wtorek, 26 grudnia 2017

Boże Narodzenie w Reykjaviku

Rytm wczorajszego dnia dyktowało słońce. Można spokojnie spać do południa, jeśli ktoś uzależnia długość snu od tego, czy mu się robi widno za oknem. Słońce w zimie ma inną definicję, ale też bardziej wyraźny kształt. Ono jest tutaj w grudniu towarem na tyle deficytowym, że nawet ja - wielbiciel ciemności - poddałem się temu dziwacznemu wyczekiwaniu na wschód, a za chwilę na zachód. Różnica między jednym a drugim w grudniu to kilka godzin. W tym czasie udało mi się pospacerować po Reykjaviku - odwiedzić miejsca, które znam i dobrze pamiętam, ale także zajrzeć w zaułki i bramy, bo w mieście popularne okazało się kolorowanie muralami czego się da. Niekoniecznie gdzie się da, bo na trasie popularnych wędrówek turystycznych i przecinając uliczne zakątki, udało mi się sfotografować jedynie ze dwadzieścia ciekawych prac. Niezmiennie fascynuje mnie Sun Voyager na wybrzeżu.
Mogę mu robić zdjęcia bez końca i za każdym razem wyjdzie inne. Gdyby tylko usunąć stamtąd wszystkich turystów chociaż na kwadrans, powstałaby wielka sesja. Ale oczywiście najważniejsze było słońce - jego zachód zapierał dech w piersiach. Reykjavik w stalowych barwach i w chłodzie prezentuje się dużo bardziej dostojnie niż ten zapamiętany przeze mnie w lecie. Dzisiejszy spacer w ogóle był dostojny. Dreptałem w śniegu jak na własnych włościach, kiedy wie się, w którą stronę skręcić i co się tam zobaczy. Utwierdziłem się jednak w przekonaniu, że reykjavickie życie na dłuższą metę to nie ta Islandia, której pożądam. Dzisiaj ruszamy w trasę na Snæfellsnes i pewnie trochę się nasycę taką z bezdrożami i dzikością. Póki co na sam koniec dnia maleńka, ale moja pierwsza w życiu zorza polarna - zamigotała tylko przez chwilę, dając nadzieję na powtórkę jutro lub pojutrze.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz