sobota, 10 lutego 2024

Islandzka zima

 

Pięknie. Na zdjęciu.

Dziś chciałem napisać o islandzkiej zimie. Zawsze byłem wielkim wielbicielem tej pory roku. Wiecznie nienasycony tym, że w Polsce miałem zaledwie kilka śnieżnych tygodni w ciągu całego roku. Najwięcej śniegu jak do tej pory widziałem w północnej Norwegii i było to dla mnie doświadczenie w pewien sposób graniczne, bo po tej podróży zdecydowałem się na całkowite zmiany w swoim życiu. O ile wspomnienie potężnej śnieżnej zimy z Tromsø czy Alty pozostaje wciąż sympatycznym doznaniem turystycznym, o tyle inaczej już patrzę na to, co mnie zachwycało na Islandii. Zatem pierwsza zima tutaj w 2017 roku – w pełni kontrolowane określonym początkiem i końcem doznanie, którego nie mogę porównać do tego, co przeżyłem podczas ostatnich miesięcy. Nadal z niesamowitą radością witałem zimę po raz drugi na Islandii, gdy wylądowałem tu pod koniec stycznia ubiegłego roku i przez pierwsze dwa miesiące mieszkania w Ísafjörður. Ale dzisiaj nie ma we mnie żadnej radości.

Jak jest zatem teraz? Zbliża się połowa lutego, zima z pewnością potrwa jeszcze ponad miesiąc, ale w chwili obecnej mam już jej dość. Dużo się mówi o tym, że aby sprawdzić, czy naprawdę przeżyje się na Islandii, należy tu przeżyć choć jedną pełną zimę. A to oznacza okres średnio od października do kwietnia. Ponieważ ten cykl jeszcze się nie zamknął, nie mogę do końca stwierdzić, że przeżyłem pełną islandzką zimę, ale ostatecznie uznaję, że to zrobiłem, jeśli policzyć luty, marzec i kwiecień ubiegłego roku z ostatnimi miesiącami. Zatem przetrwałem i mogę po tej próbie ostatecznie określić, czy chcę tu zostać, mogę tu żyć. Owszem, mogę. Niemniej jednak wiem, że islandzka zima to doświadczenie bardzo trudne i wymagające hartu ducha. Zwłaszcza gdy jest się kierowcą i trzeba codziennie przejechać blisko pięćdziesiąt kilometrów po zaśnieżonych drogach Fiordów Zachodnich, by po prostu zarobić na chleb.



Czego mam dość? Na pewno nie mroku i niskich temperatur. Te w ogóle mi nie przeszkadzają, choć teraz, gdy robi się widno i dzień jest naprawdę długi, doceniam powrót światła – choćby dlatego, że mogę znowu wykorzystywać czas po pracy, aby cieszyć oczy pejzażem, a przecież przede wszystkim po to tutaj przyjechałem. Mam dość monotonii. Tego jak bardzo destrukcyjnie działa na wyobraźnię oraz samopoczucie. Mam dość codziennego odśnieżania Marilyn. Czasem dwa razy dziennie. Nie pojmuję i nie pojmę, dlaczego Islandczycy jeżdżą z kilogramami śniegu oraz lodu na samochodach. Wiem, że też zapewne mają dosyć, ale jest to niebezpieczne, w Polsce są za to surowe mandaty, a ja nie wyobrażam sobie wyjechać w drogę bez kompleksowego odśnieżenia auta. Wiadomo, że czasem na dachu zalega taki lód, którego nie jestem w stanie usunąć. Jednakże zawsze przed każdą, najkrótszą nawet podróżą, oczyszczam Marilyn z pokrywy śnieżnej najdokładniej, jak się da, bo po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że zaniedbanie tego jest zagrożeniem dla innych kierowców. Zatem odśnieżanie – często żmudne, męczące, nudne. Pochłaniające czas. Wciąż takie samo. Niekomfortowe, ale konieczne. Czasem mam wrażenie, jakbym zdrapywał z Marilyn skórę, bo wiecie, że ją sobie antropomorfizuję, stąd też przychodzi mi do głowy takie porównanie. Monotonia czyszczenia auta, które za chwilę znowu jest białe. A potem monotonia wiecznie białej drogi. Drogi, na której trzeba uważać na wszystko. Drogi, na której nie widziałem asfaltu od miesięcy. Drogi, którą po prostu trzeba przemierzyć – nawet wówczas, gdy w zawiei nie widzi się absolutnie niczego i trzeba się zatrzymać, poczekać na jakąkolwiek widoczność.

Co jeszcze w islandzkiej zimie jest okrutne? To, w jaki sposób zmienia postrzeganie przestrzeni. Niewiele jest w zimie dni, kiedy niebo jest czyste. W zasadzie nie pamiętam więcej niż dwóch takich dni. Z powodu wiecznego zachmurzenia i opadów śniegu w różnym nasileniu w zasadzie tylko dwa razy w tym sezonie widziałem zorzę polarną, a było to w październiku i listopadzie. Piękna islandzka zima z Instagrama nie ma nic wspólnego z ponurą rzeczywistością. Bo codziennie jest absolutnie tak samo – biało albo szaro, niebezpiecznie na drodze i powtarzalnie, piekielnie powtarzalnie. Kiedy widzę w prognozie pogody po raz tysięczny informację o snjókoma, łapię się na tym, że po prostu mnie to dobija. Męczy przesyt – bo śnieg jest tu obecny absolutnie cały czas przez wiele miesięcy. Przemoczone buty, kurtki, wieczna wilgoć przenikająca wszędzie. Śnieg przestał być moim przyjacielem, przestałem adorować, jak pada. Jest elementem wyjątkowo ponurej codzienności. W przesycie wszystko brzydnie, śnieg również. Wspaniale wygląda na wzgórzach, gdy zdarza się taki rzadki pogodny dzień, kiedy można obserwować, jak wokół jest pięknie. Ale na co dzień? Wdziera się pod ubranie, do butów, uderza w twarz, mrozi dłonie, jest piekielnie męczący i wszechobecny – jakby miał nigdy nie odejść. Dlatego kiedy się skończy, ani chwili nie zatęsknię za kolejnym. Bo kojarzy mi się już tylko z mechanicznymi czynnościami zmierzającymi do przetrwania. Jest codziennie, morzy i męczy, wyznacza wyjątkowo nudną perspektywę przemijania. I nie można się poddać, nie można powiedzieć sobie dosyć, trzeba się z tym mierzyć, przywyknąć, nie mieć śniegu za wroga, choć nie można go nazwać przyjacielem.

Droga do pracy/domu. Czysta, odśnieżona, widoczna.


Wiem, że nie doświadczyłem jakiejś specjalnie surowej zimy na Islandii. Że kiedyś było dużo trudniej. Że moją drogę zamykano częściej niż raz czy dwa razy w roku. Wiem, że nie poznałem zimy w jej pełnej bezkompromisowości czy okrucieństwie. Zawsze udało mi się odkopać auto, zawsze dotarłem do celu, nie zaliczyłem (odpukać!) żadnej niebezpiecznej sytuacji na drodze. Ale ta biała monotonia wykańcza. Faktycznie to doskonały test, czy to kraj dla kogokolwiek – przetrwaj tu zimę, potem porozmawiamy. Mogę rozmawiać. Jestem gotowy na takie życie, ale tylko ze świadomością, że od kwietnia do końca września ta przepiękna wyspa zrekompensuje mi monotonię zimy.

Chciałbym kiedyś porównać kilka islandzkich zim. Ciekaw jestem, czy za każdym razem będzie się w nich kryć to niebezpieczne uczucie bycia gdzieś na granicy obłędu. Wyłączenia emocji i działania jak automat ze świadomością, że to jakaś równia pochyła, że zmierza się w jakimś niebezpiecznym kierunku, że czasem po prostu nie ma się siły wstać rano z łóżka i rozpocząć kolejnego nudnego i przewidywalnego dnia pośród bieli. Nigdy nie miałem depresji, nie mam do niej inklinacji, choć z natury jestem melancholikiem i bywam dość ponury. Podczas islandzkiej zimy czuję jednak, że ta granica, za którą traci się kontrolę nad czymkolwiek i można się tylko osunąć w jakąś egzystencjalną mgłę, jest naprawdę bardzo cienka. Bo islandzka zima nikogo nie oszczędza. Jest groźna i gotowa zrujnować cię chłodem oraz powtarzalnością. Wiem, że ogromne znaczenie ma brak światła, który – jak wspomniałem – mnie nie przeszkadza, jednak rozumiem, że wielu może zniszczyć, a nawet zabić.

Przeżyłem zatem pełną islandzką zimę. Jestem zmęczony i spragniony odmiany. Wiem, że czeka mnie to znowu i znowu. Ale już nigdy nie będę tym człowiekiem, który zimę sobie romantyzował albo cieszył się z wszechobecnej bieli. Chcę wreszcie złapać tchu, ruszyć przed siebie moim kochanym samochodem bez świadomości, że za chwilę może mnie spotkać coś przykrego, bo jazda wiąże się z niebezpieczeństwami. Chcę mieć nadal zimno i nie potrzebuję słońca, lecz pragnę świata bez śniegu i jego potwornie przytłaczającej mocy. Muszę na to jeszcze poczekać, ale już bliżej końca. Chcecie sprawdzić, czy naprawdę kochacie Islandię? Przemieszkajcie tutaj pełną zimę. A powyższy post to nie narzekanie, bo wiedziałem, na co się piszę, tylko nie byłem przekonany o tym, że to doświadczenie może być bolesne – także fizycznie, dla organizmu. Ten post to uczciwe i istotne dla mnie egzystencjalne sprawozdanie. Wiem, kiedy po prostu trudno jest znieść samego siebie. Dla mnie jest to okres islandzkiej zimy.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz