Przy największym islandzkim wodospadzie |
Za mną sześć dni urlopowej
podróży. Przede mną jeszcze kilka chwil, by złapać oddech w domu przed powrotem
do pracy, ale czuję, że dobrze wykorzystałem ten czas. Cenny czas, bo po prawie
dwóch dekadach nauczycielskiego wolnego przez dwa miesiące, taki krótki okres był
najpierw wyczekiwany, a potem celebrowany. Wybrałem się w podróż po północnej
Islandii – trochę z sentymentu, trochę z ciekawości. Odwiedziłem miejsca, w
których byłem po raz pierwszy siedem lat temu, gdy zachłysnąłem się Islandią
podczas pierwszych odwiedzin i zakochałem w niej od pierwszego wejrzenia. Zatem
Goðafoss, Dettifoss, kanion Ásbyrgi – wyglądają dokładnie tak samo jak przed
laty i zobaczenie ich daje równie wiele frajdy. Co prawda w tym ostatnim
usiłowałem złapać choć kilka minut ciszy, co okazało się niemożliwe, bo wszyscy
turyści zdecydowali się głośno rozmawiać właśnie w TYM miejscu, jakby nie mogli
się nagadać w aucie podczas jazdy. Miło było również ponownie odwiedzić
sympatyczny Húsavík. Z moją radością w pełnym słońcu nie czułem się jednak na
miejscu, kiedy zobaczyłem, jak z kościoła wysypała się duża grupa Islandczyków
ubranych na czarno, wśród której część osób płakała, a część tuliła płaczących.
Pogrzeb. Moje nowe życie dopiero się zaczyna, a czyjeś właśnie się skończyło. Tym
bardziej doceniłem to, co mam. Zwłaszcza że gdyby przyszło mi umrzeć już teraz,
wiem przynajmniej, że umierałbym spełniony. Osiągnąłem i zdobyłem dokładnie
wszystko, co chciałem osiągnąć oraz zdobyć.
Miejsce, które było dla mnie
nowe, to między innymi Siglufjörður – mała rybacka
miejscowość, której malowniczość mogłem poznać dopiero, gdy stamtąd
wyjeżdżałem, bo w dniu przyjazdu cały fiord spowity był mgłą. Tam też poznałem
przesympatyczną i przedsiębiorczą Polkę, z którą uciąłem sobie miłą pogawędkę.
Zapomniałem wziąć z domu wentylatora, więc pierwszej nocy się trochę męczyłem
(zasypiam dopiero, gdy czuję chłodny powiew, o ile w ogóle zasypiam),
zakładając też, że tak będzie podczas drugiej, bo dopiero trzeciego dnia mogłem
coś kupić w Akureyri. Tymczasem dzięki Karolinie, która po prostu pożyczyła
sprzęt z sąsiedniego hotelu, było mi w Salt Guesthouse jeszcze bardziej
komfortowo. Pomyślałem sobie, że nikt z islandzkiej obsługi nie wpadłby na taki
pomysł. Że coś takiego jest bardzo polskie. Że przynosimy tej wyspie jako
emigranci ogromne pokłady pomysłowości i kreatywności w zlecanych nam
zadaniach. Przekonałem się o tym już kilka razy jako pracownik tutaj, widząc
zasadnicze różnice w postrzeganiu pracy przez Polaków i Islandczyków.
To, co
nowe, chłonąłem z wypiekami na twarzy i tam, gdzie nowe, spotykało mnie czasem
coś niezwykłego. Jak widmo Brockenu. Niezwykle rzadkie zjawisko, którego
doświadczyłem przy Öxarfjörður. Tęczowa korona nad moją głową wędrowała po
oceanie w odbiciu mojej sylwetki z klifu. Przeczytałem, że ludzie gór trochę
boją się, gdy doświadczają tego podczas wędrówek, bo widmo Brockenu zwiastuje
jakieś nieszczęście na szlaku. Ja nie chodzę po górach, więc zastanawiam się,
czy to, czego doświadczyłem w tym malowniczym fiordzie, będzie prognozą na
dobrą czy złą zmianę. A może po prostu wydarzyło się przypadkiem. Nie sądziłem,
że spotka mnie coś takiego. Najwidoczniej na Islandii mają mi się przytrafiać
wszelkie wyjątkowe rzeczy.
Wyjątkowo
też nieprzyjemnie będę wspomniał Akureyri z tego wyjazdu. Za sprawą autostrady
i restauracji. Nieświadomy niczego przemknąłem długim tunelem za tym miastem,
jadąc dalej na północ. Trochę dziwiło mnie to, że w środku dnia roboczego jest
w nim dosyć pusto. Szybko to zrozumiałem, gdy dostałem na koncie rachunek do zapłacenia
– ponad 2 tysiące koron islandzkich za jednorazowy przejazd Vaðlaheiðargöng! Zastanawiam
się, jak opłaty są egzekwowane od turystów jadących zagranicznymi samochodami.
Bo tu nie można przecież zrobić zdjęcia rejestracji, by wrzucić rachunek na konto
bankowe właściciela samochodu (tak, powszechna inwigilacja jest w Islandii
normą). Rozumiem, że za nową inwestycję drogową trzeba przez jakiś czas płacić,
by zwróciły się koszty jej wykonania, ale nie aż tyle! Serio, wolę sobie za to
kupić fajki i hot-doga na stacji benzynowej. Tak więc w drugą stronę wracałem
już inaczej, drogą 84 – nie dość, że jest bezpłatna, to jeszcze oferuje
przepiękne widoki po drodze, więc zdecydowanie warto nadłożyć trochę w trasie.
Drugie nieprzyjemne wspomnienie z Akureyri związane jest z miejscem, którego
zdecydowanie nie polecam. To Sushi Corner, w którym chciałem zjeść surową rybę
z ryżem. Zjadłem, ale na deptaku, trzymając tackę na kolanach. Pojawiłem się w
lokalu przed 15:00 i pani z obsługi od wejścia informowała, że nie działa już
„pociąg”, czyli promocyjne jedzenie sushi jeżdżącego po taśmie w lokalu.
Odpowiedziałem, że mam tę świadomość i chciałem nabyć oraz zjeść normalny
zestaw. Po zakupie ta sama sympatyczna pani poinformowała mnie, że muszę zjeść
moje sushi na zewnątrz, bo oni mają teraz PRZERWĘ. Lokal był rzeczywiście
pusty, a z zaplecza dobiegały radosne śmiechy personelu. Rozumiem, że wielkim
problemem byłoby to, żebym przycupnął z moją porcją przy jednym ze stolików i
po prostu spokojnie ją zjadł. Tak oto z moim ulubionym daniem wylądowałem na
ulicy. Ale za to z Akureyri przywiozłem kilka konkretnych zakupów, bo po raz
pierwszy miałem okazję zajrzeć do sklepu Byko.
Dwa
ostatnie dni podróży spędzałem już praktycznie w swoim rejonie, na Fiordach
Zachodnich. I kiedy wjeżdżałem do Búðardalur, zdałem sobie sprawę z tego, że
nie muszę poszukiwać islandzkiej magii gdzieś daleko, bo to, co najpiękniejsze
na wyspie, mam tuż obok siebie, mieszkam tutaj. Przy okazji bardzo dziękuję
eSky.pl, dzięki którym mogłem zredagować i opublikować mały przewodnik po
Fiordach Zachodnich. Jeśli dotychczas go nie czytaliście, możecie to zrobić
TUTAJ. Z nowych miejsc w regionie zachwyciłem się jeszcze okolicami Reykhólar,
a potem już jechałem po każdym znanym szutrze i przez każdy rozpoznawalny
kilometr. Aż do domu, do którego wróciłem z radością oraz ulgą. To był naprawdę
bardzo przyjemny czas, Marylin sprawdziła się doskonale i w nagrodę idzie w
piątek na operację plastyczną: wreszcie zostanie wymieniony wygięty po mojej
niefortunnej kraksie przód i auto będzie wyglądać jak nowe. Portfel odczuje to
znacznie, ale za swoje błędy świeżaka za kierownicą trzeba płacić.
Wrzesień zapowiada się bardzo ciekawie i pełen emocji nie tylko z powodu wydania w Polsce książki, o której wspominałem w poprzednim wpisie. Wydarzy się prawdopodobnie także coś, co zdecydowanie zmieni moje życie tutaj. O szczegółach napiszę w najbliższym czasie. Tymczasem łapię oddech i próbuję odespać tę wyprawę, czując, że wróciłem do siebie. Nie muszę stąd wyjeżdżać, by szukać islandzkiego piękna. Ono jest tutaj – najpiękniejsze i najcenniejsze dla mnie.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ
Ciekawe, co przyniesie wrzesień. I tak oto życie pisarza samo staje się powieścią w odcinkach. Czekam na ciąg dalszy i trzymam kciuki.
OdpowiedzUsuń