wtorek, 8 sierpnia 2023

Sierpniowa stolica

 

Chłopak z prowincji w wielkim mieście

Wszystkie zdjęcia uzupełniające ten wpis poza ostatnim moim są oczywiście autorstwa Mariusza Zaworki. Umówiłem się z nim i jego drugą połową na sesję miejską w Reykjavíku, ponieważ wulkan przyciągający uwagę od dłuższego czasu powoli wygasa i nie było sensu maszerować tam wieczorem. Zwłaszcza że te 430 km z Ísafjörður w aucie dają w kość. A raczej w prawą nogę, która musi intensywnie pracować właściwie cały dzień, bo przejechać tę trasę bez przynajmniej kilku przystanków na podziwianie pejzażu, to w moim przypadku zadanie niewykonalne. Tak więc sobota w stolicy. Nie zapowiadało się, że zrobimy coś szczególnego. Po prostu mieliśmy się snuć, rozmawiać (i rozmawialiśmy o wielu ważnych sprawach), chciałem też poszukać nowych murali. Islandzka stolica jest ich pełna i za każdym razem, gdy wędruję po centrum, staram się znaleźć nowe malowidła na ścianach. Znalazłem i teraz. Ale wcale nie murale okazały się największą atrakcją.

W emocjach po zobaczeniu islandzkiej artystki


Pisałem już publicznie o tym, jak bardzo w tym roku przeżyłem odejścia Tiny Turner i Sinéad O'Connor, bo to piosenkarki, które ukształtowały moją wrażliwość, nie tylko tę muzyczną. Ale jest jeszcze jedna pani, którą się od lat fascynuję, choć uważam, że w ostatnie albumy wdarło się już trochę chaosu i lekko rozczarowują. Nic to, uwielbiałem i uwielbiam Björk. Nie wyobrażacie sobie zatem mojej ekscytacji tym, że mogłem zobaczyć ją na żywo. Stać dwa metry obok niej, podziwiać jej wspaniałą kolorową kreację, patrzeć w twarz skrytą częściowo pod czarnym welonikiem. To była zdecydowanie najmocniejsza erupcja wulkaniczna na Islandii i prawdziwy wulkan się do tego nie umywa. A wszystko wydarzyło się przypadkiem. Spotkaliśmy na Laugavegur (którą od teraz wielbię, bo ma czerwony design) koleżankę Mariusza, a ona poinformowała nas, że właśnie gdzieś w okolicy trwa impreza, na której DJ-em jest właśnie Björk. A potem okazało się, że to miejsce jest tuż za naszymi plecami. A jeszcze później mieliśmy okazję zbliżyć się do artystki, zanim zniknęła w podziemiach klubu, czyli dokładnie dziesięć minut potem moglibyśmy o tym tylko pomarzyć. Björk wygląda fantastycznie. Tej kobiecie wiek nigdy nie wyrządzi żadnej krzywdy. Wiem, że skoro tu zamieszkałem, to prędzej czy później nadarzyłaby się okazja ujrzenia piosenkarki w jakimś miejscu, jednak podejrzewam, że nie byłoby to zbyt prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że nie mieszkam w obszarze stołecznym. Przeżyłem zatem kilka minut prawdziwego szczęścia. To były tak silne emocje jak te na promie do Stykkishólmur, na którym poznałem szwajcarską parę z niepełnosprawnym synem.

Uwielbiam ten deptak w takim kolorze


Niektórzy z Was zastanawiają się, czemu nie wybrałem do życia Reykjavíku czy okolic jak większość przybywającej tu Polonii. Myślę, że odpowiedzi na to pytanie udzieliłem już kilka razy. Co więcej – coraz częściej łapię się na tym, że Ísafjörður jest już dla mnie za dużym miastem. Marzy mi się dom w jakiejś wiosce, do której oczywiście można dojechać zimą albo przez większość zimowego czasu, skąd mógłbym tu przyjeżdżać do pracy i gdzie mógłbym mieszkać w prawdziwej dziczy. Bo wciąż szukam tutaj odcięcia się, wyeliminowania kilku irytujących bodźców, mentalnego spokoju i ciszy. Wszystko, czego oczekiwałem od Islandii jako wyspy (podkreślam, bo o państwie będę pisał osobne posty, które raczej będą krytyczne) oczywiście otrzymałem, ale mam wrażenie, że wciąż wszystko dzieje się za szybko. Wszystkiego jest za dużo. Mój organizm i umysł jeszcze to jakoś unoszą, ale nie wiem, czy nie są na jakiejś granicy. Jestem tu już pół roku i dopiero dzisiaj po raz pierwszy z okazji dnia wolnego obudziłem się w tym kraju po dziewiątej rano. Codziennie pobudzenie, adrenalina. Potem momenty, w których chłonę islandzką ciszę, ale to wciąż nadal tylko momenty. Dlatego marzy mi się dom w jakiejś wsi, w takim absolutnie pozaczasowym miejscu. Gdzie nie widzę dookoła siebie tego, że mimo wszystko wciąż jestem w mieście. Marzy mi się choćby tydzień bezruchu. Po prostu. Tymczasem nawet na urlopie, który mam w dniach 22-30 sierpnia, będę stale w podróży. Bo przecież nie można tego czasu przeznaczyć na bezruch. Jeszcze tyle Islandii do zobaczenia. Nawet jeśli są to miejsca, w których już byłem. I wciąż jestem nią tak bardzo nienasycony.

Reykjavik w czerwonych okularach


A tymczasem rozpiera mnie duma, bo po raz pierwszy przejechałem islandzką stolicę wzdłuż i wszerz bez żadnego błędu na drodze, żadnego zawahania i żadnej sytuacji stresowej. Płynnie oraz przyjemnie. Wciąż jednak koszmarem jest dla mnie parkowanie. Przejechałem tysiące kilometrów po drogach asfaltowych, żwirowych, jechałem przez błoto, po kamieniach i przez wodę. Panuję nad autem w każdych warunkach atmosferycznych i przy każdej prędkości. Natomiast kiedy mam zaparkować, zwłaszcza tyłem, czuję się jak dziecko we mgle, które niczego się nie umie nauczyć. Chciałem wjechać przodem między dwa samochody. Za późno wziąłem łuk. Wycofałem się i zaparkowałem w bardziej odludnym miejscu, zamiast powtórzyć, spróbować, uczyć się. Około siedemdziesiąt procent moich parkowań jest krzywe, choć staram się, jak mogę, żeby było jak najbardziej perfekcyjnie. Wszyscy mi mówią, że ta umiejętność przyjdzie z czasem. W sensie precyzja tej umiejętności, bo przecież jakbym nie opanował parkowania przodem i tyłem, nie uzyskałbym prawa jazdy. Może przyjdzie, dzisiaj mnie to bardzo irytuje. Być może jeszcze nie wyczuwam dobrze mojej Marilyn przy takich subtelnych manewrach, choć doskonale wiemy, jak współpracować na każdej drodze podczas jazdy.

Tak przywitały mnie wieczorem Fiordy Zachodnie


Tak czy owak dwie doby podróży minęły wspaniale. Nie zobaczyłem wulkanu, ale nie żałuję. Spotkałem się z fantastycznymi ludźmi, w stolicy i po drodze, przejechałem po raz kolejny do domu „dołem”, czyli malowniczą, choć oczywiście dużo więcej niż 61 wymagającą od samochodu i kierowcy trasą 60. Przywiozłem sobie czerwone okulary, które zakładam czasami, by ujrzeć świat w magicznej perspektywie. Okulary mają czerwone szkła, nie oprawki. I chociaż kompletnie do mnie nie pasują, uwielbiam je nosić. Kolejna mała oraz przyjemna ekstrawagancja. Plus dziewiąta, tym razem różowa loppapeysa, którą nabyłem w drodze powrotnej (sklep z rękodziełem w Búðardalur ma najniższe na całej Islandii ceny swetrów, serdecznie Wam go polecam). I na Islandii zaczęły się już zachody słońca. Zapowiedź kolejnego sezonu na zorze polarne. Bardzo jestem ciekaw, jak wygląda ta wyspa podczas krótkiej jesieni. Nigdy tu nie byłem we wrześniu, październiku czy listopadzie. Na pewno będzie pięknie.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog lub Cię inspiruje, możesz wesprzeć mnie finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

1 komentarz:

  1. Też uwielbiam Bjork. Nawet czytając Twój tekst jej słucham. To jest jedyny artysta, którego płyt mam najwięcej.

    OdpowiedzUsuń