O mojej przynależności do
Ísafjörður pisałem już na tym blogu lata temu. Tym, którzy chcą sobie ten wpis
przypomnieć albo po raz pierwszy przeczytać, polecam wyszukiwarkę w lewym
górnym rogu. Słowo „przynależność” przekieruje do właściwego miejsca. Tymczasem
dzisiaj chciałem napisać o tym, co to znaczy przybyć do miejsca swojej
przynależności.
Nie mogłem się doczekać tego
dnia. Nie mogłem również przestać się stresować lotem. Krótkim, lecz jak dla
mnie – samolotowego cykora – wyjątkowo intensywnym. Pierwszy kwadrans minął
bardzo spokojnie i nawet sobie zacząłem patrzeć przez okno na chmury oraz
ocean, który między nimi prześwitywał. Ostatnie dwadzieścia minut to już jednak
było to, czego się spodziewałem po takim małym samolociku mknącym pośród
wiatru. Telepanie i od razu żołądek w gardle. Tym razem jednak starałem się
wszystko dokumentować od początku, więc przed lądowaniem skupiałem uwagę na
robieniu zdjęć, a nie na tym, jak bardzo się boję. Leciałem już do Ísafjörður i
z powrotem w 2016 roku, ponadto miałem okazję lecieć takim samolocikiem również
w północnej Norwegii. Niby zatem nic nowego, a jednak lęki wciąż te same. Ale
już po wszystkim. Teraz bardzo długo nie będzie ani samolociku, ani samolotu.
Będzie życie, w którym bać lub stresować się będę z powodu innych rzeczy.
Kończąc temat, warto zaznaczyć, że jeśli ktoś chce się przelecieć ze stolicy
kraju do stolicy islandzkich Fiordów Zachodnich, powinien liczyć się ze sporym
wydatkiem. Czterdziestominutowy lot kosztował mnie prawie 1000 zł, czyli tyle,
ile Wizz Priority z Krakowa na Islandię.
Z lotniska odebrał mnie mój gospodarz. Konkretny, rzeczowy i zdystansowany facet. Jeśli mam brać pod uwagę to, co już słyszałem o Islandczykach, to taki bardzo klasyczny lokals. Uśmiechał się miło, gdy mówiłem do niego po islandzku, ale to było wszystko. A liczyłem na to, że dość skomplikowane islandzkie zdanie, którego uczyłem się przez godzinę, przynajmniej go zaskoczy. Ale jest OK. Żadnej wylewności i bardzo duży szacunek do cudzej prywatności. Ponieważ nie sądzę, aby mój gospodarz życzył sobie, bym pisał coś więcej o nim czy mieszkaniu, które od niego wynajmuję, zakończę ten temat. Mogę jedynie dodać, że jestem bardzo zadowolony i bardzo mi tu dobrze, choć zdaję sobie sprawę z tego, że to lokum na krótko, tylko na dwa miesiące. Od kwietnia muszę znaleźć coś nowego. Mam nadzieję, że na długoterminowy wynajem. Ponieważ mam już swoje lata oraz przyzwyczajenia, nie wchodzi w grę wynajmowanie u kogoś pokoju czy mieszkanie ze współlokatorem/współlokatorami. Jakkolwiek będzie ciężko pod względem finansowym, wiem na pewno, że znaczną część budżetu będę musiał przeznaczyć na lokum. Bo musi być samodzielne i najlepiej z balkonem. Nikomu tu nie zamierzam palić papierosów w ich pomieszczeniach.
Do kwietnia teoretycznie
daleko, a biorąc pod uwagę polskie standardy planowania przyszłości, to
właściwie czuję, że wyprowadzę się zaraz po tym, jak się wprowadziłem.
Tymczasem poznany pierwszego dnia w restauracji Húsið barman uświadomił mi coś,
co przecież miałem przez cały czas z tyłu głowy, ale ktoś to musiał za mnie
zwerbalizować: tutaj nie planuje się niczego w dalszej perspektywie. Tu żyje
się z dnia na dzień i podporządkowuje rytmowi natury. To ona rządzi, a nie
zakres obowiązków oraz powinności, które zazwyczaj porządkują życie w nudną i
przewidywalną rutynę. Do Húsið oczywiście musiałem wstąpić, bo jak część z Was
wie, w tym miejscu pracuje Anna, bohaterka mojej powieści „Winne”. I zawsze gdy
tam jestem, czuję niezwykły klimat tego miejsca. Nie dość, że karmią znakomicie
(nie jest tam również tanio, to nie bar z chińszczyzną, nawiasem mówiąc,
zamknięty tutaj do połowy lutego ku mojej rozpaczy), to jeszcze pozostawiają po
sobie wrażenie, że było się jakby w domu. Wystrój, dekoracje, moja ulubiona
drewniana podłoga. Zatem Húsið musiało być już pierwszego dnia. I było. W
doborowym towarzystwie Asi, czyli kolejnej dobrej polskiej duszy mieszkającej
na Islandii.
Asia z mężem pomogli mi już od
samego początku. Lecieliśmy wspólnie z Krakowa i zabrali mi część rzeczy, abym
nie był tak obładowany do samolociku za tysiąc złotych. Złota za to jest Asia.
Nie mogłem spotkać tu na miejscu osoby bardziej pragmatycznej. Nie wiem, co
sobie myślałem, gdy planowałem ruszenie na pierwsze zakupy z plecakiem i małą
torbą. W dodatku do Netto, czyli marketu w centrum miasta i trochę droższego
niż Bonus, w którym wylądowałem właśnie z Asią. Przywożąc moje graty,
zaoferowała swoją pomoc również w pierwszej zakupowej wyprawie. Przede
wszystkim zawiozła mnie i odwiozła z Bonusa do domu. Moje pierwsze zakupy
zajęły zdecydowanie więcej miejsca, niż szacowałem. Paragon też zachowałem i
pokazuję, bo w Polsce od jakiegoś czasu popularne są tak zwane paragony grozy
znad Bałtyku czy z Tatr. Możecie sobie przeliczyć, ile kosztowała mnie pierwsza
wizyta w markecie, jeśli sprawdzicie aktualny kurs korony islandzkiej.
Asia zwyczajnie uratowała mi tyłek pierwszego dnia. A potem jeszcze zaprosiła na gorącą czekoladę do Húsið. Okazuje się, że mimo sporej różnicy wieku nadajemy na podobnych falach. Mam wrażenie, że mamy zbliżoną wrażliwość i zwracamy uwagę na te istotne kwestie, które pomagają też nawiązać znajomość. Pragmatyzm jest tu w cenie, podobnie jak zdroworozsądkowe myślenie i specyficzny rodzaj wyczulenia na niuanse. Dzięki temu wszystkiemu przyjąłem pokornie kilka życiowych lekcji od młodszej koleżanki, ale widziałem, że i ona cały czas czuła się skonfrontowana z czymś nowym, czego trzeba się nauczyć, bo z czymś takim jeszcze się nie spotkało. Z tym, że czterdziestoczteroletni facet, który w swojej ojczyźnie mógłby mieć etatową pracę do emerytury, ma tam swoje mieszkanie i tak zwane stabilne życie, rzuca wszystko w cholerę i rusza do kraju, w którym jest przede wszystkim zimno, a to moja nowa znajoma znosi bardzo źle. Jakkolwiek różnimy się w postrzeganiu Islandii (Asia nie lubi jej chłodu i nie podnosi jej ciśnienia zorza polarna), na pewno łączy nas podobne poczucie humoru oraz wnikliwość w obserwowaniu, a także komentowaniu islandzkich absurdów, których jest naprawdę bardzo wiele. To wyjątkowo oryginalny i mocno ekscentryczny kraj, który jednocześnie uwodzi swym niepowtarzalnym pięknem.
Piękno Ísafjörður zawiera się
przede wszystkim w ciszy tego miejsca. Słychać głównie wiatr i trzepot skrzydeł
kruków. Jest ich tu bardzo dużo, słychać je również wyraźnie. Ogólnie
miasteczko sprawia wrażenie nie tyle sennego, ile przede wszystkim w mroczny
sposób tajemniczego. To, czego się nie spodziewałem, i co mnie zachwyciło, to
fakt, że wysokie ośnieżone góry otaczające fiord widać doskonale również w
nocy. Noc jest tu też specyficznym zjawiskiem. Ale przede wszystkim jest dużo
śniegu i aktualnie znakomita temperatura oscylująca w okolicach zera.
Jestem w domu. Napisanie i powiedzenie sobie na głos tego zdania uświadamia mi, że prawdopodobnie przez całe życie szukałem swojej bezpiecznej przystani i nie definiowała jej stabilna praca ani stabilne miejsce do mieszkania. Tu nie mam pierwszego, a drugie tylko na chwilę. Poza tym jestem nie tylko jednym z tych wariatów przyjeżdżających tu z Polski bez załatwionej wcześniej pracy, ale także człowiekiem, który dopiero na miejscu będzie robił prawo jazdy. Wiem, że bez samochodu nie można tu przeżyć. Nie na dłuższą metę. I też nie o to mi chodzi, by utknąć w Ísafjörður. Tu jest mój dom, ale właściwie domem jest cała Islandia. I by wreszcie zobaczyć ją w całym pięknie, muszę mieć cztery kółka – koniecznie z osobnym napędem na każde z nich. Tymczasem odnajdując trochę więcej pewności siebie u boku uprzejmej, towarzyskiej i nieoczekującej niczego w zamian za swą życzliwość Asi, jestem pewien, że mimo trudności będzie mi tutaj bardzo dobrze. I że już więcej niczego nie muszę szukać. Znalazłem wszystko, co przepełnia mnie harmonią i pewnością, że żyję naprawdę. Pora teraz znaleźć pracę. I uczyć się pokory, bo umiem już się dopasować do warunków pogodowych oraz rozumiem, co mnie jeszcze może czekać, bo islandzka natura nie oszczędza nawet tych, którzy kochają ją bezwarunkowo. Zwłaszcza w zimie. Zimie, która tutaj, tuż pod kołem podbiegunowym, jest dla mnie wyjątkowo ciepła od serdeczności ludzi wokół.
---
Jeśli podoba Ci się ten blog albo Cię inspiruje, możesz wesprzeć moją islandzką emigrację, stawiając mi wirtualną kawkę TUTAJ
Nie rozczarował mnie Pan swoim dzisiejszym wpisem, absolutnie! Pozazdrościłam szumu morza, więc pakuję samochód i gonię nad Bałtyk na morsowanie.
OdpowiedzUsuńCzekam na więcej. Powodzenia!