To będzie ostatni post, który
piszę z Polski. Tak sobie obiecałem. Sponsoruje go islandzkie słówko átak,
czyli wysiłek. Dopiero później uporządkuję burzę emocji, która już się we mnie
rozszalała i będzie przybierać na sile z każdym kolejnym dniem. Od dziś zajmuję
się już tylko pakowaniem, ostatecznym czyszczeniem mieszkania z tego, co tu
zbędne, ale przede wszystkim walką z coraz większym lękiem. Bo jest go naprawdę
sporo i nie wiem, jak sobie poradzić z narastającym przekonaniem, czy aby na
pewno wszystko, co właśnie robię, jest słuszne. Zauważyłem, że zmęczony
ostatnimi dniami i załatwianiem wielu spraw, które musiały być załatwione,
wpadam w jakąś niebezpieczną paranoję (trwającą na szczęście krótko, lecz
przychodzącą falami) i gubię zwyczajny rozsądek oraz spokój. Oto bowiem pisze
do mnie wieczorem Icelandair z wiadomością o przesunięciu lotu ze stolicy do
Ísafjörður, a ja nie rejestruję faktów, tylko daję się ponieść jakimś
irracjonalnym emocjom. I nie rozumiem, co do mnie piszą. Bo jestem przekonany,
że pokazują mi te same godziny lotu, które mam na bilecie. Tymczasem dopiero po
kilkunastu minutach i po kilku wiadomościach nerwowo przesłanych islandzkim
znajomym z prośbą o pomoc rejestruję oczywistość. To, co mi się wyświetla, to
zmieniona godzina lotu i nikt nie każe mi go przebukować albo odwołać. Patrzę
na pierwotną rezerwację i to, co przesłano. Różnica w realizacji tego krótkiego
lotu wynosi po prostu pół godziny. Jakieś przesunięcie. A ja czytam i nie
rozumiem. Na szczęście odpisywałem jakiemuś automatowi no reply, więc mam
nadzieję, że nikt na Islandii nie zorientował się, że jestem debilem. To
zmęczenie naprawdę daje o sobie znać i zachowuję się czasami dziwnie.
Być może jest to wynik całkiem
sporej dawki absurdów, które musiałem przyswoić zarówno w Polsce, jak i na
Islandii. Bo zrobienie szpagatu między tymi krajami nie jest wcale takie łatwe,
jak to się pozornie wydaje. Nie można jak kiedyś po prostu spakować walizki i
sobie lecieć na wyspę, by zaczynać tam nową przygodę. Numeru ewidencyjnego nie
otrzymuje się już w bajecznie prosty sposób przy zakładaniu konta bankowego. Pośród
wielu niedopowiedzeń i wątpliwości trudno określić fakty. A prawda jest taka,
że każda – najbardziej nawet dawana od serca rada – musi być skonfrontowana z
obowiązującym przepisem, z prawem.
W Polsce najwięcej zamieszania
dostarcza niesprzedane mieszkanie. Musiałem przekazać pełnomocnictwo do
wszystkich czynności cywilno-prawnych związanych ze sprzedażą drugiej osobie.
Okazuje się, że zapis prawa, czyli akt notarialny, musi być analizowany
ponownie i osobno przez prawników banku. Nie wiem, kto stanowi zatem w Polsce
prawo, i czyja opinia ma być ostatecznie wiążąca, ale na szczęście okazało się,
że w przypadku banku, w którym mam kredyt hipoteczny, wszystko zostało
zatwierdzone i zaakceptowane. Nie muszę już stresować się tym, że dopiero
na emigracji dowiem się, że koleżanka nie może sprzedać mojego mieszkania,
ponieważ nie wolno jej wykonać w moim imieniu jakiejś tam czynności.
W Islandii – choć w zasadzie w Polsce, przed laptopem - sporo emocji dostarczyło elektroniczne wypełnianie aplikacji rejestracyjnej A-271. Chciałem spróbować wypełnić A-270, czyli jej odpowiednik po islandzku, ale poległem na pierwszej podstronie. Okazuje się, że to, iż znam dzisiaj jakieś czterysta islandzkich słów i z osiem przydatnych zwrotów, nie pozwala mi poczuć się pewnie w żadnej urzędowej sprawie. Obawiam się, że jak przylecę, długo jeszcze nie będę rozumiał Islandczyków, jak nie rozumiem niczego, gdy na próbę włączam sobie islandzkie radio do posłuchania. W każdym razie A-271 wypełnia się, przylatując do Islandii z nagraną pracą. Tak robi znakomita większość ludzi z Polski, jeśli nie wszyscy. Ja tymczasem pracy będę szukał dopiero na miejscu i w najbardziej tradycyjny sposób. Chodząc od jednego miejsca do drugiego i zadając proste pytania, szukając prostych zajęć. Może jedyne, co zmieni tę rutynę, to wizytówki, o których już tu pisałem. Ale tak, to się wielu osobom nie mieści w głowie, lecz mimo to jadę na islandzką prowincję bez wcześniej ustalonego stosunku pracy. I w związku z tym rejestrując się, muszę wykazać środki finansowe na trzymiesięczne utrzymanie się w Islandii. Tu zaczęły się przygody.
Byłem przekonany, że panuje
jakaś uznaniowość połączona z logiką. Czyli po prostu pokazuję w urzędzie stan
konta w aplikacji w dniu, w którym fizycznie potwierdzam całą złożoną online
dokumentację. A jest zupełnie inaczej. Należy mieć zaświadczenie z banku. Nie
ma opcji że po polsku. Po angielsku lub islandzku. Od tłumacza przysięgłego. I
nic to, że można wlecieć do Islandii golusieńkim i bez ani jednej korony na
koncie, bo nikt tego nie sprawdza w dniu pojawienia się w urzędzie, potrzebne
jest natomiast zaświadczenie ważne dla Islandii 14 dni. Sami wiecie, jak przez
dwa tygodnie może zmienić się saldo na koncie, prawda? Cóż, robię, co każą. Stresujące
jest analizowanie, czy na pewno wszystko właściwie się podało i załączyło,
kiedy świadomość, że nie ma powrotu po brakujące coś tam, dodatkowo paraliżuje
przy takich działaniach. Ale wszystko przebiegło prawidłowo. Wstępnie jestem
zarejestrowany. Zobaczę, jak to rejestrowanie będzie wyglądało normalnie w
urzędzie. Bo oczywiście internetową aplikację trzeba potwierdzić i pojawić się
na miejscu ze wszystkimi obowiązującymi dokumentami. Jest tego trochę. Na
przykład akt urodzenia czy zaświadczenie o stanie cywilnym. Wszystko naturalnie
po angielsku i za wszystko trzeba tu było zapłacić.
Sprawy administracyjne mam już za sobą. Wizyty w urzędach dla nikogo chyba nie są przyjemne. Zwłaszcza gdy sporo rzeczy się nakłada i trudno złapać oddech. Pozwolę sobie zmilczeć kwestie, które naprawdę podnosiły mi ciśnienie w minionych dniach, bo to już i tak nic nie zmieni, natomiast kijki trekkingowe to naprawdę coś, co pojawiło się w doskonałym momencie, i pozwala rozładować większość napięcia. Tymczasem w tym wszystkim bezsenność, czyli moja trzydziestoletnia zmora, znowu daje o sobie mocno znać. Naiwnie łudzę się, że nauczę się normalnie spać na Islandii, ale to jest po prostu niemożliwe, gdy przeżywam silne emocje. Zatem od teraz powolne, metodyczne i relaksacyjne układanie rzeczy w walizkach. I przekładanie. I układanie jeszcze raz. I znowu od nowa. Tak będzie. W niedzielę rano lecę, jeśli nie wydarzy się nic, na co nie będę mieć wpływu. Zatem kolejny wpis już z wyspy. Obym był tam spokojniejszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz