sobota, 11 lutego 2023

Książka o Polakach na Islandii

Czas na chwilę przerwać relacjonowanie bieżących wydarzeń, aby napisać nieco o tym, co miało miejsce dokładnie 21 listopada ubiegłego roku, a o czym dopiero teraz mogę poinformować oficjalnie. Zatem tamten ponury listopadowy wieczór zamienił się w bardzo energetyczny i przyjemny czas, ponieważ spotkałem się w krakowskim „Dymie” z Olą Kozłowską oraz Mirellą Wąsiewicz. Dziewczyny przygotowały książkę pod roboczym tytułem „Nowi wikingowie. Polacy na Islandii”, która ukaże się w lipcu nakładem Wydawnictwa Znak Literanova, a aktualnie znajduje się w redakcji. Wspólnie pomyśleliśmy, że historie ludzi, którzy od dłuższego czasu mieszkają na wyspie, radząc sobie na niej bardzo dobrze i będąc już raczej emigrantami na stałe, moglibyśmy zamknąć rozdziałem, który stanie się paradoksalnie otwarciem tej książki. Rozdziałem o człowieku, który dopiero zamierza przenieść się na Islandię. Rozdziałem o mnie.

Z Olą wymyśliliśmy to wszystko mailowo, potem pomysł spodobał się Mirelli. Tak bardzo, że przyjechała specjalnie z drugiego końca Polski, aby się ze mną spotkać. Pomyślałem sobie, że zamykanie reportażu historią człowieka, przed którym Islandia dopiero ma otworzyć drzwi, byłoby ciekawym akcentem i mam nadzieję, że tak to będzie wyglądało. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek stanę się bohaterem jakiegokolwiek reportażu. A wiecie już z grudniowego wpisu, że pojawię się w dwóch książkach o takim charakterze. Nasza rozmowa z Kasią Tubylewicz była trochę inna, choć też o islandzkich planach. A tymczasem w tej publikacji moja historia znajdzie się wśród opowieści o ludziach, którzy własne historie zapisali już dość mocno na islandzkiej ziemi. Ponieważ autorkom spodobał się pomysł na tego ostatniego bohatera, a potem już realne spotkanie ze mną w Krakowie, będę mieć przyjemność zamykania „Nowych wikingów” kilkunastoma stronami, które powstały jako efekt nagrania rozmów z naszego spotkania.

Czas mijał nam błyskawicznie. Dziewczyny są znakomitymi rozmówczyniami – potrafią słuchać, ale także w taki sposób prowadzić rozmowę, żeby wydobyć to, co z ich perspektywy najcenniejsze. Mnie spodobało się nie tylko to, że pierwszy raz od blisko dekady byłem w „Dymie”. Również poczucie humoru i wrażliwość autorek, które mnie do nich zbliżyły. Nawet nie wiem, kiedy minęły te dwie intensywne godziny spotkania. A potem dostałem do autoryzacji materiał, przy którym jednocześnie dumałem i śmiałem się na przemian, bo wyszło z tego coś, co mnie samego zaskoczyło. Pewnie i Was zaskoczy. Nie będę zdradzał żadnych szczegółów, ale na pewno już teraz mogę Wam polecić „Nowych wikingów”. Sam jestem niesamowicie ciekaw całości, bo Ola i Mirella nie opowiedziały mi o wszystkich rozmówcach, natomiast wiem, że w tej książce pojawią się naprawdę nietuzinkowe postacie. Plus być może dopisany gdzieś na marginesie ciąg dalszy, jakieś uzupełnienie do naszej listopadowej rozmowy. Bo wtedy ekscytowałem się chyba przede wszystkim tym, że kupiłem ten bilet w jedną stronę i zdecydowałem ostatecznie, że opuszczam Polskę bez sprzedanego mieszkania.

Fajnie było porównać różne islandzkie ciekawostki, absurdy i zachwyty, które komentowaliśmy podczas rozmowy. Ciekawie było zestawić kilka spostrzeżeń o tym, jaka Islandia jest, a jak jest wyobrażana. Ostatecznie zredagowany materiał dostanę pewnie w tym miesiącu i mam całkowitą świadomość tego, jak naiwny i pełen po prostu szalonej euforii byłem podczas tej rozmowy. Jednak nie zamierzam już zmieniać żadnego wypowiedzianego wtedy zdania. Listopadowy Jarek Czechowicz nie jest już tym lutowym, który doskonale zrozumiał, co to jest zima na Fiordach Zachodnich i pisze te słowa przy szalejącym na zewnątrz wietrze, który przy każdym wyjściu wypala za niego papierosa, zanim zacznie się nim delektować. W tamtej rozmowie zawarty jest cały szczery entuzjazm, który niosłem ze sobą przez kolejne miesiące. Który podnosił mnie na duchu, gdy wyprzedawałem albo oddawałem kolejną rzecz. Który szybko przekonał do tego, że patrzenie na puste regały zapełnione kiedyś książkami, to nie jest żaden życiowy dramat. Teraz, kiedy tu już jestem, gdy wszystko się dokonało i gdy zaczyna się robić niebezpiecznie z każdym kolejnym dniem, w którym nie otrzymuję ani oferty pracy, ani propozycji mieszkania do wynajęcia od kwietnia, być może opowiedziałbym Mirelli i Oli inną historię, a na pewno inaczej mówiłbym o pewnych kwestiach. Jednak cieszę się, że dziewczyny zapisały w słowa mnie z tamtego okresu. Bo to będzie jak czytanie jakichś pamiętników z młodości, kiedy wezmę tę książkę do ręki latem. W moim życiu okres między listopadem a lipcem będzie czasem kolosalnych przemian – bez względu na to, jak się potoczą moje dalsze losy na Islandii. Mam nadzieję, że po premierze publikacji Oli oraz Mirelli będę już naprawdę u siebie i ze świadomością, że nie muszę się cofać albo z czegoś rezygnować. „Nowi wikingowie” to będzie też na pewno książka barwnie opowiadająca o bardzo licznej w Islandii Polonii. Tutaj, w Ísafjörður, też jest sporo Polaków, a nawet polski sklep, w którym z chęcią kupiłem sobie Prince Polo i polską fasolkę po bretońsku w słoiku. Myślę, że dziewczyny zbalansowały swoją opowieść na tyle, by zachować różnorodność rozmówców, a jednocześnie pokazać, co ich przyciągnęło do zimnej północnej wyspy.

A tymczasem z moją wyprawą w tak zwanej biednej wersji, czyli bez czekania, aż się sprzeda polskie mieszkanie, na razie wciąż czuję się gdzieś pomiędzy. Polska jest dla mnie daleka i zupełnie mnie nie interesuje. Odlajkowałem na Fb praktycznie wszystkie polskie serwisy informacyjne. Przeglądam tylko social media wydawców. Czekam na pierwsze książki, które są w drodze do mnie, bo na razie tylko Wydawnictwo Poznańskie nie liczy kosztów, lecz chce zaprezentować trochę swoich pozycji w tutejszych dekoracjach. Jak zaprezentują się „Nowi wikingowie” w pejzażu Ísafjörður? I czy ja w lipcu będę częścią tego pejzażu? Przekonamy się już niebawem.

---

Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo na emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz