałem się za autami w Reykjaviku, gdzie jest ich najwięcej do wyboru, i byłem już bliski dokonania tego wyboru, ona stała właściwie tuż obok. Należała do rodziny mojego pierwszego landlorda. To była koincydencja – oni chcieli sprzedać czerwoną Hondę, ja chciałem kupić czerwony samochód niewiadomej marki, bo kompletnie się na tym nie znałem. I tak się złożyło, że trafiła w moje ręce, choć – co zabawne – po kupnie musiałem nią przyjechać ze stolicy na Fiordy Zachodnie, zaliczając pierwszą poważną lekcję jazdy dosłownie dwa tygodnie po otrzymaniu prawka, ponieważ miała tam malowany dach.



Jesteśmy razem już prawie rok. Marilyn sprawdziła się doskonale na każdej drodze i w każdych warunkach atmosferycznych. Przywiązałem się do niej i zaufałem jej w pełni przede wszystkim, gdy przyszła zima. To, w jaki sposób wozi mnie po zaśnieżonych i oblodzonych drogach, pośród zawiei i wiecznego zimowego mroku – to jak prowadzenie za rękę ślepego, choć dobrze wiem, że wiele zależy od tego, jakim sam jestem kierowcą, a staram się być ostrożny i nie popełniać żadnych błędów, dzięki temu (odpukać!) nic złego mi się jeszcze nie przydarzyło na drodze.

Jeśli ktoś będzie się śmiać lub uzna mnie za wariata – trudno. Wierzę w to, że troszczenie się o nią, rozmawianie z nią podczas jazdy i dziękowanie za każdym razem, gdy dowiezie bezpiecznie do celu, powoduje, że jeździ się dużo lepiej i bezpieczniej. Marilyn rozumie moje wahania, rozterki, ale także radości za kierownicą. Ani razu nie wydarzyło się nic niepokojącego, a każdy z trzech incydentów był jedynie konsekwencją mojego braku doświadczenia. Bo na przykład jakoś miesiąc po kupnie Marilyn obiłem jej buźkę, ruszając na neutralu spod domu i uderzając (lekko) w metalową barierkę sąsiada z naprzeciwka. Jeździła wtedy trochę z plastrem na froncie, ale wszystko naprawiłem, co oczywiście kosztowało. Wtedy przypomniałem sobie, że niektórzy sugerowali, aby pierwszy samochód był gratem do rozbijania. Nie kupiłem grata. Uznałem, że stać mnie na porządne auto i poświęciłem środki. Okazało się, że nie nabyłem samochodu. Zyskałem najbliższą mi istotę, która jest dla mnie praktycznie wszystkim, bo tylko dzięki niej czasem w kilka minut mogę się pozbyć bagażu złych doświadczeń i uciec w plener.



Marilyn to mój punkt odniesienia. Marilyn ma tożsamość. Mam pewność, że wybrałem najlepsze auto na świecie i nigdy nie śmiałbym zamienić go na żadne inne. Co prawda nie znam jej anatomii, nie umiałbym przy niej zrobić większości rzeczy, bo nadal nie jestem żadnym fanem motoryzacji ani też nie szarżuję za kółkiem, by coś się ciągle nadwerężało (póki co starłem jedynie jedno łożysko, jeżdżąc po szutrach). Ale daję jej to, co mogę dać i to, co jest najlepsze – moją miłość i zaufanie. To nie jest żadne przenoszenie utajonych emocji i uczuć na żelastwo umocowane na kółkach. To bezwarunkowe i wspaniałe przywiązanie. Idące za tym poczucie bezpieczeństwa oraz pewność, że za każdym razem mogę się wymiksować ze świata, w którym z różnych powodów muszę być, do świata, gdzie być chcę. I tam jesteśmy tylko razem wraz z oszałamiającym pejzażem. Marilyn to najlepsze, co mi się przydarzyło na Islandii. Chciałbym, żeby było jeszcze coś więcej, ale to mi na razie wystarczy.