Dokładnie za dwa miesiące
wszystko się zacznie. I dokładnie mówiąc, nie mam pojęcia, co się zacznie.
Powoli zaczyna narastać niepokój, który towarzyszył mi zawsze, ale uznawałem go
za oczywisty i nieodłączny element planu rewolucji życiowej, zatem staram się
cały czas, by nie zamienił się w strach. Bo strach potrafi paraliżować bez
względu na stopień zdeterminowania, by coś zrobić. Moja konformistyczna strona
natury woła od kilku dni: jedź, masz na to środki, po prostu pomieszkaj sobie
tam te dwa miesiące, na czas których wynająłeś mieszkanie, pracuj zdalnie z
Polski, zrób sobie przygodę i na początku kwietnia wracaj. Ale wracaj do czego?
Sprawa ze sprzedażą mieszkania mi się komplikuje i być może czekałoby na mnie,
podobnie jak praca, bo przecież jestem formalnie w tej chwili na urlopie
bezpłatnym i dopiero za kilka tygodni zaniosę podanie o rozwiązanie stosunku
pracy.
Takie to myśli rozbijają mi
się po głowie, jednak staram się je odpędzać. W ogóle niesamowite jest to, w
jaki sposób na ostatniej prostej tak zwane racjonalizowanie usiłuje sprowadzić
mnie na rzekomo właściwą drogę. Właściwą z jakiego punktu widzenia? Nie
zostawiam w Polsce niczego, do czego byłbym przywiązany. Lęk wywołuje jedynie
świadomość, że w wieku 44 lat na nowym rynku pracy ogólnie jestem nikim. Uczę
się islandzkiego, ale na razie efektem tej nauki jest opanowanie około stu słów
i kilku zwrotów. Wszystko potrwa, a ja muszę od 1 lutego dynamicznie rozglądać
się za pracą.
Pierwsze kilka dni spędzę na
półwyspie Reykjanes, gdzie muszę załatwić formalności związane z pobytem i mam
nadzieję, że nie będę czekał długo na kennitalę. A potem – jeśli pogoda pozwoli
i samolot wystartuje – przywitam się ponownie z lotniskiem w Ísafjörður, skąd
pochodzi zdjęcie zrobione 30 lipca 2016 roku: w dniu, w którym wszystko się
zaczęło. Początek tęsknot, marzeń, projekcji. Jak czuje się człowiek, który
osiągnie wszystko, o czym w życiu marzył? Czy wtedy przestaje działać ta
niesamowita adrenalina, która wyzwala wszystkie działania określane przez
niektórych jako szalone?
I rozmyślam trochę nad tym,
czy Islandia naprawdę chce u siebie więcej Polaków. Czy ta największa
mniejszość na wyspie nie zagospodarowała już każdego jej obszaru, w którym
potrzebne były ręce do pracy albo emigrancki potencjał? Jadę w miejsce, co do
którego wyimaginowałem sobie, że mnie potrzebuje. To ja potrzebuję Islandii jak
tlenu do oddychania. Tymczasem rezygnacja z pracy i kolejne miesiące po niej
szybko uświadomiły mi, że każdy jest do zastąpienia. Nie wydarzyło się nic
spektakularnego po tym, jak odszedłem ze szkoły. Nie zmieniło się zapewne nic
ani tam, ani w polskim szkolnictwie, w którym nadal pracują sfrustrowani ludzie
tracący codziennie pasję do zawodu. Zawodu jednego z najpiękniejszych na
świecie, który w Polsce jest tak bezkompromisowo deptany.
Nie jestem pewien, czy na Islandii będę pracował w tym zawodzie. Mam przygotowane dokumenty i rekomendację w języku islandzkim, z pewnością roześlę to do szkół na Fiordach Zachodnich. Tymczasem muszę być gotowy na pracę za minimalną islandzką pensję krajową. Zauważcie, że w przeliczeniu na złotówki jest to około 10 tysięcy złotych, jednakże przy takich zarobkach wiedzie się egzystencję spełnionych tylko podstawowych potrzeb, czyli w sumie takie samo życie jak w Polsce. Wiem, że pejzaż i inny rodzaj mentalności ludzi wokół zrekompensują to być może gorzkie powtórzenie. I wiem, że jadę tam z pełnym przekonaniem wyboru miejsca. Nie ma zatem okoliczności, które miałyby mnie stamtąd wygnać. Nie będę wracał w kwietniu – nie ma to sensu i nie to było celem całego planu realizowanego w bieżącym roku. Czeka mnie miesiąc gruntownego czyszczenia mieszkania z różnego rodzaju rzeczy. Może po tym poczuję się swobodniej i z większym komfortem będę patrzył na to, co ekscytujące i wzbudzające dziś trochę wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz