czwartek, 27 kwietnia 2017

Już czas!

Naprawdę trudno mi w to uwierzyć. Jutro o tej porze, islandzkiego czasu, będę już na lotnisku w Keflaviku. Od ostatniej podróży lotniczej do Finlandii nie nabrałem przekonania do latania i wciąż bardzo się tego boję. W dość absurdalny sposób, bo kiedy pilot ogłasza rozpoczęcie procesu lądowania, jestem już totalnie wyluzowany, a to przecież podczas lądowań zdarza się najwięcej katastrof lotniczych. Ale dość defetyzmu - dolecę i przez trzy dni będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! W Polsce jest na tyle zimno, że kurtkę zarzucę na grzbiet i nie będę ryzykował dopłat dla Wizzaira, który skosił już ode mnie 1200 zł za dwa przeloty. Zadebiutuje też nowa walizka, którą otrzymałem od Finnair w zamian za rozwalenie poprzedniej. Czy doleci w stanie umożliwiającym użytkowanie?

Niby nic trudnego - spakować się na kilka dni, które spędzi się na Północy. Wiem jednak, że te prognozowane kilka stopni to może być inaczej odczuwana temperatura niż podczas lata - to nie są jednak te same wartości, czyli +4 w kwietniu i +4 w lipcu. Trudno wyjaśnić różnicę komuś, kogo porządnie nie przewiało na Islandii, zatem dam sobie spokój. Na pewno zabieram lopapeysę. Niech się przeleci ponownie do ojczyzny po tym, jak odwiedziła Estonię w lutym tego roku (w Finlandii było za ciepło na jej noszenie).

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ten weekend to będą jedyne odwiedziny Islandii w tym roku. Powód jest prozaiczny - brak finansów na dalsze wyspiarskie szaleństwa. Dlatego chcę wycisnąć z tych kilku dni najwięcej. Namówiłem Patrycję i Adama na dwie wycieczki - o ile ta niedzielna w kierunku południa wypali bez problemów, o tyle wszystko będzie uzależnione od pogody i wytrzymałości moich kierowców, kiedy zmierzymy się z azymutem na Latrabjarg. Chcę wreszcie zobaczyć maskonury!

W międzyczasie przeczytałem dwie kolejne islandzkie książki. "Szepty kamieni" Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka bardzo do mnie przemówiły, bo są bliskie mojej wrażliwości na drobiazgi, na które nie wszyscy zwracają uwagę w Islandii. Recenzję możecie przeczytać TUTAJ. Zatęskniło mi się bardzo za bezdrożami. Za tym poczuciem bycia tam w zupełnie przypadkowej formie i kształcie. Przez ostatnie pół roku ta jutrzejsza podróż porządkowała mi codzienność. Teraz, dzięki "Szeptom kamieni", nabierze chyba jeszcze głębszego znaczenia. Choć ponownie będzie szybko i intensywnie.

Zupełnie inaczej jest w świecie przedstawionym książki, której autorem jest Guðmundur Andri Thorsson. "Miasteczko w Islandii" pochłonąłem dosłownie przez samym wylotem, dziś doczytałem ostatnie rozdziały. Recenzja ukaże się już po moim powrocie, ale ponieważ jest gotowa, mogę wrzucić kilka słów na zachętę:

Thorsson obrazuje ludzką osobność na kilka możliwych sposobów, ale opowiada także o magicznej niemal roli miejscowości, która dla jednych zawsze jest bezpiecznym portem, dla innych zaś cmentarzyskiem dawnych idei, pragnień i śladów ludzi, z którymi trzeba było pożegnać się zbyt nagle i zbyt szybko.



Książkę świetnie przetłumaczył Jacek Godek. Miała być do samolotu, ale przyszła wczoraj i nie mogłem się powstrzymać przed wcześniejszym przeczytaniem.



Teraz mogę sobie życzyć tylko spokojnego lotu. Nie przewiduję żadnych relacji na bieżąco, bo będzie po prostu za mało czasu. Po powrocie wszystko opowiem. Na razie wiem, że muszę wyostrzyć zmysły, bo czasu niewiele, a człowiek stęskniony za swym małym rajem na ziemi. Trzymajcie kciuki za wspaniałą przygodę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz