Zdjęcie Mariusza Zaworki
zrobione przy jednym ze stołecznych murali znakomicie oddaje mój aktualny
nastrój i to pomieszanie radości kolorów tła z cierpką miną. Z każdym tygodniem
coraz mocniej wrastam w przekonanie, że Islandia to był najlepszy życiowy wybór,
bo nigdzie nie jest tak pięknie jak tutaj i te symboliczne kolory oddają stan
mojego umysłu za każdym razem, kiedy zaczynam nową podróż. Ta dłuższa zacznie
się już niebawem, bo od 22 sierpnia będę mieć wreszcie swój wymarzony urlop. I
wtedy zamierzam poświęcić uwagę północy wyspy. Skąd cierpkość? Nie mogę znieść
tego, jak ciężko jest mi się uczyć obcego języka. Jak trudno zapamiętywać
słowa, które słyszę wiele razy. Jak trudno budować zdania wychodzące poza
standardowy zestaw obsługi klienta przy kasie, nie mówiąc oczywiście o
jakiekolwiek pomocy w poszukiwaniu asortymentu, którego nie rozpoznaję lub nie
rozumiem jego znaczenia. Dlatego czuję się czasem bezużyteczny w sklepie, w
którym pracuje mi się z tygodnia na tydzień coraz lepiej, bo lokalsi są naprawdę
wyrozumiali i wiedzą, że czasami musimy się komunikować za pomocą zdjęć. A ja
mam wrażenie, że językowo stoję w miejscu. Właściwie nie powinienem się dziwić.
Przed wyjazdem usiłowałem doskonalić swoją znajomość języka angielskiego i
przez blisko pół roku nie udało mi się przejść z banalnego poziomu A2 na
wyższy. Mimo korepetycji online z bardzo dobrym nauczycielem.
Teraz też mam takie. Uczę się
pod okiem rodowitej Islandki. Co z tego, skoro wszystko się powtarza – tak jak
nie byłem w stanie nauczyć się lepiej angielskiego, tak mój umysł nie jest
otwarty na podstawy języka islandzkiego. I czuję się jak głupek. Bo nie umiem.
Nie zapamiętuję. Nie potrafię się uczyć ze słuchu, wszystko muszę mieć
napisane. A i tak niewiele z tego zostaje w głowie. Blisko pół roku ze
słuchaniem islandzkiego na co dzień przez osiem godzin powinno już dać jakieś
rezultaty. A nie daje. Wciąż często nie rozpoznaję, gdzie jest koniec, a gdzie
początek zdania w języku mówionym. Czytanie jest raczej dukaniem. Czasem składam
litery w wyrazach jak małe dziecko. I wiem, że nie mam żadnych zdolności do
nauki języków obcych. Nie wiem, czy to wynika z wieku czy ze specyficznych
deficytów w moim mózgu. Naprawdę wszystko mi tu się pięknie udało. Wszystko
poza sukcesywnym uczeniem się języka. I kiedy widzę niepowodzenia, coraz
bardziej się zrażam, na co przecież jako były nauczyciel powinienem znaleźć
radę. Tak czy owak zostaję tu, więc po prostu MUSZĘ nauczyć się islandzkiego,
choć nie mam pojęcia, jak to zrobię. Tymczasem po raz drugi próbujemy zebrać
tutaj grupę chętnych na kurs podstaw języka polskiego dla Islandczyków, który
będę miał przyjemność prowadzić. Nie udało się wiosną, może uda się teraz.
Jeśli znacie na Islandii kogoś zainteresowanego czymś takim, szczegóły
znajdziecie TUTAJ.
Tymczasem na Islandii – jak
wspomniałem w poprzednim poście - rozpoczął się sezon na zachody słońca
poprzedzający ten z zorzami polarnymi. Ponieważ zorza polarna to zjawisko
całoroczne, którego po prostu latem nie widać z powodu jasności, z zaskoczeniem,
choć bez zdumienia znalazłem w social mediach ujęcia zorzy, którą kilka osób
uchwyciło tu w obiektywie już w sierpniu. Na razie jednak upajam się magią
zachodów słońca. Nie tylko dlatego, że jest to oszałamiające w tak kapitalnym
pejzażu. Z wielką radością witam powrót mroku. To, że w nocy jest już choć
przez chwilę noc. Że mogę sobie zapalić świeczki czy lampkę, bo robi się przyjemnie
ciemno. W Ísafjörður jest już ciemno dość konkretnie, bo żyjemy w otoczeniu
wysokich wzgórz zasłaniających słońce, które schodzi niżej. Zmęczony wiecznym
dniem z wielką przyjemnością przyjmuję tę odmianę, która przychodzi powoli, ale
konsekwentnie. Dnia ubywa. Słońce jednak wciąż przypieka mocno i gdyby nie
wiatr, który wszystko ratuje, pociłbym się tu z gorąca. Wystarczy mi czasem
wsiąść do nagrzanego samochodu po pracy, by przypomnieć sobie, od czego tu
uciekłem. Tak, wiem, że można sobie założyć takie aluminiowe coś na przednią
szybę i auto nie będzie nagrzane po dłuższym postoju w słoneczny dzień. Tyle że
tego czegoś chyba nie można kupić w Ísafjörður. Jak wielu innych rzeczy. I tak,
wiem również, że można sobie zamówić z Reykjavíku. Jednakże koszty przesyłek
czegokolwiek tutaj są wręcz porażające. Jak koszty życia po prostu, które
kwitnie tu na ciągłych kredytach, a od tego zamierzam trzymać się z daleka.
Słońce zajdzie również metaforycznie, ponieważ pod koniec września ukaże się chyba najbardziej mroczna z powieści, jakie do tej pory napisałem. „Ciosy” – o szczegółach których nie mogę jeszcze pisać – to thriller, który zrodził się z mojej fascynacji północną Norwegią, dokąd miałem przyjemność udać się na początku 2022 roku. Na okładce znajdziecie polecenia między innymi Roberta Małeckiego, Przemysława Poznańskiego i Agnieszki Jeż, którzy byli tak mili, że przeczytali to przed publikacją, i im się spodobało. Mam nadzieję, że ta historia zainteresuje nie tylko wielbicieli Norwegii. Poruszyłem w niej problem, o którym – mam wrażenie – nikt jeszcze we współczesnej literaturze polskiej nie napisał tak dosadnie. A może nikt nie napisał wcale? Jednocześnie będzie to narracja pełna zaskoczeń, a jedną z głównych ról odegra… zorza polarna, a jakże! Jestem bardzo podekscytowany, ponieważ patronat medialny nad moją nową powieścią objął portal Iceland News Polska, dzięki któremu w okolicach premiery uda się zorganizować spotkanie autorskie dla Polonii w stolicy. Sporo egzemplarzy „Ciosów” trafi na wyspę dla tutejszych czytelników, natomiast wszystkich zainteresowanych z Polski mogę poinformować, że oczywiście thriller ukaże się także w formie e-booka, jak również jako pierwsza moja powieść jako audiobook. Wydawnictwo Zaczytani przygotowało wszystko bardzo profesjonalnie. Jestem zachwycony oprawą graficzną „Ciosów”. Tym jak celnie trafia ona w sedno przesłania – w każdym szczególe tej okładki, na której koniecznie musiała znaleźć się moja ukochana czerwień. Pomysłów i inspiracji na kolejną powieść (której akcję oczywiście chcę osadzić w Islandii) jest już bardzo dużo, ale problemem jest brak czasu na pisanie. Póki co, staram się czytać i recenzować książki, co w połączeniu z etatem i weekendowymi podróżami małymi oraz dużymi nie daje zbyt wielu możliwości, by napisać książkę. A tego nie robi się ot tak. Islandia obdarowała mnie wieloma cudami, jednak z pewnością nie wydłuży mi doby.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ
Jarku, ja od prawie 20 lat w UK i wciąż nie mogę płynnie podyskutować po angielsku. Radzę sobie w urzędach, u lekarza i w pracy (choć wiem, że ciągle popełniam błędy) ale gdybym chciała porozmawiać np. o polityce czy filozofii z rodowitym Brytyjczykiem to kiepsko. Tak to czasem bywa - totalny brak zdolności językowych🤷🏼♀️
OdpowiedzUsuńWspółodczuwam. Mam wrażenie, że będąc w kraju anglojęzycznym szybko podciągnąłbym moją znajomość angielskiego. Ale jestem w miejscu, gdzie wymagany jest inny język. Na prowincji angielski nie jest normą komunikacji jak na przykład w rejonie stołecznym. Pozdrawiam
Usuń