niedziela, 4 grudnia 2022

Zorza polarna

 

Dzisiaj chciałem napisać parę słów o zorzy polarnej. Być może to ona była sprawczynią całej mojej życiowej rewolucji. Być może dopiero po tym, jak zobaczyłem ją w całym jej pięknie i dostojeństwie, podjąłem decyzję o radykalnych zmianach, bo skoro świat jest tak wspaniały, a ja tak rzadko wychodzę mu naprzeciw, to coś musi być bardzo nie tak. Zatem cała przygoda z moją emigracją, która na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęła, miała swój początek w północnej Norwegii, gdzie w towarzystwie Kasi i Roberta, polskich speców od poszukiwań zorzy, którzy prowadzą swoją firmę, zobaczyłem coś, czego absolutnie się nie spodziewałem, bo przecież wyjeżdżaliśmy w pochmurną i śnieżną noc, to nie są warunki do oglądania zorzy.

Pierwszy raz widziałem zorzę polarną na Islandii zimą 2017 roku. Właściwie był to jeden zielony i migoczący pasek, który miałem okazję oglądać przez kwadrans z dość ciemnego nabrzeża stolicy, ale to wystarczyło mi, by uznać, że oglądanie zorzy to w dużym stopniu metafizyczne doświadczenie. Bardzo się rozczarowałem, czytając o bohaterze książki Szczepana Twardocha „Chołod”, któremu ten podniebny spektakl jest obojętny, ale Twardoch pisze o czymś zupełnie innym w arktycznej rzeczywistości – nie o podróży pełnej zachwytu naturą. I wtedy, widząc ten nikły paseczek, byłem zachwycony. Natomiast to, co udało mi się zobaczyć zimą tego roku, przeszło wszelkie moje wyobrażenia. Spowodowało, że nogi miałem jak z waty, a umysł czysty i przepełniony poczuciem absolutnej harmonii. Nigdy jeszcze nie byłem poruszony niczym tak bardzo jak tym, co ujrzałem na norweskim niebie. I jeśli ktoś myśli, że zorza polarna to kilka smug, które pojawiają się i znikają, bardzo się myli.

Zorza ma mnóstwo barw i nie można powiedzieć, że się porusza. Najbardziej adekwatnym czasownikiem jest – tańczy. Zawłaszcza niebo i wyobraźnię. Na początku trudno widzieć ją w pełni gołym okiem, bo trzeba się przyzwyczaić do ciemności. A potem ma się wrażenie, jakby schylała się do nas, chciała nas musnąć, ale w gruncie rzeczy robi, co chce, bo jest kapryśna – zarówno w tym, jak długo chce nam się pokazywać, jak i z jaką częstotliwością. Islandia leży jeszcze pod kołem podbiegunowym, choć niewiele jej brakuje do tej magicznej granicy, gdzie zorze polarne występują ciągle i właściwie co wieczór potrafią tworzyć niespotykane widowisko. Tym niemniej można na Islandii oglądać zorze polarne i widzieć, jak są różnorodne. Ostatnio pojawiła się taka, która była widoczna na samym południu wyspy, czyli w Keflaviku, i w dodatku w otoczeniu pełnego oświetlenia centrum miasta (a powinno się na zorzę „polować” w ciemnych miejscach, bo wówczas widać ją najlepiej). Była więc bardzo duża, taka wręcz północnonorweska.


Na Fiordach Zachodnich zorze będą się pojawiały jeszcze ze dwa miesiące po moim przybyciu. Ponieważ cierpię na bezsenność i kilka razy w nocy się budzę, by zapalić, jestem przekonany, że podczas któregoś takiego przebudzenia nie papieros będzie najważniejszy, lecz chwycenie statywu i telefonu, w którym odpowiednio trzeba będzie ustawić parametry do robienia zdjęć. Zorza bowiem nie śpi i o ile jest celebrowana, gdy zwyczajnie trwa wieczór, a ludzie są aktywni, o tyle może mi się przydarzyć coś niezwykłego, kiedy całe Ísafjörður będzie pogrążone we śnie. I zatańczy wtedy tylko dla mnie. Oby. Tymczasem wciąż próbuję ustalić związek między tym niezwykłym doświadczeniem podniebnego przedstawienia w wielu kolorach a decyzją o radykalnej zmianie w życiu. Myślę, że człowiek zmienia siebie i swoją mentalność w zderzeniu z doświadczeniem granicznym. Zwykle jest traumatyczne albo konfrontuje ze śmiercią. Dla mnie oglądanie tak potężnej zorzy polarnej było z pewnością przeżyciem, po którym coś musiało stać się inne. Większość klientów Kasi i Roberta zabiera ze sobą dobre wspomnienia oraz profesjonalne zdjęcia, które ta dwójka robi na miejscu każdemu, kto wybierze się z nimi na wycieczkę. Ja po tamtej nocy nie tyle coś ze sobą wziąłem, ile przede wszystkim odrzuciłem. Jakiś rodzaj mentalnego balastu. Przekonanie, że przełamywanie pewnych granic jest niemożliwe. Niemożliwe wydawało mi się zobaczenie takiego cudu na niebie, a jednak go zobaczyłem. Teraz sky is the limit – powtarzam sobie do znudzenia.

---

Jeśli chcecie wesprzeć mnie finansowo w moich planach emigracyjnych, możecie mi postawić wirtualną kawkę - TUTAJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz