Po raz pierwszy, odkąd tu
jestem, warunki pogodowe wreszcie się unormowały. Nie wiem, na jak długo, może
do jutra, może tylko na chwilę, ale naprawdę złapałem oddech i poczułem ten
wszechogarniający spokój wokół. Poza samochodowymi podwózkami, które oferuje mi
koleżanka, wszystko tutaj załatwiam, chodząc pieszo. A w zasadzie robią to w
lutym jedynie najbardziej wytrwali i twardzi lokalsi. Niektórzy nawet biegają.
Nie wiem, jakie mają obuwie, ale tu prawie wszędzie jest lód, moje raki dają
radę i mogę się przemieszczać, lecz z tym żelastwem na butach nie mógłbym na
przykład biegać. Natomiast ogólnie bez nich trudno utrzymać pion nawet na
prostej drodze.
W każdym razie teraz, kiedy jest po prostu cicho i łagodnie, wreszcie dociera do mnie, że wbiłem w sam środek naprawdę ostrej zimy. Dziś jej nie ma, jest kilka stopni na plusie, z okolicznych wzgórz w błyskawicznym tempie znika śnieg, a ponieważ zrobiło się takie piękne okno pogodowe, zamiast zaplanowanego na dziś czytania zdecydowałem się na pierwszy spacer po wybrzeżu. Centrum Ísafjörður położone jest na takim wrzynającym się w fiord półwyspie. Można go sobie obejść w całości, jednakże najpiękniejsze widoki są od strony Hornstrandir, który widać w oddaleniu, jak majestatycznie dystansuje się od całej islandzkiej cywilizacji. O tych rejonach i tym półwyspie (zaśnieżonym nawet w lecie, bo owiewają go zimne wiatry znad Grenlandii) pisali w swojej świetnej książce „Zostanie tylko wiatr” Piotrek i Berenika. Dziś spoglądałem na Hornstrandir z tęsknotą, ale wiem, że prędzej czy później tam dotrę. Ponieważ wiatr też był wyjątkowo łagodny, co oznacza tu w zimie jedynie to, iż możesz iść w pozycji wyprostowanej, zrobiłem sobie kilka rundek wzdłuż wybrzeża. Spotkałem jednego miłego Islandczyka, który wyprowadzał psa na spacer i panią uprawiającą jogging. Ale ona zrobiła tylko dwie rundki, ja nieco więcej. Dzięki tej dwójce – bo poza nimi na ulicach nie spotkałem żywej duszy – mam też swoje zdjęcia z pejzażem. A ten na wybrzeżu po prostu obezwładnia. Przez kilka pierwszych minut absolutnie zaparło mi dech w piersiach, bo choć przecież dobrze znam te widoki, nigdy nie widziałem tego wszystkiego zimą. Kiedy już zrobiłem zdjęcia, którymi uzupełniam ten wpis, wziąłem się ostro do pracy i nabiłem prawie cztery kilometry z kijkami, co przy silnym wietrze było dość sporym dokonaniem.
Ogólnie nawet w taki dzień jak dziś mało kto wychodzi z domu. Miasteczko wydaje się wymarłe, ale cały czas tętni swym ukrytym w ciepłych pomieszczeniach życiem. Właściwie wszystko załatwia się tu dzięki temu, że ma się samochód. Natomiast ci nieliczni ludzie, których się mija, zawsze się uśmiechają, doceniają zawziętość (w moim przypadku to konieczność, po prostu nie mam samochodu ani prawa jazdy) i pozdrawiają. Nie przechodzi się tu na ulicy obok drugiego człowieka bez zwrócenia się do niego choćby słowem albo bez uśmiechu w jego stronę. Natomiast dzisiaj spacerowałem sam. Robiąc oczywiście przerwy na papierosa. A ponieważ wdychane tutaj powietrze jest krystalicznie czyste i rześkie, zaczynam mieć powoli wyrzuty sumienia, że kopcę fajki. Nie widziałem w Ísafjörður ani jednej osoby palącej. Asia mówi, że tu wszyscy rzucają. Nie tylko z powodu wysokich cen papierosów. Ogólnie ciężko jest palaczom w takiej aurze, w której dopalenie fajki do końca bez zgaszenia jej przez wiatr graniczy z cudem. Jednak ja nie zamierzam iść w ślady wszystkich. Papieros to część mojej tożsamości. Nie dorabiam sobie tu jakiejś durnej filozofii. Po prostu tak jest. I najprawdopodobniej tak zostanie, jakkolwiek dużo będę wydawał na tę w moim odczuciu wielką przyjemność.
Ale przecież nie o paleniu miało być, lecz o pejzażu. Wybrzeże zawiera w sobie wszystko, co tutaj najważniejsze. Bliskość okolicznych gór, które sprawiają wrażenie milczących i wielkich strażników tego miejsca. Otwarcie na fiord, a dalej już na lodowaty Atlantyk. Patrzysz przed siebie i widzisz, że jesteś na końcu świata, a jego resztę stanowi zimna woda. Wspomniany już Hornstrandir, który dumnie prezentuje się z oddali, dając do zrozumienia, że Ísafjörður to jeszcze naprawdę cywilizacja, to Islandia pozwalająca ludziom na wygodne funkcjonowanie, bo dopiero za fiordem zaczyna się to, co naprawdę tutaj dzikie. A w tym wszystkim poczucie, że oglądasz wszystko to, co w Islandii najpiękniejsze. Wzgórza, kamienie, poruszający wyobraźnię horyzont, uderzające o brzeg fale. Tu w sezonie przypływają wielkie statki wycieczkowe i wraz z ich przybyciem w tym cichym raju robią się gwar i tłum. Na razie nie chcę sobie tego wyobrażać. Cieszę się, że wybrałem spacer zamiast czytania, bo to, czego doświadczyłem dzisiaj, było dużo bardziej cenne niż jakakolwiek przeczytana strona. Dopiero teraz dotarło do mnie, że Ísafjörður pozwoliło się naprawdę ze sobą przywitać. Jest mi bardzo przyjemnie. I kiedy myślę, że adrenalina wreszcie opadnie, ciśnienie podnosi się natychmiastowo, kiedy w związku z łagodnością natury zmieniam plan dnia i po prostu idę chłonąć tutejsze piękno. Ale wiem, że przyjdzie ten czas, kiedy serce przestanie bić tak żywo. Jednakże wiem jednocześnie, iż zawsze będzie bić z miłością do tego miejsca.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz mnie wesprzeć finansowo w emigracji, stawiając wirtualną kawkę TUTAJ
Dzień dobry. Do niedawna był Pan dla mnie wyrocznią w sprawach lektur. Pański blog jest w moim spisie blogów książkowych ABSOLUTNIE na pierwszym miejscu. Jednocześnie mam dziwne upodobania literackie. Otóż kocham (i to nie jest przesada) literaturę, gdzie akcja toczy się w "zimnych " miejscach, więc przede wszystkim skandynawską, ale także tę, jak w "Kronikach portowych" czy twórczości Crummeya. Teraz okazuje się, że mój ulubiony autor blogowy zmienia całkowicie swoje życie! Wybiera Islandię jako swój cel, metę życiową. Trzymam kciuki! Będę czytać kawałek po kawałku, wpis po wpisie. I spodziewam się przeciekawych refleksji, spostrzeżeń. Wszystkiego dobrego dla Pana. ER
OdpowiedzUsuń