Codziennie się ruszam, mój
organizm już nie protestuje tak bardzo jak przy pierwszych intensywnych
spacerach, a sprawy wokół mnie także przyspieszają. Mam wrażenie, że te kije do
chodzenia pojawiły się w doskonałym momencie – wzięło mnie bardzo to codzienne
wędrowanie po Wieliczce, bo pocąc się i męcząc, w jakiś sposób redukuję
napięcie. Przecież do wylotu już niecałe dwa tygodnie. Jakkolwiek wielka byłaby
ekscytacja, zaczynają się pojawiać już te mało komfortowe uczucia. Sporo lęku.
Taka świadomość, że to naprawdę za chwilę się wydarzy, jestem na ostatniej
prostej realizacji swojego planu życiowej zmiany i zaraz zacznie się to, co
najtrudniejsze. Bo nie ma tak, że przecież znam Islandię, byłem tam cztery
razy, wszystko jest dla mnie oswojone i nic mnie nie zaskoczy. Będzie to
ogromny szok i na pewno dużo stresu. A ten, który pojawia się już w Polsce,
staram się odsuwać, nabijając kroki z kijkami i aplikacją Google Fit. Z
ulubioną muzyką w uszach po prostu idę przed siebie i porzucam wszelkie emocje.
To naprawdę oczyszczające. Zwłaszcza gdy potem słyszę, że krew po takim
codziennym wysiłku buzuje mi w żyłach inaczej, silniej.
Dziś byłem w urzędzie i się
wymeldowałem. Pani urzędniczka najwidoczniej pomyślała, że moje kije to jakaś
broń, bo była mocno zdystansowana i jakby trochę przestraszona. Dobrze że
zrobiłem to tak wcześnie, gdyż okazuje się, że aż tydzień trzeba czekać na
zaświadczenie o braku zameldowania kogokolwiek pod moim adresem, co potrzebne
jest do ewentualnej sprzedaży mieszkania. Zatem po raz pierwszy od czterdziestu
czterech lat jestem w Polsce bez meldunku. To zaskakujące, trochę przejmujące,
ale na pewno nowe i intrygujące dla mnie uczucie. Brak przynależności. Brak
swojego miejsca. Jestem nadal tu, gdzie zawsze byłem, ale formalnie nie mam
domu. Czekam na ten islandzki, natomiast znajdowanie się w międzyczasie gdzieś
w lokalizacyjnej próżni to coś, czego nigdy jeszcze nie doświadczyłem. Jest po
prostu dziwnie.
Pamiętam, jaki byłem dumny z wpisania tego adresu do mojego dowodu osobistego. Wtedy kiedy jeszcze wpisywało się tam adres zameldowania. A to był mój własny adres. Po latach wynajmowania mieszkań w Krakowie, po dziewięciu przeprowadzkach, wreszcie wymarzona lokalizacja na stałe. I dziś mnie już tu formalnie nie ma. To dotyka trochę mocniej niż wyprzedawanie albo rozdawanie stąd rzeczy. Ale nie boli. Jest nowe, trudne do zaakceptowania, lecz jednocześnie fascynujące. Jestem znikąd. Nie mam adresu. Nigdy nie sądziłem, że te dwa zdania kiedykolwiek będą mówić właśnie o mnie.
Tymczasem mam nadzieję, że na
ostatniej prostej przed wyjazdem sprzeda się mieszkanie. Dziś była je oglądać
wyraźnie zainteresowana inwestycją pod wynajem osoba. Oczywiście nie ekscytuję
się i nie tworzę niesamowitych scenariuszy. Odkąd lokum jest na sprzedaż, było
tu już sporo osób, które też w różny sposób je oglądały, ale nic z tego nie
wyniknęło. Jeśli uda się sprzedać dzisiejszej oglądającej, i tak już nie zdążę
osobiście z procedurami. Za kilka dni przekazuję znajomej pełnomocnictwo
notarialne do wszelkich czynności administracyjno-prawnych w związku ze
sprzedażą i mam nadzieję, że jednak moja chata pójdzie w dobre ręce. Bo jeśli
nie, zostaje tylko opcja wynajmu, a jest z wielu powodów dla mnie niekorzystna.
Czas zaczyna się trochę zagęszczać. Mam też wrażenie, że przyspiesza. Że to wszystko, co miało się wydarzyć, ten lot w jedną stronę, wciąż był gdzieś tam daleko na horyzoncie. A jest tuż obok. Za chwilę trzeba będzie dokonać ostatnich czystek w mieszkaniu i spakować walizki. To będzie logistyczna przeprawa. Mam nadzieję, że worki próżniowe do pakowania odzieży dadzą radę. Śmiałem się ze znajomą, że jakby człowiek się zakochał w takiej Dominikanie czy innej Tanzanii, to leciałby sobie w mojej sytuacji z jedną walizką i paroma lekkimi ubraniami na zmianę. A nie z połową zimowego asortymentu sklepu odzieżowego. I wierzę, że dam radę razem z tymi workami, bo coraz więcej wkrada się we mnie takiego zwyczajnego strachu, z którym już się przecież pożegnałem. Strachu przez wielką zmianą wprowadzającą zamieszanie w uporządkowane życie. Ale wszystko, co robię, jest dobre i właściwe. Bo Islandia jest dobra. Powtarzam sobie to zdanie codziennie, zanim zamknę oczy i ucieknę w sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz