Krajobraz jest za darmo, |
Napisałem już post o islandzkich zarobkach TUTAJ, więc nie będę powtarzał tego, co w nim zawarłem. Mogę jedynie po raz kolejny stwierdzić, że żyć na Islandii w pojedynkę jest niezwykle ciężko. Zwłaszcza gdy ma się takie „ekstrawagancje” jak nałóg palenia papierosów czy konieczność comiesięcznego wykupowania lekarstw na choroby przewlekłe. Dziś chciałem dokonać konkretnego matematycznego rozliczenia, by pokazać wam, jak skomplikowane jest dopięcie finansowe miesiąca, jeżeli jest się w sytuacji takiej jak ja. I choć podkreśliłem to w poście, o którym wspomniałem wyżej, warto nazwać rzecz po imieniu – na islandzkiej prowincji nawet ze znajomością języka nie ma większych możliwości, aby zwiększyć swoje zarobki, bo po prostu miejsca oferujące pracę są mocno ograniczone. Najlepiej byłoby pracować na dwa etaty, czyli poświęcać pracy cały swój czas. Ani w Polsce, ani tym bardziej tutaj nie żyłem, by pracować, lecz generalnie pracuję, aby żyć. Chcę również obalić mit, że z Polski wyjeżdża się i zarabia kokosy w krajach nordyckich.
Jak zatem wygląda matematyka?
Uśredniam moje miesięczne islandzkie zarobki, które są bardzo niskie, ale dużo
niższe niż na przykład zasiłek dla bezrobotnych, na który można przejść po
przepracowanym roku. Jest to zatem około 350 tysięcy islandzkich koron (ISK). W
przeliczeniu na złotówki to imponujące 10 tysięcy, czyli jakieś 2-3 tysiące mniej,
niż zarabiałem w Polsce przed wyjazdem (zaznaczam w tym miejscu, że za tę kwotę
w ojczyźnie generalnie na wszystko było mnie stać i co miesiąc odkładałem).
Zacznijmy zatem odejmować. Wynajem domu we Flateyri to wydatek 165 tysięcy ISK
miesięcznie. Jest to zdecydowanie tanio, albowiem za tę kwotę w regionie
stołecznym bardzo często można wynająć małe mieszkanie, a czasami wręcz pokój w
mieszkaniu dzielonym z obcymi ludźmi. 165 tysięcy za właściwie życie w luksusie
to nie jest dużo. Bo mieć dom dla siebie to marzenie każdego samotnika i
introwertyka. Dlatego ten wydatek nie obciąża mnie jakoś psychicznie, bo
rozumiem, za co płacę i jestem wdzięczny losowi za to, że mogę mieszkać w
takich, a nie innych warunkach.
Jakie dalsze wydatki bolą?
Przede wszystkim opłaty za wodę i elektryczność. Na Fiordach Zachodnich nie
mamy źródeł geotermalnych i za ciepłą wodę płacimy firmie Orkubu. Miesięcznie
przesyłam im prawie 40 tysięcy koron. Mimo tego że sprawdziłem wszystkie grzejniki
w domu, dopasowałem regulację grzania do moich potrzeb zimnoluba, włączam mało
świateł i zużywam stosunkowo niewiele energii – ten rachunek wciąż jest wysoki
i w tym miesiącu na przykład wynosi 37 tysięcy. Jeśli po okresie zimowym nadal
będę płacił tak dużo, poproszę o kontrolę Orkubu, bo wydaje mi się, że coś jest
nie tak z naliczaniem. Tym niemniej trzeba zapłacić. A to oczywiście nie jest
jedyna stała opłata miesięczna. Co miesiąc płacę 20 tysięcy za ubezpieczenie
samochodu. Od marca zmieniam firmę ubezpieczeniową, gdyż okazuje się, że za
trzy tysiące mniej miesięcznie będę miał nie tylko ubezpieczenie, za które
płacę, ale również ubezpieczenie domu i na życie. Wspaniale. Jednakże to wciąż
wydatek. Kolejna kwota to 10 tysięcy ISK za abonament telefoniczny. Myślę, że
cena całkiem przyzwoita za nielimitowane połączenia, a przede wszystkim
internet – bardzo dobrej jakości i dostępny właściwie wszędzie. Do wyżej
wymienionych kosztów dochodzą również koszty paliwa. Jeżdżąc codziennie 50 km w
dwie strony, ogrzewając auto i nie zapuszczając się w zimie nigdzie dalej,
średnio co tydzień muszę tankować za 6 tysięcy ISK. Daje to miesięczny wydatek
w postaci 24 tysięcy ISK. Wszystko powyższe to rzeczy konieczne, czas przejść
do „fanaberii”.
Fanaberią jest to, że jestem
przewlekle chory na dwie choroby. W związku z tym co miesiąc muszę wydawać
około 8 tysięcy ISK koron na leki, które zażywam na stałe. Dużo droższą
fanaberią jest to, że lubię palić. Na papierosy wydaję średnio 45 tysięcy ISK miesięcznie.
Wiem, że to duża kwota i można byłoby to jednak mieć na koncie zamiast puszczać
z dymem, ale tymczasowo pozwolę sobie przemilczeć myślenie o tym, żebym rzucił
papierosy, bo jest co najmniej kilka powodów, dla których nie chcę tego robić.
Dodatkowe koszty to kupowanie gotowego jedzenia, ponieważ nie umiem gotować i
nie chce mi się na to tracić czasu. Zwykle jest to dodatkowe 7-9 tysięcy ISK
tygodniowo, bo na kupno jedzenia w restauracji tajskiej czy na kupno na
przykład pizzy pozwalam sobie może raz w miesiącu. To już chyba wszystkie
konieczne wydatki, które – jak przypominam – mam zrealizować z pensji 350
tysięcy ISK.
Przeliczę zatem, jak wygląda
budżet miesięczny, nie dodając kwot za gotowe jedzenie, bo tu rzeczywiście mogę
się ogarnąć i nauczyć gotować jakieś proste potrawy. Lecimy. 350 000-165 000-40 000-20 000-10 000-24 000-8 000-45 000
= 38 tysięcy ISK. Słownie: trzydzieści osiem tysięcy koron. Dokładnie tyle
pozostaje mi na resztę wydatków miesięcznie. Wychodzi konkretnie 1 266 ISK
jednego dnia. Dodać można teraz 40 tysięcy ISK, bo takie dofinansowanie do
mieszkania jako singiel otrzymuję od państwa. Wychodzi zatem kwota 78 tysięcy
ISK. Tak wygląda nieubłagana matematyka. Tak wygląda rzeczywistość w Islandii,
gdzie możesz zarabiać niewiele ponad najniższą krajową. W praktyce zarabianie
350 tysięcy ISK (a naprawdę sporo osób tyle zarabia) pozwala na przeżycie miesiąca
tylko dzięki codziennym wyrzeczeniom. Przy liczeniu każdej korony. Ważeniu w
głowie każdego wydatku – czy mi wolno, czy powinienem. Oczywiście jeśli żyjesz
w parze i macie dwie takie pensje na pokrycie niezbędnych comiesięcznych opłat,
sytuacja wygląda wtedy zupełnie inaczej, a nawet całkiem przyzwoicie. Ale ja
jestem sam. I muszę sobie sam radzić.
Banknot o najwyższym nominale. Za to nie zrobi się nawet porządnych zakupów
Dorabiałem zatem z Polski. Tam
są zleceniodawcy, którzy doceniają moje kompetencje, możliwości oraz
doświadczenie, więc tylko dzięki temu nie zostałem tutaj na lodzie i głodowej
pensji każdego miesiąca. Jednak część zleceń się skończyła. Od stycznia bowiem
moją rezydencją podatkową jest Islandia, więc teraz tylko tutaj mogę rozliczać
dochody, także zagraniczne. A w związku z tym znacznie zwiększyła się stawka
brutto za dotychczasowe prace, na to zaś część zleceniodawców nie może sobie
pozwolić. Co zatem dalej? Cóż, podbieram z puli oszczędności na czarną godzinę.
Z pieniędzy, które absolutnie nie powinny być ruszane. Jak wszystko będzie
wyglądać potem? Nie mam pojęcia. Mam na przetrwanie. Nie mam na żadne
przyjemności. Zastanawiam się nad tym, dlaczego niesie się wieść o tym, jak to
w Islandii dobrze się zarabia, można nieźle odłożyć i mieć sporo kasy. Jeśli
przyjeżdża się tu na jakiś czas, zaciska pasa, a potem zarobione pieniądze
zabiera do Polski i przelicza na złotówki – tak, można być królem życia. Tymczasem
żyjąc tu na stałe i pozwalając sobie tylko na jedno szaleństwo, jakim jest
palenie papierosów, doskonale na co dzień czuje się, co to jest bieda. Wiem,
mieszkam w swoim domu i niczego mi nie brakuje. Ale nie mogę również pozwolić
sobie na nic więcej poza podstawami, bo zwyczajnie nie mam na to pieniędzy.
Czy taka perspektywa życiowa
jest irytująca lub frustrująca? Z pewnością tak, jednak staram się o tym na co
dzień nie myśleć. Jestem w ukochanym miejscu i na szczęście obcowanie z
tutejszym krajobrazem nic nie kosztuje. Teoretycznie. Myślę oczywiście nad tym,
co można zmienić, co mógłbym innego robić, co robić więcej. Chcę uczciwie
zapracować na swój byt, ale czasami mam wrażenie, że utknąłem w finansowej
matni. Nie da się żyć komfortowo ze świadomością, że nie ma się zapewnionego
niezbędnego minimum finansowego. Paradoksem jest to, co zasygnalizowałem gdzieś
wyżej – w Polsce za zdecydowanie mniejsze pieniądze mogłem żyć w taki sposób,
że nigdy nie myślałem o tym, czy wystarczy mi na wydatki w danym miesiącu. Wiem
jednak, że Polska to już dla mnie przeszłość. Islandia oczywiście warta jest
każdej ceny, ale nie oznacza to, że mam tu wiecznie żyć na granicy przetrwania.
--
Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje i chcesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, zapraszam: Jarosław Czechowicz, nr konta w Alior Banku 65 2490 0005 0000 4000 2364 6501
|
Trafiłam na Pańskiego bloga przez stronę na wp.
OdpowiedzUsuńCałe życie marzyłam o zamieszkaniu wśród lodów, natury. Teraz czytając bloga wiem, że nasze marzenia, a realne życie to dwa różne bieguny. Mierz siły na zamiary? Oj odwrotnie! Będę czytać Pana teksty i cieszyć się tym, co mam tu w Polsce. Ja gadula z natury, unikającą ludzi. Byłoby pewnie i dobrze, i źle. Dziękuję za możliwość poznawania pięknego, aczkolwiek trudnego zakątka świata. Ela Wroclaw
Doceniam, ze przedstawiasz swoja perspektywe, ale nie rozumiem dlaczego generalizujesz, piszac "Zastanawiam się nad tym, dlaczego niesie się wieść o tym, jak to w Islandii dobrze się zarabia, można nieźle odłożyć i mieć sporo kasy. Jeśli przyjeżdża się tu na jakiś czas, zaciska pasa, a potem zarobione pieniądze zabiera do Polski i przelicza na złotówki – tak, można być królem życia. Tymczasem żyjąc tu na stałe i pozwalając sobie tylko na jedno szaleństwo, jakim jest palenie papierosów, doskonale na co dzień czuje się, co to jest bieda.". Otoz nie, zyjac tu na stale i pozwalajac sobie na szalenstwa albo wygody, mozna tutaj normalnie zyc, i duzo jest takich historii. I dlatego taka sie niesie wiesc, bo jest to mozliwe :)
OdpowiedzUsuń