wtorek, 29 listopada 2022

Dwa miesiące

 

Dokładnie za dwa miesiące wszystko się zacznie. I dokładnie mówiąc, nie mam pojęcia, co się zacznie. Powoli zaczyna narastać niepokój, który towarzyszył mi zawsze, ale uznawałem go za oczywisty i nieodłączny element planu rewolucji życiowej, zatem staram się cały czas, by nie zamienił się w strach. Bo strach potrafi paraliżować bez względu na stopień zdeterminowania, by coś zrobić. Moja konformistyczna strona natury woła od kilku dni: jedź, masz na to środki, po prostu pomieszkaj sobie tam te dwa miesiące, na czas których wynająłeś mieszkanie, pracuj zdalnie z Polski, zrób sobie przygodę i na początku kwietnia wracaj. Ale wracaj do czego? Sprawa ze sprzedażą mieszkania mi się komplikuje i być może czekałoby na mnie, podobnie jak praca, bo przecież jestem formalnie w tej chwili na urlopie bezpłatnym i dopiero za kilka tygodni zaniosę podanie o rozwiązanie stosunku pracy.

Takie to myśli rozbijają mi się po głowie, jednak staram się je odpędzać. W ogóle niesamowite jest to, w jaki sposób na ostatniej prostej tak zwane racjonalizowanie usiłuje sprowadzić mnie na rzekomo właściwą drogę. Właściwą z jakiego punktu widzenia? Nie zostawiam w Polsce niczego, do czego byłbym przywiązany. Lęk wywołuje jedynie świadomość, że w wieku 44 lat na nowym rynku pracy ogólnie jestem nikim. Uczę się islandzkiego, ale na razie efektem tej nauki jest opanowanie około stu słów i kilku zwrotów. Wszystko potrwa, a ja muszę od 1 lutego dynamicznie rozglądać się za pracą.

Pierwsze kilka dni spędzę na półwyspie Reykjanes, gdzie muszę załatwić formalności związane z pobytem i mam nadzieję, że nie będę czekał długo na kennitalę. A potem – jeśli pogoda pozwoli i samolot wystartuje – przywitam się ponownie z lotniskiem w Ísafjörður, skąd pochodzi zdjęcie zrobione 30 lipca 2016 roku: w dniu, w którym wszystko się zaczęło. Początek tęsknot, marzeń, projekcji. Jak czuje się człowiek, który osiągnie wszystko, o czym w życiu marzył? Czy wtedy przestaje działać ta niesamowita adrenalina, która wyzwala wszystkie działania określane przez niektórych jako szalone?

I rozmyślam trochę nad tym, czy Islandia naprawdę chce u siebie więcej Polaków. Czy ta największa mniejszość na wyspie nie zagospodarowała już każdego jej obszaru, w którym potrzebne były ręce do pracy albo emigrancki potencjał? Jadę w miejsce, co do którego wyimaginowałem sobie, że mnie potrzebuje. To ja potrzebuję Islandii jak tlenu do oddychania. Tymczasem rezygnacja z pracy i kolejne miesiące po niej szybko uświadomiły mi, że każdy jest do zastąpienia. Nie wydarzyło się nic spektakularnego po tym, jak odszedłem ze szkoły. Nie zmieniło się zapewne nic ani tam, ani w polskim szkolnictwie, w którym nadal pracują sfrustrowani ludzie tracący codziennie pasję do zawodu. Zawodu jednego z najpiękniejszych na świecie, który w Polsce jest tak bezkompromisowo deptany.

Nie jestem pewien, czy na Islandii będę pracował w tym zawodzie. Mam przygotowane dokumenty i rekomendację w języku islandzkim, z pewnością roześlę to do szkół na Fiordach Zachodnich. Tymczasem muszę być gotowy na pracę za minimalną islandzką pensję krajową. Zauważcie, że w przeliczeniu na złotówki jest to około 10 tysięcy złotych, jednakże przy takich zarobkach wiedzie się egzystencję spełnionych tylko podstawowych potrzeb, czyli w sumie takie samo życie jak w Polsce. Wiem, że pejzaż i inny rodzaj mentalności ludzi wokół zrekompensują to być może gorzkie powtórzenie. I wiem, że jadę tam z pełnym przekonaniem wyboru miejsca. Nie ma zatem okoliczności, które miałyby mnie stamtąd wygnać. Nie będę wracał w kwietniu – nie ma to sensu i nie to było celem całego planu realizowanego w bieżącym roku. Czeka mnie miesiąc gruntownego czyszczenia mieszkania z różnego rodzaju rzeczy. Może po tym poczuję się swobodniej i z większym komfortem będę patrzył na to, co ekscytujące i wzbudzające dziś trochę wątpliwości.

piątek, 25 listopada 2022

Śladami Anny

 

Napisałem książkę, której akcja częściowo toczy się tam, dokąd zmierzam, i gdzie pojawię się w lutym.

Inga Iwasiów zaznaczyła na okładce mojej powieści „Winne”, że powstała z fascynacji krajobrazem. Trochę tak, chciałem tę mroczną opowieść przedstawić za pomocą islandzkiego chłodu. „Winne” ukazały się wtedy, kiedy nie znaliśmy jeszcze prawdziwego oblicza pandemii koronawirusa, lecz już z coraz większym niepokojem myśleliśmy o tym, że nadciąga coś, czego w swoim życiu jeszcze nie doświadczyliśmy. Wtedy, w marcu 2020 roku, ukazały się moje „Winne”. Trochę przepadły pośród strachu, paniki, przekonania o oszczędzaniu, bo lepiej nie kupić książki, gdyż niebawem trzeba będzie robić zapasy. Wdzierało się do nas nieznane, ludzie zaczęli nosić maseczki, ulice pustoszały, a „Winne” starały się zdobyć zainteresowanie czytelników. Nie do końca się to udało.


Dziś mam wrażenie, że jak żadna inna moja powieść, właśnie ta towarzyszyć mi będzie bardzo intensywnie i być może po prostu jeszcze raz sobie ją przeczytam. Dlaczego? Dlatego że jedną z bohaterek, Annę, umieściłem w Ísafjörður, dokąd starała się uciec przed rozmaitymi życiowymi traumami, lecz głównie przed samą sobą. Co jest przecież niemożliwe, bo w każdą emigrację zabieramy przede wszystkim siebie – to nasz największy stały ciężar, gdy łudzimy się, że zmiana miejsca zamieszkania zmieni naszą psychikę albo przyzwyczajenia (to drugie raczej zmienia). Anna ufa w resztki swojego instynktu, które każą jej uciekać, jednakże w stolicy Fiordów Zachodnich odnajduje na pewien czas spokój. Opowiadając o zimowym Ísafjörður, miałem w pamięci jedynie doświadczenie pobytu na wyspie o tej porze roku w 2017, kiedy to wraz z Piotrkiem Mikołajczakiem i Bereniką Lenard przemierzaliśmy między innymi półwysep Snæfellsnes, czyli zupełnie inny rejon Islandii. Aurę panującą w mojej powieści musiałem więc wymyślić. Połączyć z pejzażem zapamiętanym latem. To, w jaki sposób opowiadam Annę dzięki krajobrazowi i pogodzie, było dowodem na to, w jak wyobrażałem sobie to, co teraz, za kilka miesięcy, stanie się moim prywatnym doświadczeniem. Zmyślałem i za chwilę zobaczę, jak to naprawdę wygląda.

Po co przenosimy fabuły naszych powieści w jakieś inne rejony? Z tęsknoty za nimi, z fascynacji, być może z poczucia, że są w jakiś sposób lepsze i atrakcyjniejsze dla czytelnika niż codzienność wokół? Literatura powstaje z inspiracji oraz ze zmyśleń. Dla mnie jako pisarza „Winne” były opowieścią o ogromnej tęsknocie wyrażanej literacko, która niebawem przestanie nią być dla mnie jako człowieka. I jakkolwiek egocentrycznie to zabrzmi (przypominają mi się teraz poeci na swych wieczorkach poetyckich, którzy ronią łzy, czytając własne utwory), myślę, że ważnym oraz koniecznym doświadczeniem będzie przeczytanie tej książki właśnie tam. W samym środku realnej, namacalnej, wszechobecnej zimy. Ale chciałem właściwie napisać o czymś zupełnie innym. O tym, że okazuje się, iż literackie fantazje mogą się dość mocno zbliżać do rzeczywistości. I w przypadku „Winnych” tak się właśnie dzieje. A wtedy czeka pisarza jakiś specyficzny rodzaj konfrontacji. Dlatego aż drżę z ekscytacji i jednocześnie z niepokoju przed tym momentem, w którym postawię stopę na – mam nadzieję odśnieżonej – płycie lotniska w Ísafjörður.


Już wiem, że przez pierwsze miesiące zamieszkam dosłownie dwieście metrów od miejsca, w którym mieszkała Anna. Kto wie, czy może uda się znaleźć zatrudnienie (choćby na zmywaku) w kultowej knajpce Húsið, gdzie zarabiała na życie moja bohaterka i do której w pierwszej kolejności skieruję się z zapytaniem, czy nie poszukują rąk do pracy. Ci, którzy czytali „Winne”, zapewne niepokoją się, że moim udziałem może być jeszcze więcej doświadczeń Anny. Cóż, jedna ze znajomych po lekturze i ze świadomością, że jadę do Ísafjörður, powiedziała wprost: boję się o ciebie. Nie, nie jestem Anną, w żadnym wymiarze ani chyba też w żadnej jej emocji. Może łączy nas tylko paniczny lęk przed lataniem samolotami. Ale to w każdym wymiarze niezwykłe doświadczenie – ruszyć śladami zmyślonej bohaterki literackiej. Ze swojej ulubionej powieści. O której przekład na język islandzki na miejscu na pewno powalczę, bo wydaje mi się, że Islandczykom spodobałaby się ta historia. Tymczasem zachęcam Was do zamawiania i czytania „Winnych”. Jestem przekonany, że wielu z Was nie zna tej książki. Mam też przekonanie graniczące z pewnością, że po lekturze tej powieści inaczej będziecie odbierać to, o czym będę Wam pisał z Ísafjörður.

„Winne” są dostępne w Legimi, a jeśli ktoś chciałby nabyć egzemplarz papierowy (przepiękne wydanie!), zapraszam TUTAJ

środa, 23 listopada 2022

O moich nordyckich podróżach

 

Jestem przyzwyczajony do spotkań autorskich. Odbyłem sporo swoich, jak również drugie tyle prowadziłem. Za każdym razem mówiłem o literaturze albo o nią pytałem. Wczorajsze spotkanie w Księgarni i Kawiarni Podróżniczej „Bonobo” było jednak zupełnie inne. Po raz pierwszy miałem okazję opowiadać publicznie o mojej pasji podróżowania po krajach nordyckich. Czułem się trochę skrępowany i chyba po raz pierwszy też zestresowany. Ale wszystko – mam nadzieję – wypadło całkiem dobrze.

Bardzo się bałem, że przegram ten wieczór z mundialowym meczem reprezentacji Polski, jednakże ku mojemu zaskoczeniu i radości sala wypełniła się po brzegi, a wokół mnie znaleźli się ludzie w różnym wieku ciekawi tego, czym są kraje Północy. Nie jestem mistrzem Power Pointa, więc nie przygotowałem tego wizualnie dokładnie tak, jak chciałbym przygotować, ale udało mi się spośród tysięcy zdjęć wybrać te, które trafnie zilustrowały moje opowieści o państwach nordyckich.

Kierowałem się we wspomnieniach od Finlandii przez Szwecję, Norwegię, Danię i Wyspy Owcze ku Islandii, zakładając, że to o niej opowiem najwięcej. Czas pędził jednak jak szalony, ja za bardzo się rozgadałem i ostatecznie okazało się, że o miejscu, do którego niebawem zmierzam, musiałem mówić krótko i zwięźle, ale może dzięki temu powiedziałem tylko to, co najważniejsze.


Refleksją, która we mnie pozostała i którą nie zdążyłem się podzielić z moją wspaniałą publicznością, jest ciągła myśl o tym, że odwiedzanie tych wszystkich krajów Północy było za każdym razem próbą sprawdzenia siebie. Przekonania, czy ta pierwsza miłość jest prawdziwa. Bo przecież to Islandię jako pierwszą zobaczyłem w 2016 roku, a dopiero później zacząłem wędrować po innych państwach nordyckich. Zastanawiałem się, czy ten efekt „wow” się powtórzy, czy w innym miejscu też będę mógł się zakochać, też się nim tak ekscytować, w końcu szeroko pojęta Północ to wiele miejsc i różnorodne możliwości. Wszystkiemu należało się przyjrzeć. I zjechałem te wszystkie kraje, by upewnić się, że bez względu na to, jak bardzo mnie zauroczyły, moje serce przed sześcioma laty pozostało w jednym miejscu. A właściwie w jednej konkretnej miejscowości islandzkiej. Do której niebawem zmierzam.

To bardzo przyjemne, kiedy widzi się, że o twojej pasji słucha cała sala ludzi, dla których te dwie godziny z tobą są frajdą i widać to w oczach słuchaczy. Były tam osoby, które odwiedziły niektóre kraje nordyckie, ale również tacy, którzy chcieli o nich pierwszy raz posłuchać. Równie przyjemne jest to, co spotkało mnie ze strony Księgarni i Kawiarni Podróżniczej „Bonobo” tej jesieni. Stała się moim drugim domem, miałem przyjemność uczestniczyć w czterech niesamowitych wydarzeniach, rozmawiać o tak odległych od siebie europejskich miejscach jak Albania, Szwajcaria, Grecja czy Islandia. Ogromne wyrazy wdzięczności dla właścicielek tego magicznego miejsca i wielkie podziękowania dla wszystkich z Was, którzy byliście, słuchaliście, stworzyliście wspaniałą atmosferę.

Marzy mi się takie miejsce w Ísafjörður dla Polonii. Miejsce, które byłoby jednocześnie biblioteką, czytelnią, hyde parkiem, przestrzenią wymiany myśli, spotkań towarzyskich, oderwania się od trudów emigracyjnego życia, w którym po prostu trzeba czasem ciężko pracować i niewiele jest czasu na cokolwiek innego. A może takie miejsce tam jest? Może właśnie trzeba je będzie stworzyć?



wtorek, 22 listopada 2022

Nowy początek

 

Chciałem chwilę poczekać z tym wpisem, aby opadły emocje i abym miał do napisania coś więcej niż to, że jestem szczęśliwy. Udało się tak wszystko zorganizować, że moje pierwsze kroki na Islandii postawię nie gdziekolwiek, a właśnie tam, dokąd miałem się udać na zawsze. Zatem Ísafjörður od lutego przyszłego roku. Wynająłem samodzielne mieszkanie. Co prawda tylko na dwa miesiące, ale jestem przekonany, że to wystarczy, by zakotwiczyć tam na dobre. Koleżanka z Fiordów Zachodnich napisała mi, że luty to miesiąc, w którym nie wychodzi się z domu. Cóż, wbijam w sam środek najbardziej srogiej islandzkiej zimy i pierwsze, do czego na pewno będę się musiał przyzwyczaić, to codzienne operowanie łopatą do odśnieżania.

Trzy rzeczy staną się priorytetowe na miejscu. Przede wszystkim znalezienie pracy. Tak, trzeba będzie wbrew surowym warunkom pogodowym wychodzić z domu i szukać. Zaplanowałem sobie, że przygotuję takie wizytówki ze zdjęciem, krótkim opisem po angielsku i numerem telefonu. Coś na kształt: Cześć, jestem Jarek, dopiero przyjechałem do miasta, szukam pierwszej pracy, może zechcesz mnie zatrudnić? Druga kwestia to oczywiście szukanie mieszkania na dłuższy wynajem. Być może mój gospodarz, Islandczyk, coś mi poradzi lub podpowie. W końcu mieszka tam od urodzenia i wiem, że wszyscy się w tej małej społeczności znają. Zakładam jednak, że sam będę musiał podziałać i tu też będę przygotowany: stworzę coś na kształt ulotek, które rozniosę po wszystkich okolicznych blokach (wolałbym jednak mieszkanie we wspólnocie), wrzucając lokatorom do skrzynek. Co dalej? Kurs prawa jazdy. Bez względu na to, czy będzie mnie stać na samochód – a wszystko wskazuje na to, że bez sprzedanego mieszkania jednak nie – muszę mieć dokument uprawniający do jeżdżenia bez względu na wszystko. Bo póki co trzeba będzie kupić kolce na buty i wszędzie chodzić pieszo. To niewielkie odległości, jednakże luty to również czas, w którym śnieżne zaspy sięgają szyi, a jeśli przychodzą sztormy, to jest już bardzo trudno o wyjście z domu gdziekolwiek. Ale jest tak, jak chciałem. Hartowanie od samego początku. Nie jest sztuką przyjechać do Islandii w cieplarnianych warunkach, na przykład latem, gdzie temperatura na Fiordach Zachodnich potrafi niebezpiecznie przekroczyć 15 stopni. Chciałem trudnego początku, bo to też ma być sprawdzian. I jednocześnie sprawdzian tego, czy Islandia będzie dla mnie wtedy życzliwa.

Ponownie żyję na adrenalinie, której tak mi brakowało przez ostatnie miesiące. Ponownie klaruje się wyraźny cel i bez względu na wszystko osiągnę to, co sobie zamierzałem. Najbardziej magiczne i niespodziewane jest to, że wystartuję właśnie w Ísafjörður. To był mój punkt odniesienia w ewentualnych wizjach zamieszkania gdziekolwiek na wyspie, jeśli będę wyjeżdżał bez kapitału sprzedanego mieszkania. A teraz poza radosnym podekscytowaniem przyszedł także spokój. Uświadomiłem sobie, że trafiłem jak na loterii. Lepiej być nie mogło. I będzie tylko lepiej bez względu na szereg wyzwań logistycznych czekających mnie na miejscu.

Kiedy 30 lipca 2016 roku przyleciałem do tego miasta, wziąłem kilka głębokich oddechów krystalicznie czystego powietrza i popatrzyłem na okoliczne góry, wiedziałem doskonale, że to TU. Nie wiem, czy macie coś takiego, że czujecie przynależność do bardzo konkretnego miejsca. Ja ją poczułem właśnie wtedy, a teraz wiem, że zmierzam ku przeznaczeniu. To już nie tylko szczęście, poczucie przepełnienia satysfakcją i świadomością, że się udało, że dałem radę. To również zniwelowany przez tę miejscówkę niepokój o to, że będzie trudno i właściwie nieprzewidywalnie. Jakkolwiek będzie, będę w Ísafjörður. I cokolwiek się wydarzy, nigdy nikt nie będzie mi mógł zarzucić, że nie powalczyłem o spełnienie największego marzenia. Że nie udało się to, o czym marzyłem nieśmiało przez sześć lat, nie mogąc pożegnać się z przyzwyczajeniami, bezpieczną – także finansową – codziennością i przekonaniem, że nie dam rady, że to za dużo, że jestem za stary na takie rewolucje. Teraz sky is the limit. Zmierzam tam, dokąd zmierzałem w myślach wielokrotnie. A odliczając już teraz kolejne miesiące, wrastam w przekonanie, że jakkolwiek szalone jest to wszystko, prawdopodobnie wypali. I warto było na to czekać całe życie.

środa, 16 listopada 2022

Język islandzki - spotkanie pierwsze

 

Zaczynam swoją przygodę z językiem islandzkim. Muszę sobie zachować ten post i te refleksje, żeby przeczytać to za kilka lub kilkanaście lat, kiedy będę – mam nadzieję – swobodnie posługiwał się islandzką mową. Na razie przyglądam się jej z oddalenia jak okazowi w ogrodzie zoologicznym. A właściwie się przysłuchuję. Ściągnąłem aplikację Tobo Icelandic, która bardzo mi się podoba, choć na początku proponuje uczenie się słówek określających okulary przeciwsłoneczne albo sygnalizację świetlną. Są w niej jednak zawarte konkretne i przydatne zwroty, ale na razie tylko tego wszystkiego słucham. Bo język islandzki jest fonetycznie fascynujący. Wymówienie takich słów jak höfuð, czyli głowa, albo bíll, czyli samochód, to dla mnie na razie wyzwanie. Wyodrębnienie dźwięków w tym pierwszym wyrazie jest jak ekspedycja naukowa w jakiś nieznany rejon świata, w którym można się przyglądać jego ekscentryzmom. Albo to drugie słowo. Sprawdźcie sobie jego wymowę. Tam na końcu nie ma żadnego „l”. To dźwięk, który wydaje człowiek z zapchanymi zatokami i jednocześnie z nosem pełnym kataru.

Dlatego na początku słucham, odtwarzam brzmienia poszczególnych wyrazów kilkanaście razy, nieśmiało próbuję powtarzać. Ale przede wszystkim wciąż nie mogę się nadziwić temu, jak bogaty brzmieniowo jest język islandzki. Na przykład głoska „ð” – ogólna zasada jest taka, że powinno się to wymawiać jak angielskie „the” bez „e”, ale to nie do końca prawda. Zarejestrowałem już przynajmniej cztery różne brzmienia tej głoski w zależności od tego, przy jakich innych stoi. Brzmienia spółgłoskowe to jedno, ale to, co z islandzkim robi fonetyka samogłosek, to już doprawdy materia do podziwiania na długo. Nie wiem, kiedy skończę z zachwycaniem się, a kiedy zacznę się wreszcie uczyć, lecz na razie daję sobie komfort smakowania na języku niektórych wyrazów. Bo takie afsakið brzmi cudownie. To grzecznościowe „przepraszam”, które można używać, gdy na przykład się kogoś potrąci przypadkiem. Będę to chyba robił w sklepach, żeby tylko wypowiadać głośno to piękne brzmienie. Można jeszcze używać, jak się kogoś pyta o godzinę. Ale pytać o godzinę w kraju, gdzie każdy ma telefon komórkowy? Będę pytał, jak dojść gdzieś tam. Jeśli dotrę na Mount Everest, czyli uda mi się poprawnie gramatycznie i FONETYCZNIE powiedzieć jakieś pełne zdanie.

Nie mam pojęcia, jak ogarnę gramatykę, ale nie będę miał wyjścia – muszę to zrobić. Na razie jak widzę z przodu to już wiem, że dalej będzie czasownik w bezokoliczniku. Jednakże fleksja, składnia – to zdaje mi się jeszcze bardziej odległym kosmosem niż opanowanie brzmień podstawowych słów. Kusi jak smakowite ciastko, które można jedynie polizać przez szybę cukierni.

Jakkolwiek będzie to trudne, muszę się uczyć. Dlatego poza aplikacją mam też fiszki ze zdjęcia. Dotychczas powtarzałem język angielski – z marnym skutkiem – bo w Islandii wszyscy płynnie się nim posługują. Kilka osób uświadomiło mi, że przeprowadzam się jednak do Islandii, a nie na Wyspy Brytyjskie. I powinienem się uczyć języka Islandczyków. Surowych wobec ludzi, którzy starają się nim w kaleki sposób posługiwać. Jako Polak ze znajomością polszczyzny na poziomie C2 zawsze pieję z zachwytu, gdy obcokrajowiec wymówi jakiś trudniejszy polski wyraz. I kibicuję mu w dalszych próbach wymawiania tego bardziej właściwie. Tymczasem Islandczycy mają inaczej – szybko przechodzą na angielski, gdy słyszą, że ktoś sobie średnio radzi, nie doceniając podstawowych wysiłków. Ale w sumie wcale im się nie dziwię. Być może nie chciałbym, aby ktoś kaleczył język, który tak majestatycznie brzmi w swojej polifonii. W tych wszystkich zbitkach głoskowych czai się trochę szum islandzkiego wiatru – na którego określenie jest wiele słów. W tych dźwiękach jest jeszcze jakiś cień. Trochę niepokoju, dużo stanowczości, bo pięknie wymawiają twarde „r”, które uwielbiam. Daję sobie jeszcze parę dni na to, by słuchać tej wyjątkowej dźwiękowej symfonii, a potem powoli będę starał się być jej częścią. Trzymajcie kciuki.

poniedziałek, 14 listopada 2022

We mgle niepokoju

 

To zdjęcie, wykonane przez niezastąpionego Mariusza Zaworkę, naprawdę genialnie oddaje stan mojego ducha. Stoję wysoko, patrzę gdzieś w dół, wszystko zamglone i usiłuję zgrywać twardziela. A biorąc pod uwagę to, co się zaczyna już dziać, nie jestem żadnym twardzielem. I coraz więcej w tym wszystkim strachu, ale na szczęście nie przeważa nad determinacją.

Podjąłem decyzję, że wyjeżdżam do Islandii z początkiem nowego roku bez względu na to, czy sprzedam mieszkanie. Nie jestem w stanie tak wegetować dłużej. Po raz pierwszy od dekad moje życie nie ma szczegółowego planu na najbliższe miesiące. Ten ogólny jest oczywisty, ale za nim czai się pustka wraz z pewnym chaosem, a jego zawsze bałem się w życiu najbardziej. Ten dyskomfort jest bardzo męczący. Zwłaszcza dla człowieka, który przyzwyczaił się do pewnej pensji na początku każdego miesiąca, wygody własnego mieszkania i zabezpieczonego życia na tyle, że jedyne, co można było w nim planować, to przyjemności podróżowania po krajach nordyckich. Dla człowieka w tak zwanym średnim wieku, który ma przecież wszystko, by żyć sobie spokojnie i normalnie, bez podnoszenia ciśnienia, więc what the fuck, co on wyrabia? Ano robi to, na co mnóstwo ludzi nie ma odwagi – podąża za marzeniami nawet wówczas, gdy cały swój uporządkowany świat musi wysłać w kosmos i mierzyć się z niepewnościami.

A tymczasem najbliższa podróż będzie jedna, bilet w jedną stronę. Tam na miejscu wiele niewiadomych. Oczywiście wszystko na początku koncentruje się na znalezieniu mieszkania, o co na wyspie niezwykle trudno i łapie się po prostu to, co nagle się zwalnia. Można zatem wylądować w mieszkaniu, które po miesiącu się z różnych powodów znienawidzi – jedynie dlatego, że brało się na szybko, bo tam się bierze, jeśli oferta cenowa jest atrakcyjna. Tylko czy moja docelowa miejscówka, czyli Fiordy Zachodnie, zaoferuje mi JAKIEKOLWIEK mieszkanie? Na pokój wynajmowany u kogoś i przy kimś jestem za stary oraz zupełnie nieprzyzwyczajony po wielu latach mieszkania samemu. Jeśli nie wymarzone Isafjordur, to co w takim razie na początek? Ano to, co się zwolni i będzie do zamieszkania – może to być każde miejsce na Islandii. Zwłaszcza że bez kapitału ze sprzedanego mieszkania nie będę mógł wydziwiać, nie będę mieć praktycznie żadnych możliwości, żadnego bezpiecznego komfortu w postaci kasy na przykład na lepsze lokum, prawo jazdy i samochód. W ogóle wyjazd do Islandii bez prawa jazdy i samochodu to już wystarczające szaleństwo, prawda? A to jedynie jeden z elementów mojej szalonej wyprawy w ciemno – dosłowne, bo w środku zimy.

Na miejscu też czekają na mnie wyzwania. I absurdy. Pierwszy z nich polega na tym, że przy ubieganiu się o kennitalę (islandzki PESEL) należy pokazać na koncie odpowiednią sumę koron na utrzymanie się. Jasne i logiczne. Aby jednak założyć konto, na którym widnieć będzie saldo w koronach… należy mieć kennitalę. Tego jest dużo więcej. Muszę rozbić świat logicznych uwarunkowań, w jakim żyłem, i nastawić się na nowe. Jak to mówili przez cały czas studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, kiedy załatwiało się jakieś urzędowe sprawy – nie próbuj zrozumieć, zaakceptuj.

Zatem  w tym wszystkim niepokój się nasila, ale decyzja już podjęta. W międzyczasie moją uwagę rozpraszają sprawy, które nie powinny mnie rozpraszać. Na przykład cały wieczór ekscytuję się tym, że mam w zasięgu ręki jakieś satysfakcjonujące mnie mieszkanie, a zaraz potem się orientuję, że albo wzięte, albo czegoś nie doczytałem i to na przykład metraż przy kimś. Oraz w tym, że straciłem na przykład cenne cztery godziny, które powinienem poświęcić na pracę.

Nie chcę tam być przy kimś i nie chcę się socjalizować. Jadę tam po moją wymarzoną samotność. Ale o niej tak naprawdę będę mógł na wstępie tylko pomarzyć. Ze słabą znajomością angielskiego czy zerową islandzkiego. Zaczynam się powoli uczyć tego drugiego, jednak wymowa mnie przerasta. Mam wrażenie, że będę w jakiejś klatce bez możliwości swobodnej komunikacji, ale z drugiej strony wiem, że na Islandię trafiają Polacy, którzy nie znają dobrze nawet swojego ojczystego języka, i jakoś sobie radzą, znajdują pracę, zostają.

Co bym chciał robić? Na pewno uczyć dzieci Polonii. Być nauczycielem języka polskiego albo w jakiejś szkole podstawowej, albo na prywatnych lekcjach. Ale liczę się z tym, że będę sprzątał w hotelu lub obierał ryby. Wszystko może się wydarzyć. Bo praca zdalna z Polski liczona w złotówkach zapewni mi może raptem sfinansowanie czynszu. I jakieś małe zakupy w Bonusie. Fascynuje i przeraża mnie jednocześnie bezmiar możliwości, których nie można teraz określić. Wierzę jednak, że wszystko się poukłada. Albo przynajmniej będzie układać stopniowo. Znajomy mi powiedział, że nie zna drugiego człowieka, który byłby tak zafiksowany na zamieszkanie w jakimś innym kraju. Chcę zamieszkać w kraju, który nazwę swoim. Wierzę mocno w to, że Islandia nie odrzuca ludzi darzących ją miłością. I marzy mi się leniwe picie gorącej kawy gdzieś na balkonie tonącym w zimnej mgle. Bo wtedy naprawdę będę u siebie. Szkoda tylko że na tej drodze muszę powalczyć ze sobą o równowagę. Będzie bardzo ciężko w opcji bezkapitałowej. Właściwie chyba nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, jak ciężko. Ale to musi się po prostu udać. I uda się, choć zapewne na początku mocno będę dostawał po tyłku.

Dlatego na koniec dwa linki dla zainteresowanych.

Niech ktoś wreszcie weźmie moje mieszkanie, czyli oferta agencji – KLIKNIJ TUTAJ

Jeżeli ktoś chciałby w postaci symbolicznej kawki wesprzeć moje szalone plany finansowo - KLIKNIJ TUTAJ