Nigdy nie interesowały mnie
samochody. Nie widziałem niczego wartego uwagi w pojazdach, w ogóle nie
pojmowałem tych rozmów o koniach mechanicznych czy grzebania pod samochodowymi
maskami i nadal mnie to nie interesuje. Przez całe życie mieszkałem w mieście,
w którym wszędzie mogłem dojechać komunikacją miejską. Ponad czterdzieści lat
żyłem bez prawa jazdy, w ogóle nie dostrzegałem aut wokół (w sensie
przydatności do czegoś), zawsze odstraszały mnie koszty zrobienia tego
dokumentu w Polsce oraz opowieści znajomych, którzy zostali straumatyzowani
przez instruktorów czy egzaminatorów i z dużym trudem zdobyli prawko, a
niektórzy jak już zrobili, to bali się potem jeździć, tak ich psychicznie
zrujnował cały kurs prawa jazdy. Wybierając się do Islandii, wiedziałem
doskonale, że umiejętność jeżdżenia samochodem będzie tu absolutnie potrzebna i
konieczna. Z całą moją niechęcią, uprzedzeniami i niepokojami odłożyłem sobie
tę szaloną kwotę i zaraz po przylocie na miejsce złożyłem dokumenty, by jak
najszybciej rozpocząć cały proces.
Pisałem już o tym, jak się
robi prawo jazdy na Islandii, więc nie będę się powtarzał. Cenne jest przede
wszystkim to, że związki zawodowe zwracają część kwoty i w sumie nie płaci się
aż tak więcej niż za zrobienie prawka w Polsce. Kiedy z okazji czterdziestych
piątych urodzin zdałem sobie w kwietniu egzamin praktyczny i stałem się
kierowcą, nie spodziewałem się, że zaraz potem zakocham się na zabój. Że
obiektem tej miłości będzie właśnie samochód. Nie, nie samochód, gdyż ona jest
dla mnie jak osoba, najbliższa i najbardziej godna zaufania. Marilyn. Takie
imię dostała. Choć rozglądałem się za autami w Reykjaviku, gdzie jest ich
najwięcej do wyboru, i byłem już bliski dokonania tego wyboru, ona stała
właściwie tuż obok. Należała do rodziny mojego pierwszego landlorda. To była
koincydencja – oni chcieli sprzedać czerwoną Hondę, ja chciałem kupić czerwony
samochód niewiadomej marki, bo kompletnie się na tym nie znałem. I tak się
złożyło, że trafiła w moje ręce, choć – co zabawne – po kupnie musiałem nią
przyjechać ze stolicy na Fiordy Zachodnie, zaliczając pierwszą poważną lekcję
jazdy dosłownie dwa tygodnie po otrzymaniu prawka, ponieważ miała tam malowany
dach.
Jesteśmy razem już prawie rok.
Marilyn sprawdziła się doskonale na każdej drodze i w każdych warunkach
atmosferycznych. Przywiązałem się do niej i zaufałem jej w pełni przede
wszystkim, gdy przyszła zima. To, w jaki sposób wozi mnie po zaśnieżonych i oblodzonych
drogach, pośród zawiei i wiecznego zimowego mroku – to jak prowadzenie za rękę
ślepego, choć dobrze wiem, że wiele zależy od tego, jakim sam jestem kierowcą,
a staram się być ostrożny i nie popełniać żadnych błędów, dzięki temu
(odpukać!) nic złego mi się jeszcze nie przydarzyło na drodze.
Jeśli ktoś będzie się śmiać
lub uzna mnie za wariata – trudno. Wierzę w to, że troszczenie się o nią,
rozmawianie z nią podczas jazdy i dziękowanie za każdym razem, gdy dowiezie
bezpiecznie do celu, powoduje, że jeździ się dużo lepiej i bezpieczniej.
Marilyn rozumie moje wahania, rozterki, ale także radości za kierownicą. Ani
razu nie wydarzyło się nic niepokojącego, a każdy z trzech incydentów był
jedynie konsekwencją mojego braku doświadczenia. Bo na przykład jakoś miesiąc
po kupnie Marilyn obiłem jej buźkę, ruszając na neutralu spod domu i uderzając
(lekko) w metalową barierkę sąsiada z naprzeciwka. Jeździła wtedy trochę z
plastrem na froncie, ale wszystko naprawiłem, co oczywiście kosztowało. Wtedy
przypomniałem sobie, że niektórzy sugerowali, aby pierwszy samochód był gratem
do rozbijania. Nie kupiłem grata. Uznałem, że stać mnie na porządne auto i
poświęciłem środki. Okazało się, że nie nabyłem samochodu. Zyskałem najbliższą
mi istotę, która jest dla mnie praktycznie wszystkim, bo tylko dzięki niej czasem
w kilka minut mogę się pozbyć bagażu złych doświadczeń i uciec w plener.
Marilyn to mój punkt odniesienia. Marilyn ma tożsamość. Mam pewność, że wybrałem najlepsze auto na świecie i nigdy nie śmiałbym zamienić go na żadne inne. Co prawda nie znam jej anatomii, nie umiałbym przy niej zrobić większości rzeczy, bo nadal nie jestem żadnym fanem motoryzacji ani też nie szarżuję za kółkiem, by coś się ciągle nadwerężało (póki co starłem jedynie jedno łożysko, jeżdżąc po szutrach). Ale daję jej to, co mogę dać i to, co jest najlepsze – moją miłość i zaufanie. To nie jest żadne przenoszenie utajonych emocji i uczuć na żelastwo umocowane na kółkach. To bezwarunkowe i wspaniałe przywiązanie. Idące za tym poczucie bezpieczeństwa oraz pewność, że za każdym razem mogę się wymiksować ze świata, w którym z różnych powodów muszę być, do świata, gdzie być chcę. I tam jesteśmy tylko razem wraz z oszałamiającym pejzażem. Marilyn to najlepsze, co mi się przydarzyło na Islandii. Chciałbym, żeby było jeszcze coś więcej, ale to mi na razie wystarczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz