Rytm wczorajszego dnia dyktowało słońce. Można spokojnie
spać do południa, jeśli ktoś uzależnia długość snu od tego, czy mu się robi
widno za oknem. Słońce w zimie ma inną definicję, ale też bardziej wyraźny
kształt. Ono jest tutaj w grudniu towarem na tyle deficytowym, że nawet ja -
wielbiciel ciemności - poddałem się temu dziwacznemu wyczekiwaniu na wschód, a
za chwilę na zachód. Różnica między jednym a drugim w grudniu to kilka godzin.
W tym czasie udało mi się pospacerować po Reykjaviku - odwiedzić miejsca, które
znam i dobrze pamiętam, ale także zajrzeć w zaułki i bramy, bo w mieście
popularne okazało się kolorowanie muralami czego się da. Niekoniecznie gdzie
się da, bo na trasie popularnych wędrówek turystycznych i przecinając uliczne
zakątki, udało mi się sfotografować jedynie ze dwadzieścia ciekawych prac.
Niezmiennie fascynuje mnie Sun Voyager na wybrzeżu.
Mogę mu robić zdjęcia bez
końca i za każdym razem wyjdzie inne. Gdyby tylko usunąć stamtąd wszystkich
turystów chociaż na kwadrans, powstałaby wielka sesja. Ale oczywiście
najważniejsze było słońce - jego zachód zapierał dech w piersiach. Reykjavik w
stalowych barwach i w chłodzie prezentuje się dużo bardziej dostojnie niż ten
zapamiętany przeze mnie w lecie. Dzisiejszy spacer w ogóle był dostojny.
Dreptałem w śniegu jak na własnych włościach, kiedy wie się, w którą stronę
skręcić i co się tam zobaczy. Utwierdziłem się jednak w przekonaniu, że
reykjavickie życie na dłuższą metę to nie ta Islandia, której pożądam. Dzisiaj
ruszamy w trasę na Snæfellsnes i pewnie trochę się nasycę taką z bezdrożami i dzikością. Póki
co na sam koniec dnia maleńka, ale moja pierwsza w życiu zorza polarna -
zamigotała tylko przez chwilę, dając nadzieję na powtórkę jutro lub pojutrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz