Chłopak z prowincji w wielkim mieście |
Wszystkie zdjęcia
uzupełniające ten wpis poza ostatnim moim są oczywiście autorstwa Mariusza
Zaworki. Umówiłem się z nim i jego drugą połową na sesję miejską w Reykjavíku,
ponieważ wulkan przyciągający uwagę od dłuższego czasu powoli wygasa i nie było
sensu maszerować tam wieczorem. Zwłaszcza że te 430 km z Ísafjörður w aucie
dają w kość. A raczej w prawą nogę, która musi intensywnie pracować właściwie
cały dzień, bo przejechać tę trasę bez przynajmniej kilku przystanków na
podziwianie pejzażu, to w moim przypadku zadanie niewykonalne. Tak więc sobota
w stolicy. Nie zapowiadało się, że zrobimy coś szczególnego. Po prostu mieliśmy
się snuć, rozmawiać (i rozmawialiśmy o wielu ważnych sprawach), chciałem też
poszukać nowych murali. Islandzka stolica jest ich pełna i za każdym razem, gdy
wędruję po centrum, staram się znaleźć nowe malowidła na ścianach. Znalazłem i
teraz. Ale wcale nie murale okazały się największą atrakcją.
W emocjach po zobaczeniu islandzkiej artystki
Pisałem już publicznie o tym,
jak bardzo w tym roku przeżyłem odejścia Tiny Turner i Sinéad O'Connor, bo to
piosenkarki, które ukształtowały moją wrażliwość, nie tylko tę muzyczną. Ale
jest jeszcze jedna pani, którą się od lat fascynuję, choć uważam, że w ostatnie
albumy wdarło się już trochę chaosu i lekko rozczarowują. Nic to, uwielbiałem i
uwielbiam Björk. Nie wyobrażacie sobie zatem mojej ekscytacji tym, że mogłem
zobaczyć ją na żywo. Stać dwa metry obok niej, podziwiać jej wspaniałą kolorową
kreację, patrzeć w twarz skrytą częściowo pod czarnym welonikiem. To była
zdecydowanie najmocniejsza erupcja wulkaniczna na Islandii i prawdziwy wulkan
się do tego nie umywa. A wszystko wydarzyło się przypadkiem. Spotkaliśmy na
Laugavegur (którą od teraz wielbię, bo ma czerwony design) koleżankę Mariusza,
a ona poinformowała nas, że właśnie gdzieś w okolicy trwa impreza, na której
DJ-em jest właśnie Björk. A potem okazało się, że to miejsce jest tuż za
naszymi plecami. A jeszcze później mieliśmy okazję zbliżyć się do artystki,
zanim zniknęła w podziemiach klubu, czyli dokładnie dziesięć minut potem moglibyśmy
o tym tylko pomarzyć. Björk wygląda fantastycznie. Tej kobiecie wiek nigdy nie
wyrządzi żadnej krzywdy. Wiem, że skoro tu zamieszkałem, to prędzej czy później
nadarzyłaby się okazja ujrzenia piosenkarki w jakimś miejscu, jednak
podejrzewam, że nie byłoby to zbyt prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że nie
mieszkam w obszarze stołecznym. Przeżyłem zatem kilka minut prawdziwego
szczęścia. To były tak silne emocje jak te na promie do Stykkishólmur,
na którym poznałem szwajcarską parę z niepełnosprawnym synem.
Uwielbiam ten deptak w takim kolorze
Niektórzy
z Was zastanawiają się, czemu nie wybrałem do życia Reykjavíku
czy okolic jak większość przybywającej tu Polonii. Myślę, że odpowiedzi na to
pytanie udzieliłem już kilka razy. Co więcej – coraz częściej łapię się na tym,
że Ísafjörður jest już dla mnie za dużym miastem. Marzy mi się dom w jakiejś
wiosce, do której oczywiście można dojechać zimą albo przez większość zimowego
czasu, skąd mógłbym tu przyjeżdżać do pracy i gdzie mógłbym mieszkać w
prawdziwej dziczy. Bo wciąż szukam tutaj odcięcia się, wyeliminowania kilku
irytujących bodźców, mentalnego spokoju i ciszy. Wszystko, czego oczekiwałem od
Islandii jako wyspy (podkreślam, bo o państwie będę pisał osobne posty, które
raczej będą krytyczne) oczywiście otrzymałem, ale mam wrażenie, że wciąż
wszystko dzieje się za szybko. Wszystkiego jest za dużo. Mój organizm i umysł
jeszcze to jakoś unoszą, ale nie wiem, czy nie są na jakiejś granicy. Jestem tu
już pół roku i dopiero dzisiaj po raz pierwszy z okazji dnia wolnego obudziłem
się w tym kraju po dziewiątej rano. Codziennie pobudzenie, adrenalina. Potem
momenty, w których chłonę islandzką ciszę, ale to wciąż nadal tylko momenty.
Dlatego marzy mi się dom w jakiejś wsi, w takim absolutnie pozaczasowym
miejscu. Gdzie nie widzę dookoła siebie tego, że mimo wszystko wciąż jestem w
mieście. Marzy mi się choćby tydzień bezruchu. Po prostu. Tymczasem nawet na
urlopie, który mam w dniach 22-30 sierpnia, będę stale w podróży. Bo przecież
nie można tego czasu przeznaczyć na bezruch. Jeszcze tyle Islandii do zobaczenia.
Nawet jeśli są to miejsca, w których już byłem. I wciąż jestem nią tak bardzo
nienasycony.
Reykjavik w czerwonych okularach
A tymczasem rozpiera mnie
duma, bo po raz pierwszy przejechałem islandzką stolicę wzdłuż i wszerz bez
żadnego błędu na drodze, żadnego zawahania i żadnej sytuacji stresowej. Płynnie
oraz przyjemnie. Wciąż jednak koszmarem jest dla mnie parkowanie. Przejechałem
tysiące kilometrów po drogach asfaltowych, żwirowych, jechałem przez błoto, po kamieniach
i przez wodę. Panuję nad autem w każdych warunkach atmosferycznych i przy
każdej prędkości. Natomiast kiedy mam zaparkować, zwłaszcza tyłem, czuję się
jak dziecko we mgle, które niczego się nie umie nauczyć. Chciałem wjechać
przodem między dwa samochody. Za późno wziąłem łuk. Wycofałem się i
zaparkowałem w bardziej odludnym miejscu, zamiast powtórzyć, spróbować, uczyć
się. Około siedemdziesiąt procent moich parkowań jest krzywe, choć staram się,
jak mogę, żeby było jak najbardziej perfekcyjnie. Wszyscy mi mówią, że ta
umiejętność przyjdzie z czasem. W sensie precyzja tej umiejętności, bo przecież
jakbym nie opanował parkowania przodem i tyłem, nie uzyskałbym prawa jazdy.
Może przyjdzie, dzisiaj mnie to bardzo irytuje. Być może jeszcze nie wyczuwam
dobrze mojej Marilyn przy takich subtelnych manewrach, choć doskonale wiemy, jak
współpracować na każdej drodze podczas jazdy.
Tak przywitały mnie wieczorem Fiordy Zachodnie
Tak czy owak dwie doby podróży
minęły wspaniale. Nie zobaczyłem wulkanu, ale nie żałuję. Spotkałem się z
fantastycznymi ludźmi, w stolicy i po drodze, przejechałem po raz kolejny do
domu „dołem”, czyli malowniczą, choć oczywiście dużo więcej niż 61 wymagającą
od samochodu i kierowcy trasą 60. Przywiozłem sobie czerwone okulary, które
zakładam czasami, by ujrzeć świat w magicznej perspektywie. Okulary mają
czerwone szkła, nie oprawki. I chociaż kompletnie do mnie nie pasują, uwielbiam
je nosić. Kolejna mała oraz przyjemna ekstrawagancja. Plus dziewiąta, tym razem
różowa loppapeysa, którą nabyłem w drodze powrotnej (sklep z rękodziełem w Búðardalur ma najniższe na całej Islandii ceny swetrów, serdecznie
Wam go polecam). I na Islandii zaczęły się już zachody słońca. Zapowiedź
kolejnego sezonu na zorze polarne. Bardzo jestem ciekaw, jak wygląda ta wyspa
podczas krótkiej jesieni. Nigdy tu nie byłem we wrześniu, październiku czy
listopadzie. Na pewno będzie pięknie.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ
Też uwielbiam Bjork. Nawet czytając Twój tekst jej słucham. To jest jedyny artysta, którego płyt mam najwięcej.
OdpowiedzUsuń