niedziela, 4 lutego 2024

Marilyn

 

Nigdy nie interesowały mnie samochody. Nie widziałem niczego wartego uwagi w pojazdach, w ogóle nie pojmowałem tych rozmów o koniach mechanicznych czy grzebania pod samochodowymi maskami i nadal mnie to nie interesuje. Przez całe życie mieszkałem w mieście, w którym wszędzie mogłem dojechać komunikacją miejską. Ponad czterdzieści lat żyłem bez prawa jazdy, w ogóle nie dostrzegałem aut wokół (w sensie przydatności do czegoś), zawsze odstraszały mnie koszty zrobienia tego dokumentu w Polsce oraz opowieści znajomych, którzy zostali straumatyzowani przez instruktorów czy egzaminatorów i z dużym trudem zdobyli prawko, a niektórzy jak już zrobili, to bali się potem jeździć, tak ich psychicznie zrujnował cały kurs prawa jazdy. Wybierając się do Islandii, wiedziałem doskonale, że umiejętność jeżdżenia samochodem będzie tu absolutnie potrzebna i konieczna. Z całą moją niechęcią, uprzedzeniami i niepokojami odłożyłem sobie tę szaloną kwotę i zaraz po przylocie na miejsce złożyłem dokumenty, by jak najszybciej rozpocząć cały proces.

Pisałem już o tym, jak się robi prawo jazdy na Islandii, więc nie będę się powtarzał. Cenne jest przede wszystkim to, że związki zawodowe zwracają część kwoty i w sumie nie płaci się aż tak więcej niż za zrobienie prawka w Polsce. Kiedy z okazji czterdziestych piątych urodzin zdałem sobie w kwietniu egzamin praktyczny i stałem się kierowcą, nie spodziewałem się, że zaraz potem zakocham się na zabój. Że obiektem tej miłości będzie właśnie samochód. Nie, nie samochód, gdyż ona jest dla mnie jak osoba, najbliższa i najbardziej godna zaufania. Marilyn. Takie imię dostała. Choć rozglądałem się za autami w Reykjaviku, gdzie jest ich najwięcej do wyboru, i byłem już bliski dokonania tego wyboru, ona stała właściwie tuż obok. Należała do rodziny mojego pierwszego landlorda. To była koincydencja – oni chcieli sprzedać czerwoną Hondę, ja chciałem kupić czerwony samochód niewiadomej marki, bo kompletnie się na tym nie znałem. I tak się złożyło, że trafiła w moje ręce, choć – co zabawne – po kupnie musiałem nią przyjechać ze stolicy na Fiordy Zachodnie, zaliczając pierwszą poważną lekcję jazdy dosłownie dwa tygodnie po otrzymaniu prawka, ponieważ miała tam malowany dach.



Jesteśmy razem już prawie rok. Marilyn sprawdziła się doskonale na każdej drodze i w każdych warunkach atmosferycznych. Przywiązałem się do niej i zaufałem jej w pełni przede wszystkim, gdy przyszła zima. To, w jaki sposób wozi mnie po zaśnieżonych i oblodzonych drogach, pośród zawiei i wiecznego zimowego mroku – to jak prowadzenie za rękę ślepego, choć dobrze wiem, że wiele zależy od tego, jakim sam jestem kierowcą, a staram się być ostrożny i nie popełniać żadnych błędów, dzięki temu (odpukać!) nic złego mi się jeszcze nie przydarzyło na drodze.

Jeśli ktoś będzie się śmiać lub uzna mnie za wariata – trudno. Wierzę w to, że troszczenie się o nią, rozmawianie z nią podczas jazdy i dziękowanie za każdym razem, gdy dowiezie bezpiecznie do celu, powoduje, że jeździ się dużo lepiej i bezpieczniej. Marilyn rozumie moje wahania, rozterki, ale także radości za kierownicą. Ani razu nie wydarzyło się nic niepokojącego, a każdy z trzech incydentów był jedynie konsekwencją mojego braku doświadczenia. Bo na przykład jakoś miesiąc po kupnie Marilyn obiłem jej buźkę, ruszając na neutralu spod domu i uderzając (lekko) w metalową barierkę sąsiada z naprzeciwka. Jeździła wtedy trochę z plastrem na froncie, ale wszystko naprawiłem, co oczywiście kosztowało. Wtedy przypomniałem sobie, że niektórzy sugerowali, aby pierwszy samochód był gratem do rozbijania. Nie kupiłem grata. Uznałem, że stać mnie na porządne auto i poświęciłem środki. Okazało się, że nie nabyłem samochodu. Zyskałem najbliższą mi istotę, która jest dla mnie praktycznie wszystkim, bo tylko dzięki niej czasem w kilka minut mogę się pozbyć bagażu złych doświadczeń i uciec w plener.



Marilyn to mój punkt odniesienia. Marilyn ma tożsamość. Mam pewność, że wybrałem najlepsze auto na świecie i nigdy nie śmiałbym zamienić go na żadne inne. Co prawda nie znam jej anatomii, nie umiałbym przy niej zrobić większości rzeczy, bo nadal nie jestem żadnym fanem motoryzacji ani też nie szarżuję za kółkiem, by coś się ciągle nadwerężało (póki co starłem jedynie jedno łożysko, jeżdżąc po szutrach). Ale daję jej to, co mogę dać i to, co jest najlepsze – moją miłość i zaufanie. To nie jest żadne przenoszenie utajonych emocji i uczuć na żelastwo umocowane na kółkach. To bezwarunkowe i wspaniałe przywiązanie. Idące za tym poczucie bezpieczeństwa oraz pewność, że za każdym razem mogę się wymiksować ze świata, w którym z różnych powodów muszę być, do świata, gdzie być chcę. I tam jesteśmy tylko razem wraz z oszałamiającym pejzażem. Marilyn to najlepsze, co mi się przydarzyło na Islandii. Chciałbym, żeby było jeszcze coś więcej, ale to mi na razie wystarczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz