niedziela, 23 lipca 2023

Poszukiwania spokoju

 

Zdjęcia dodane do dzisiejszego wpisu pochodzą między innymi z wczorajszej wyprawy nad Dýrafjörður, który wreszcie chciałem objechać cały. To drugi fiord, jeśli przemieszczać się na południe od Ísafjörður. Nie tak może spektakularnie piękny jak ten pierwszy, Önundarfjörður, ale wart objechania ze względu na swoje kameralne piękno. Blisko cztery godziny byłem tam tylko z ciszą, szumem wody i z owcami, dla których jest to chyba najspokojniejszy rejon, bo mało kto skręci w lewo i w dół przed tunelem poprzedzającym ostatnią prostą do wodospadu Dynjandi, a z drugiej strony – jak się zorientowałem, wyjeżdżając – droga ma zamkniętą bramkę. Na szczęście bez problemu udało mi się ją otworzyć i wyjechać z fiordu, jednakże zastanawiam się, czy przypadkiem nie wędrowałem po terenie prywatnym. Raczej nie. Droga jest ogólnodostępna. Pełna sporych kamieni i szutru, zdecydowanie dla auta takiego jak Marilyn, czyli z napędem na cztery koła, ale wydaje mi się, że każdy może nią jeździć. Tymczasem przez całe przedpołudnie nie jechał nikt.

Wulkan w ujęciu Mariusza Zaworki


Wszyscy od dłuższego czasu ekscytują się tym, że na Islandii wybuchł kolejny wulkan Litli-Hrutur, którego zdjęcia jak lawa zalewają wszystkie social media. Dowiedziałem się o początku erupcji, gdy wracałem z rejonu stołecznego do siebie. W pierwszym odruchu pomyślałem sobie „wracam tam w kolejny weekend”. A potem emocje powoli opadły. Nie dlatego, że skoro zobaczyłem na Instagramie milion zdjęć erupcji, to miałem już przesyt. Nie o to chodzi. Wiele osób idzie na łatwiznę i lata sobie nad aktywnym wulkanem dronami, dzięki czemu można wrzucać efektowne rolki i zdobywać tysiące lajków. Sporo ludzi rusza jednak pieszo w pobliże erupcji. Jest to długa trasa. Przebył ją między innymi Mariusz Zaworka, mój dobry kumpel i znakomity fotograf. Pozwalam sobie umieścić tutaj jedno jego zdjęcie. Zrobione na miejscu, po przebyciu pieszo wielu kilometrów mimo złego stanu zdrowia. Mariusz wykonał sesję, którą nazwałem dziełem sztuki. Podglądajcie te zdjęcia u niego.



Tymczasem ja z całkowitym spokojem zdecydowałem, że jadę na półwysep Reykjanes ponownie w pierwszy weekend sierpnia i jeśli do tego czasu wulkan nadal będzie szalał i przede wszystkim będzie pogoda, także będę jednym z tych, którzy stanęli blisko obok żywiołu. A dlaczego w ostatnie weekendy wybrałem wycieczki po Fiordach Zachodnich? Bo potrzebuję miejsc, w których nie ma ludzi, i takich, gdzie można się wsłuchiwać w ciszę. Dlatego wyprawa wokół Dýrafjörður to było to, czego naprawdę potrzebowałem. Nie umiem być pośród ludzi, skoro muszę między nimi być od poniedziałku do piątku z racji swojej pracy. Czuję się w niej coraz bardziej pewnie, lubię obsługiwać klientów i widzę, że większość akceptuje już utlendingura (cudzoziemca) za ladą, a komunikacja odbywa się różnymi kanałami, także poprzez zdjęcia, kiedy moja marna znajomość islandzkiego zawodzi.



Najwspanialsze w odwiedzaniu takich miejsc jak Dýrafjörður jest to, że całkowicie można zresetować umysł z wszystkich niedobrych emocji albo wspomnień danego tygodnia. Tak jak już wspominałem – nie jest dla mnie komfortowe to, jak i za ile pracuję, jednakże szanuję swoją pracę oraz zdaję sobie sprawę z tego, że mogłem trafić gorzej albo nie mieć jej wcale. Jednocześnie – co napisałem już na moim prywatnym profilu facebookowym – łapię się na tym, że sobotni poranek przyjmuję z niewyobrażalnie wielką dawką adrenaliny. Dlaczego? Gdyż to jest właśnie TEN dzień. Bo nie muszę być wśród ludzi, wsiadam w auto, wybieram fiord lub jakieś ciekawe miejsce i sobie tam jadę. A czeka na mnie błogość pejzażu. To naprawdę działa. Islandia jako wyspa jest po prostu rajem. Jako państwu wiele mogę jej zarzucić, ale cały czas myślę o tym, że będę mógł to robić z pełną swobodą i bez unikania spraw drażliwych dopiero wówczas, gdy zdobędę islandzkie obywatelstwo. Czyli za siedem lat.



Tymczasem niebawem minie pół roku, odkąd mieszkam na Islandii. Ani przez sekundę nie zatęskniłem za Polską, bez żadnego sentymentu myślę o mieszkaniu, które przecież tak dopieszczałem w każdym detalu i które kiedyś było dla mnie takie ważne. Nie żałuję radykalnej decyzji o pozbyciu się lokum. Ani pozostałych. Na Facebooku wywiązała się ciekawa wymiana zdań z jedną z czytelniczek. Zasugerowała ona, że chyba jednak koszt poniesiony przeze mnie jest za duży: dłużej i ciężej pracuję, nie mam wiele wolnego czasu, nie mam w zasadzie nic na stałe i w tej chwili żadnego dorobku poza samochodem. Że może lepiej byłoby żyć wygodnie w Polsce, a tutaj po prostu sobie przylatywać na odpoczynek. Otóż nie. Po stokroć nie. Po pierwsze – latałem samolotem wiele razy, ale wciąż panicznie się tego boję. Nie wyobrażam sobie obrócenia dwa razy po cztery godziny w metalowej puszce po to, by odwiedzać sobie Islandię w wolnym czasie. Pomijam już koszty biletów lotniczych. I koszty wynajmu auta tutaj. Po drugie – jestem absolutnie usatysfakcjonowany pejzażem oraz temperaturami. Tu wciąż jest chłodno (choć zdarzają się letnie szalone dni, podczas których myślę o tym, co się dzieje z naszym klimatem), a żeby pobyć sam na sam z islandzką naturą, wystarczy po pracy wsiąść w samochód i przejechać się zaledwie kilka kilometrów. Mam słoneczny dzień, dobry na zdjęcia – wybieram odpowiednie do tego miejsce. Mam chmury i mgłę – też mogę dobrać inny rejon Fiordów Zachodnich, w którym jedno oraz drugie zagra najlepiej na fotografiach. To chyba oczywiste, jak bardzo się to różni od logistyki podróżowania turystycznego, bo przecież w Polsce mimo wszystko żyło się lżej i wygodniej, więc może jednak zrobiłem coś źle. Nie.



Wiem, co to znaczy ciężkie i niewygodne życie. Dam sobie radę ze wszystkim, co mnie tu spotka. Chyba że będzie to choroba lub coś, na co nie będę mieć wpływu. Dlatego tak, być tutaj na stałe jest warte znoszenia wielu niewygód. Każdy początek emigracyjnej drogi jest trudny, a znając opowieści ludzi w sytuacji podobnej do mojej, wciąż mam świadomość, że mi się bardzo poszczęściło. A z czasem na pewno nadejdą zmiany. 29 stycznia odbyłem lot w jedną stronę. Kolejny mogę odbyć rekreacyjnie na Alaskę lub do Grenlandii. Przyjechałem, zostaję i będzie prędzej czy później tak, że naprawdę przyjdzie do mnie ten islandzki spokój, po który tu przyjechałem.

Obrusy z owczej wełny


I który tak łatwo było znaleźć w Dýrafjörður. Ledwie kilka razy nacisnąłem na pedał gazu Marilyn i byłem na miejscu. A potem pojechałem sobie raz jeszcze do lokalnego sklepiku dla turystów w Þingeyri, o którym już wspominałem, bo sprzedają tam pomalowane kamienie, ponieważ jest w tym miejscu naprawdę dużo ciekawych rzeczy do wyszperania i nabycia. Oczywiście są swetry z owczej wełny, ale one są wszędzie w takich miejscach. Ciekawe są dodatki. Na przykład wełniane, śliczne małe obrusy, które sobie nabyłem. Podczas pierwszej wizyty ten brązowy, a teraz szary, bo nie zauważyłem go wcześniej. Ten sklep to raj dla gadżeciarzy, bo są i bransoletki, i rękawiczki z owczej wełny, i wszelkiego rodzaju pierdoły, których zbieraczem byłem w Polsce i obiecałem sobie, że nie będę nic zbierał na Islandii. Jasne.



Próbuję tutaj także zrozumieć, dlaczego aż siedem lat musiało upłynąć, bym podjął taką, a nie inną decyzję. Lipiec 2016 roku to był czas, w którym zakochałem się w Islandii od pierwszego wejrzenia. Dziś wiem, jak się tutaj żyje, a nie tylko podróżuje turystycznie. Ale tego nie ma w wywiadzie, który udzieliłem Oli Kozłowskiej i Mirelli Wąsiewicz w listopadzie 2022 roku, czyli jeszcze przed przylotem tutaj. Książka „Islandia i Polacy”, do której tak trochę się dopisałem na końcu, jest już dostępna i dotarła także do mnie. Bardzo jestem ciekaw historii innych Polaków, którzy rozmawiali tu z autorkami. Zwłaszcza że w wielu aspektach życie codzienne w tym kraju diametralnie się różni w zależności od tego, w którym rejonie się mieszka. Opowieści z okręgu stołecznego mogą czasami tworzyć idylliczny obraz tego państwa. Tak szanującego choćby orientacje seksualne i chętnie malującego tęczę w wielu miastach i miasteczkach, a jednocześnie z automatu pobierającego procent podatku na kościół, bez pytania o to, czy ktoś jest na przykład ateistą i sobie tego nie życzy. Ciekaw jestem, czy w tej książce jest jakiś rozmówca Oli i Mirelli, który tak jak ja wybrał prowincję, nie centrum. Książkę możecie kupić na przykład TUTAJ

---
Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mi postawić wirtualną kawkę TUTAJ

3 komentarze:

  1. Tak, Twoja droga to droga samotnika i człowieka całkowicie wolnego. Ty decydujesz o każdym kolejnym kroku, z nikim nie musisz się konfrontować. Trzymam nieustannie kciuki, jestem zagorzałą Pańską admiratorką.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo trafnie to Pani ujęła.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo podziwiam za pójście za swoimi marzeniami!

    OdpowiedzUsuń