Zdjęcia dodane do dzisiejszego
wpisu pochodzą między innymi z wczorajszej wyprawy nad Dýrafjörður, który
wreszcie chciałem objechać cały. To drugi fiord, jeśli przemieszczać się na
południe od Ísafjörður. Nie tak może spektakularnie piękny jak ten pierwszy,
Önundarfjörður, ale wart objechania ze względu na swoje kameralne piękno.
Blisko cztery godziny byłem tam tylko z ciszą, szumem wody i z owcami, dla
których jest to chyba najspokojniejszy rejon, bo mało kto skręci w lewo i w dół
przed tunelem poprzedzającym ostatnią prostą do wodospadu Dynjandi, a z drugiej
strony – jak się zorientowałem, wyjeżdżając – droga ma zamkniętą bramkę. Na
szczęście bez problemu udało mi się ją otworzyć i wyjechać z fiordu, jednakże
zastanawiam się, czy przypadkiem nie wędrowałem po terenie prywatnym. Raczej
nie. Droga jest ogólnodostępna. Pełna sporych kamieni i szutru, zdecydowanie
dla auta takiego jak Marilyn, czyli z napędem na cztery koła, ale wydaje mi
się, że każdy może nią jeździć. Tymczasem przez całe przedpołudnie nie jechał
nikt.
Wulkan w ujęciu Mariusza Zaworki
Wszyscy od dłuższego czasu
ekscytują się tym, że na Islandii wybuchł kolejny wulkan Litli-Hrutur, którego
zdjęcia jak lawa zalewają wszystkie social media. Dowiedziałem się o początku
erupcji, gdy wracałem z rejonu stołecznego do siebie. W pierwszym odruchu
pomyślałem sobie „wracam tam w kolejny weekend”. A potem emocje powoli opadły.
Nie dlatego, że skoro zobaczyłem na Instagramie milion zdjęć erupcji, to miałem
już przesyt. Nie o to chodzi. Wiele osób idzie na łatwiznę i lata sobie nad
aktywnym wulkanem dronami, dzięki czemu można wrzucać efektowne rolki i
zdobywać tysiące lajków. Sporo ludzi rusza jednak pieszo w pobliże erupcji.
Jest to długa trasa. Przebył ją między innymi Mariusz Zaworka, mój dobry kumpel
i znakomity fotograf. Pozwalam sobie umieścić tutaj jedno jego zdjęcie.
Zrobione na miejscu, po przebyciu pieszo wielu kilometrów mimo złego stanu
zdrowia. Mariusz wykonał sesję, którą nazwałem dziełem sztuki. Podglądajcie te
zdjęcia u niego.
Tymczasem ja z całkowitym
spokojem zdecydowałem, że jadę na półwysep Reykjanes ponownie w pierwszy
weekend sierpnia i jeśli do tego czasu wulkan nadal będzie szalał i przede
wszystkim będzie pogoda, także będę jednym z tych, którzy stanęli blisko obok
żywiołu. A dlaczego w ostatnie weekendy wybrałem wycieczki po Fiordach
Zachodnich? Bo potrzebuję miejsc, w których nie ma ludzi, i takich, gdzie można
się wsłuchiwać w ciszę. Dlatego wyprawa wokół Dýrafjörður to było to, czego
naprawdę potrzebowałem. Nie umiem być pośród ludzi, skoro muszę między nimi być
od poniedziałku do piątku z racji swojej pracy. Czuję się w niej coraz bardziej
pewnie, lubię obsługiwać klientów i widzę, że większość akceptuje już
utlendingura (cudzoziemca) za ladą, a komunikacja odbywa się różnymi kanałami,
także poprzez zdjęcia, kiedy moja marna znajomość islandzkiego zawodzi.
Najwspanialsze w odwiedzaniu
takich miejsc jak Dýrafjörður jest to, że całkowicie można zresetować umysł z
wszystkich niedobrych emocji albo wspomnień danego tygodnia. Tak jak już
wspominałem – nie jest dla mnie komfortowe to, jak i za ile pracuję, jednakże
szanuję swoją pracę oraz zdaję sobie sprawę z tego, że mogłem trafić gorzej
albo nie mieć jej wcale. Jednocześnie – co napisałem już na moim prywatnym
profilu facebookowym – łapię się na tym, że sobotni poranek przyjmuję z
niewyobrażalnie wielką dawką adrenaliny. Dlaczego? Gdyż to jest właśnie TEN
dzień. Bo nie muszę być wśród ludzi, wsiadam w auto, wybieram fiord lub jakieś
ciekawe miejsce i sobie tam jadę. A czeka na mnie błogość pejzażu. To naprawdę
działa. Islandia jako wyspa jest po prostu rajem. Jako państwu wiele mogę jej
zarzucić, ale cały czas myślę o tym, że będę mógł to robić z pełną swobodą i
bez unikania spraw drażliwych dopiero wówczas, gdy zdobędę islandzkie
obywatelstwo. Czyli za siedem lat.
Tymczasem niebawem minie pół
roku, odkąd mieszkam na Islandii. Ani przez sekundę nie zatęskniłem za Polską,
bez żadnego sentymentu myślę o mieszkaniu, które przecież tak dopieszczałem w
każdym detalu i które kiedyś było dla mnie takie ważne. Nie żałuję radykalnej
decyzji o pozbyciu się lokum. Ani pozostałych. Na Facebooku wywiązała się
ciekawa wymiana zdań z jedną z czytelniczek. Zasugerowała ona, że chyba jednak
koszt poniesiony przeze mnie jest za duży: dłużej i ciężej pracuję, nie mam
wiele wolnego czasu, nie mam w zasadzie nic na stałe i w tej chwili żadnego
dorobku poza samochodem. Że może lepiej byłoby żyć wygodnie w Polsce, a tutaj
po prostu sobie przylatywać na odpoczynek. Otóż nie. Po stokroć nie. Po
pierwsze – latałem samolotem wiele razy, ale wciąż panicznie się tego boję. Nie
wyobrażam sobie obrócenia dwa razy po cztery godziny w metalowej puszce po to,
by odwiedzać sobie Islandię w wolnym czasie. Pomijam już koszty biletów
lotniczych. I koszty wynajmu auta tutaj. Po drugie – jestem absolutnie
usatysfakcjonowany pejzażem oraz temperaturami. Tu wciąż jest chłodno (choć
zdarzają się letnie szalone dni, podczas których myślę o tym, co się dzieje z
naszym klimatem), a żeby pobyć sam na sam z islandzką naturą, wystarczy po
pracy wsiąść w samochód i przejechać się zaledwie kilka kilometrów. Mam
słoneczny dzień, dobry na zdjęcia – wybieram odpowiednie do tego miejsce. Mam
chmury i mgłę – też mogę dobrać inny rejon Fiordów Zachodnich, w którym jedno
oraz drugie zagra najlepiej na fotografiach. To chyba oczywiste, jak bardzo się
to różni od logistyki podróżowania turystycznego, bo przecież w Polsce mimo
wszystko żyło się lżej i wygodniej, więc może jednak zrobiłem coś źle. Nie.
Wiem, co to znaczy ciężkie i
niewygodne życie. Dam sobie radę ze wszystkim, co mnie tu spotka. Chyba że
będzie to choroba lub coś, na co nie będę mieć wpływu. Dlatego tak, być tutaj
na stałe jest warte znoszenia wielu niewygód. Każdy początek emigracyjnej drogi
jest trudny, a znając opowieści ludzi w sytuacji podobnej do mojej, wciąż mam
świadomość, że mi się bardzo poszczęściło. A z czasem na pewno nadejdą zmiany.
29 stycznia odbyłem lot w jedną stronę. Kolejny mogę odbyć rekreacyjnie na
Alaskę lub do Grenlandii. Przyjechałem, zostaję i będzie prędzej czy później
tak, że naprawdę przyjdzie do mnie ten islandzki spokój, po który tu
przyjechałem.
I który tak łatwo było znaleźć
w Dýrafjörður. Ledwie kilka razy nacisnąłem na pedał gazu Marilyn i byłem na
miejscu. A potem pojechałem sobie raz jeszcze do lokalnego sklepiku dla
turystów w Þingeyri, o którym już wspominałem, bo sprzedają tam pomalowane
kamienie, ponieważ jest w tym miejscu naprawdę dużo ciekawych rzeczy do
wyszperania i nabycia. Oczywiście są swetry z owczej wełny, ale one są wszędzie
w takich miejscach. Ciekawe są dodatki. Na przykład wełniane, śliczne małe
obrusy, które sobie nabyłem. Podczas pierwszej wizyty ten brązowy, a teraz
szary, bo nie zauważyłem go wcześniej. Ten sklep to raj dla gadżeciarzy, bo są
i bransoletki, i rękawiczki z owczej wełny, i wszelkiego rodzaju pierdoły,
których zbieraczem byłem w Polsce i obiecałem sobie, że nie będę nic zbierał na
Islandii. Jasne.
Próbuję tutaj także zrozumieć,
dlaczego aż siedem lat musiało upłynąć, bym podjął taką, a nie inną decyzję.
Lipiec 2016 roku to był czas, w którym zakochałem się w Islandii od pierwszego
wejrzenia. Dziś wiem, jak się tutaj żyje, a nie tylko podróżuje turystycznie.
Ale tego nie ma w wywiadzie, który udzieliłem Oli Kozłowskiej i Mirelli
Wąsiewicz w listopadzie 2022 roku, czyli jeszcze przed przylotem tutaj. Książka
„Islandia i Polacy”, do której tak trochę się dopisałem na końcu, jest już
dostępna i dotarła także do mnie. Bardzo jestem ciekaw historii innych Polaków,
którzy rozmawiali tu z autorkami. Zwłaszcza że w wielu aspektach życie
codzienne w tym kraju diametralnie się różni w zależności od tego, w którym
rejonie się mieszka. Opowieści z okręgu stołecznego mogą czasami tworzyć
idylliczny obraz tego państwa. Tak szanującego choćby orientacje seksualne i
chętnie malującego tęczę w wielu miastach i miasteczkach, a jednocześnie z
automatu pobierającego procent podatku na kościół, bez pytania o to, czy ktoś
jest na przykład ateistą i sobie tego nie życzy. Ciekaw jestem, czy w tej
książce jest jakiś rozmówca Oli i Mirelli, który tak jak ja wybrał prowincję,
nie centrum. Książkę możecie kupić na przykład TUTAJ
Tak, Twoja droga to droga samotnika i człowieka całkowicie wolnego. Ty decydujesz o każdym kolejnym kroku, z nikim nie musisz się konfrontować. Trzymam nieustannie kciuki, jestem zagorzałą Pańską admiratorką.
OdpowiedzUsuńBardzo trafnie to Pani ujęła.
OdpowiedzUsuńBardzo podziwiam za pójście za swoimi marzeniami!
OdpowiedzUsuń