To zdjęcie, wykonane przez
niezastąpionego Mariusza Zaworkę, naprawdę genialnie oddaje stan mojego ducha.
Stoję wysoko, patrzę gdzieś w dół, wszystko zamglone i usiłuję zgrywać
twardziela. A biorąc pod uwagę to, co się zaczyna już dziać, nie jestem żadnym
twardzielem. I coraz więcej w tym wszystkim strachu, ale na szczęście nie
przeważa nad determinacją.
Podjąłem decyzję, że wyjeżdżam do
Islandii z początkiem nowego roku bez względu na to, czy sprzedam mieszkanie.
Nie jestem w stanie tak wegetować dłużej. Po raz pierwszy od dekad moje życie
nie ma szczegółowego planu na najbliższe miesiące. Ten ogólny jest oczywisty,
ale za nim czai się pustka wraz z pewnym chaosem, a jego zawsze bałem się w
życiu najbardziej. Ten dyskomfort jest bardzo męczący. Zwłaszcza dla człowieka,
który przyzwyczaił się do pewnej pensji na początku każdego miesiąca, wygody własnego mieszkania i zabezpieczonego życia na tyle, że jedyne, co można było w
nim planować, to przyjemności podróżowania po krajach nordyckich. Dla
człowieka w tak zwanym średnim wieku, który ma przecież wszystko, by żyć sobie spokojnie i normalnie, bez
podnoszenia ciśnienia, więc what the fuck, co on wyrabia? Ano robi to, na co
mnóstwo ludzi nie ma odwagi – podąża za marzeniami nawet wówczas, gdy cały swój
uporządkowany świat musi wysłać w kosmos i mierzyć się z niepewnościami.
A tymczasem najbliższa podróż
będzie jedna, bilet w jedną stronę. Tam na miejscu wiele niewiadomych.
Oczywiście wszystko na początku koncentruje się na znalezieniu mieszkania, o co
na wyspie niezwykle trudno i łapie się po prostu to, co nagle się zwalnia. Można
zatem wylądować w mieszkaniu, które po miesiącu się z różnych powodów
znienawidzi – jedynie dlatego, że brało się na szybko, bo tam się bierze, jeśli
oferta cenowa jest atrakcyjna. Tylko czy moja docelowa miejscówka, czyli Fiordy
Zachodnie, zaoferuje mi JAKIEKOLWIEK mieszkanie? Na pokój wynajmowany u kogoś i
przy kimś jestem za stary oraz zupełnie nieprzyzwyczajony po wielu latach
mieszkania samemu. Jeśli nie wymarzone Isafjordur, to co w takim razie na
początek? Ano to, co się zwolni i będzie do zamieszkania – może to być każde
miejsce na Islandii. Zwłaszcza że bez kapitału ze sprzedanego mieszkania nie
będę mógł wydziwiać, nie będę mieć praktycznie żadnych możliwości, żadnego
bezpiecznego komfortu w postaci kasy na przykład na lepsze lokum, prawo jazdy i
samochód. W ogóle wyjazd do Islandii bez prawa jazdy i samochodu to już
wystarczające szaleństwo, prawda? A to jedynie jeden z elementów mojej szalonej
wyprawy w ciemno – dosłowne, bo w środku zimy.
Na miejscu też czekają na mnie
wyzwania. I absurdy. Pierwszy z nich polega na tym, że przy ubieganiu się o
kennitalę (islandzki PESEL) należy pokazać na koncie odpowiednią sumę koron na
utrzymanie się. Jasne i logiczne. Aby jednak założyć konto, na którym widnieć
będzie saldo w koronach… należy mieć kennitalę. Tego jest dużo więcej. Muszę
rozbić świat logicznych uwarunkowań, w jakim żyłem, i nastawić się na nowe. Jak
to mówili przez cały czas studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, kiedy
załatwiało się jakieś urzędowe sprawy – nie próbuj zrozumieć, zaakceptuj.
Zatem w tym wszystkim niepokój się nasila, ale
decyzja już podjęta. W międzyczasie moją uwagę rozpraszają sprawy, które nie
powinny mnie rozpraszać. Na przykład cały wieczór ekscytuję się tym, że mam w
zasięgu ręki jakieś satysfakcjonujące mnie mieszkanie, a zaraz potem się
orientuję, że albo wzięte, albo czegoś nie doczytałem i to na przykład metraż
przy kimś. Oraz w tym, że straciłem na przykład cenne cztery godziny, które
powinienem poświęcić na pracę.
Nie chcę tam być przy kimś i nie
chcę się socjalizować. Jadę tam po moją wymarzoną samotność. Ale o niej tak
naprawdę będę mógł na wstępie tylko pomarzyć. Ze słabą znajomością angielskiego
czy zerową islandzkiego. Zaczynam się powoli uczyć tego drugiego, jednak wymowa
mnie przerasta. Mam wrażenie, że będę w jakiejś klatce bez możliwości swobodnej
komunikacji, ale z drugiej strony wiem, że na Islandię trafiają Polacy, którzy nie znają dobrze nawet swojego ojczystego języka, i jakoś sobie radzą,
znajdują pracę, zostają.
Co bym chciał robić? Na pewno
uczyć dzieci Polonii. Być nauczycielem języka polskiego albo w jakiejś szkole
podstawowej, albo na prywatnych lekcjach. Ale liczę się z tym, że będę sprzątał
w hotelu lub obierał ryby. Wszystko może się wydarzyć. Bo praca zdalna z Polski
liczona w złotówkach zapewni mi może raptem sfinansowanie czynszu. I jakieś
małe zakupy w Bonusie. Fascynuje i przeraża mnie jednocześnie bezmiar
możliwości, których nie można teraz określić. Wierzę jednak, że wszystko się
poukłada. Albo przynajmniej będzie układać stopniowo. Znajomy mi powiedział, że
nie zna drugiego człowieka, który byłby tak zafiksowany na zamieszkanie w
jakimś innym kraju. Chcę zamieszkać w kraju, który nazwę swoim. Wierzę mocno w
to, że Islandia nie odrzuca ludzi darzących ją miłością. I marzy mi się leniwe
picie gorącej kawy gdzieś na balkonie tonącym w zimnej mgle. Bo wtedy naprawdę
będę u siebie. Szkoda tylko że na tej drodze muszę powalczyć ze sobą o
równowagę. Będzie bardzo ciężko w opcji bezkapitałowej. Właściwie chyba nie do
końca zdaję sobie sprawę z tego, jak ciężko. Ale to musi się po prostu udać. I
uda się, choć zapewne na początku mocno będę dostawał po tyłku.
Dlatego na koniec dwa linki dla
zainteresowanych.
Niech ktoś wreszcie weźmie moje
mieszkanie, czyli oferta agencji – KLIKNIJ TUTAJ
Jeżeli ktoś chciałby w postaci symbolicznej kawki wesprzeć moje szalone plany finansowo - KLIKNIJ TUTAJ
Również wybieram się na Islandię do pracy, dlatego , że nie mam w Krakowie mieszkania i nie mam już na nie szans.... porównując koszty utrzymania Kraków, Rejkavik. Gd
OdpowiedzUsuńGdybym miała swoje mieszkanie, nie zdecydowałabym się na ten ruch. Nauczyciele w polskiej szkole w Rejkaviku zarabiają grosze...te same stawki,której są w Polsce.
Z