Pięknie. Na zdjęciu. |
Dziś chciałem napisać o islandzkiej zimie. Zawsze byłem wielkim wielbicielem tej pory roku. Wiecznie nienasycony tym, że w Polsce miałem zaledwie kilka śnieżnych tygodni w ciągu całego roku. Najwięcej śniegu jak do tej pory widziałem w północnej Norwegii i było to dla mnie doświadczenie w pewien sposób graniczne, bo po tej podróży zdecydowałem się na całkowite zmiany w swoim życiu. O ile wspomnienie potężnej śnieżnej zimy z Tromsø czy Alty pozostaje wciąż sympatycznym doznaniem turystycznym, o tyle inaczej już patrzę na to, co mnie zachwycało na Islandii. Zatem pierwsza zima tutaj w 2017 roku – w pełni kontrolowane określonym początkiem i końcem doznanie, którego nie mogę porównać do tego, co przeżyłem podczas ostatnich miesięcy. Nadal z niesamowitą radością witałem zimę po raz drugi na Islandii, gdy wylądowałem tu pod koniec stycznia ubiegłego roku i przez pierwsze dwa miesiące mieszkania w Ísafjörður. Ale dzisiaj nie ma we mnie żadnej radości.
Jak jest zatem teraz? Zbliża
się połowa lutego, zima z pewnością potrwa jeszcze ponad miesiąc, ale w chwili
obecnej mam już jej dość. Dużo się mówi o tym, że aby sprawdzić, czy naprawdę
przeżyje się na Islandii, należy tu przeżyć choć jedną pełną zimę. A to oznacza
okres średnio od października do kwietnia. Ponieważ ten cykl jeszcze się nie zamknął,
nie mogę do końca stwierdzić, że przeżyłem pełną islandzką zimę, ale
ostatecznie uznaję, że to zrobiłem, jeśli policzyć luty, marzec i kwiecień
ubiegłego roku z ostatnimi miesiącami. Zatem przetrwałem i mogę po tej próbie
ostatecznie określić, czy chcę tu zostać, mogę tu żyć. Owszem, mogę. Niemniej
jednak wiem, że islandzka zima to doświadczenie bardzo trudne i wymagające
hartu ducha. Zwłaszcza gdy jest się kierowcą i trzeba codziennie przejechać
blisko pięćdziesiąt kilometrów po zaśnieżonych drogach Fiordów Zachodnich, by
po prostu zarobić na chleb.
Czego mam dość? Na pewno nie
mroku i niskich temperatur. Te w ogóle mi nie przeszkadzają, choć teraz, gdy
robi się widno i dzień jest naprawdę długi, doceniam powrót światła – choćby
dlatego, że mogę znowu wykorzystywać czas po pracy, aby cieszyć oczy pejzażem,
a przecież przede wszystkim po to tutaj przyjechałem. Mam dość monotonii. Tego
jak bardzo destrukcyjnie działa na wyobraźnię oraz samopoczucie. Mam dość
codziennego odśnieżania Marilyn. Czasem dwa razy dziennie. Nie pojmuję i nie
pojmę, dlaczego Islandczycy jeżdżą z kilogramami śniegu oraz lodu na
samochodach. Wiem, że też zapewne mają dosyć, ale jest to niebezpieczne, w
Polsce są za to surowe mandaty, a ja nie wyobrażam sobie wyjechać w drogę bez
kompleksowego odśnieżenia auta. Wiadomo, że czasem na dachu zalega taki lód,
którego nie jestem w stanie usunąć. Jednakże zawsze przed każdą, najkrótszą
nawet podróżą, oczyszczam Marilyn z pokrywy śnieżnej najdokładniej, jak się da,
bo po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że zaniedbanie tego jest zagrożeniem dla
innych kierowców. Zatem odśnieżanie – często żmudne, męczące, nudne.
Pochłaniające czas. Wciąż takie samo. Niekomfortowe, ale konieczne. Czasem mam
wrażenie, jakbym zdrapywał z Marilyn skórę, bo wiecie, że ją sobie
antropomorfizuję, stąd też przychodzi mi do głowy takie porównanie. Monotonia
czyszczenia auta, które za chwilę znowu jest białe. A potem monotonia wiecznie
białej drogi. Drogi, na której trzeba uważać na wszystko. Drogi, na której nie
widziałem asfaltu od miesięcy. Drogi, którą po prostu trzeba przemierzyć –
nawet wówczas, gdy w zawiei nie widzi się absolutnie niczego i trzeba się
zatrzymać, poczekać na jakąkolwiek widoczność.
Co jeszcze w islandzkiej zimie
jest okrutne? To, w jaki sposób zmienia postrzeganie przestrzeni. Niewiele jest
w zimie dni, kiedy niebo jest czyste. W zasadzie nie pamiętam więcej niż dwóch
takich dni. Z powodu wiecznego zachmurzenia i opadów śniegu w różnym nasileniu
w zasadzie tylko dwa razy w tym sezonie widziałem zorzę polarną, a było to w
październiku i listopadzie. Piękna islandzka zima z Instagrama nie ma nic
wspólnego z ponurą rzeczywistością. Bo codziennie jest absolutnie tak samo –
biało albo szaro, niebezpiecznie na drodze i powtarzalnie, piekielnie
powtarzalnie. Kiedy widzę w prognozie pogody po raz tysięczny informację o snjókoma,
łapię się na tym, że po prostu mnie to dobija. Męczy przesyt – bo śnieg jest tu
obecny absolutnie cały czas przez wiele miesięcy. Przemoczone buty, kurtki,
wieczna wilgoć przenikająca wszędzie. Śnieg przestał być moim przyjacielem,
przestałem adorować, jak pada. Jest elementem wyjątkowo ponurej codzienności. W
przesycie wszystko brzydnie, śnieg również. Wspaniale wygląda na wzgórzach, gdy
zdarza się taki rzadki pogodny dzień, kiedy można obserwować, jak wokół jest
pięknie. Ale na co dzień? Wdziera się pod ubranie, do butów, uderza w twarz,
mrozi dłonie, jest piekielnie męczący i wszechobecny – jakby miał nigdy nie
odejść. Dlatego kiedy się skończy, ani chwili nie zatęsknię za kolejnym. Bo
kojarzy mi się już tylko z mechanicznymi czynnościami zmierzającymi do
przetrwania. Jest codziennie, morzy i męczy, wyznacza wyjątkowo nudną
perspektywę przemijania. I nie można się poddać, nie można powiedzieć sobie
dosyć, trzeba się z tym mierzyć, przywyknąć, nie mieć śniegu za wroga, choć nie
można go nazwać przyjacielem.
Droga do pracy/domu. Czysta, odśnieżona, widoczna.
Wiem, że nie doświadczyłem
jakiejś specjalnie surowej zimy na Islandii. Że kiedyś było dużo trudniej. Że
moją drogę zamykano częściej niż raz czy dwa razy w roku. Wiem, że nie poznałem
zimy w jej pełnej bezkompromisowości czy okrucieństwie. Zawsze udało mi się
odkopać auto, zawsze dotarłem do celu, nie zaliczyłem (odpukać!) żadnej
niebezpiecznej sytuacji na drodze. Ale ta biała monotonia wykańcza. Faktycznie
to doskonały test, czy to kraj dla kogokolwiek – przetrwaj tu zimę, potem
porozmawiamy. Mogę rozmawiać. Jestem gotowy na takie życie, ale tylko ze
świadomością, że od kwietnia do końca września ta przepiękna wyspa
zrekompensuje mi monotonię zimy.
Chciałbym kiedyś porównać
kilka islandzkich zim. Ciekaw jestem, czy za każdym razem będzie się w nich
kryć to niebezpieczne uczucie bycia gdzieś na granicy obłędu. Wyłączenia emocji
i działania jak automat ze świadomością, że to jakaś równia pochyła, że zmierza
się w jakimś niebezpiecznym kierunku, że czasem po prostu nie ma się siły wstać
rano z łóżka i rozpocząć kolejnego nudnego i przewidywalnego dnia pośród bieli.
Nigdy nie miałem depresji, nie mam do niej inklinacji, choć z natury jestem
melancholikiem i bywam dość ponury. Podczas islandzkiej zimy czuję jednak, że
ta granica, za którą traci się kontrolę nad czymkolwiek i można się tylko
osunąć w jakąś egzystencjalną mgłę, jest naprawdę bardzo cienka. Bo islandzka
zima nikogo nie oszczędza. Jest groźna i gotowa zrujnować cię chłodem oraz
powtarzalnością. Wiem, że ogromne znaczenie ma brak światła, który – jak
wspomniałem – mnie nie przeszkadza, jednak rozumiem, że wielu może zniszczyć, a
nawet zabić.
Przeżyłem zatem pełną
islandzką zimę. Jestem zmęczony i spragniony odmiany. Wiem, że czeka mnie to
znowu i znowu. Ale już nigdy nie będę tym człowiekiem, który zimę sobie
romantyzował albo cieszył się z wszechobecnej bieli. Chcę wreszcie złapać tchu,
ruszyć przed siebie moim kochanym samochodem bez świadomości, że za chwilę może
mnie spotkać coś przykrego, bo jazda wiąże się z niebezpieczeństwami. Chcę mieć
nadal zimno i nie potrzebuję słońca, lecz pragnę świata bez śniegu i jego
potwornie przytłaczającej mocy. Muszę na to jeszcze poczekać, ale już bliżej
końca. Chcecie sprawdzić, czy naprawdę kochacie Islandię? Przemieszkajcie tutaj
pełną zimę. A powyższy post to nie narzekanie, bo wiedziałem, na co się piszę,
tylko nie byłem przekonany o tym, że to doświadczenie może być bolesne – także
fizycznie, dla organizmu. Ten post to uczciwe i istotne dla mnie egzystencjalne
sprawozdanie. Wiem, kiedy po prostu trudno jest znieść samego siebie. Dla mnie
jest to okres islandzkiej zimy.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz