W Keflaviku wynajmowałem pokój
u pewnej Islandki, z którą dwa razy we wspólnej kuchni próbowałem rozmawiać w
angielsko-islandzkim. Szło całkiem nieźle, bo udało nam się wymienić kilkoma
informacjami o tym, jak żyjemy i co jest dla nas ważne. To kolejna poznana
przeze mnie rdzenna mieszkanka wyspy, która nigdy nie była na Fiordach
Zachodnich i mocno się dziwiła, że ktoś tam jedzie zamieszkać. Zwłaszcza teraz,
w samym środku zimy. Serio, nie mieści mi się w głowie, że ci ludzie, najwięksi
szczęściarze na świecie, nie znają swojej wyspy i niektórzy nawet nie są jej
ciekawi. Chodzi o ciekawość tego, co nie jest im niezbędne do codziennego
życia. Ciekawość, która u mnie przejawia się tym, że przy każdym zakręcie
islandzkiej drogi szeroko otwieram oczy. W żaden sposób tego nie oceniam, a już
na pewno nie krytykuję. Ta wyspa uczy, by skończyć z ocenianiem kogokolwiek. Po
prostu jestem bardzo, bardzo zdziwiony. Jak można żyć w najpiękniejszym kraju
na świecie i nie objechać go wzdłuż i wszerz?
Rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób Islandczycy (i wszystkie narody nordyckie) potrafią z taką lekkością oraz płynnie mówić po angielsku. To wciąż dla mnie zagadka. Nie odkryłem nic nowego, niestety. Moja rozmówczyni wyraźnie podkreślała, że tego języka uczą się dzieci już od przedszkola i początku szkoły podstawowej. Polskie dzieci też się uczą, no i co z tego? Nie wiem co prawda, jak młode pokolenie włada językiem angielskim, jednak mam podstawy przypuszczać, że mimo tego, iż w Polsce kładzie się nacisk na nauczanie tego języka, nie mamy takiej zdolności jego przyswajania. Ujmując to prościej: w Polsce generalnie trzeba najpierw wszędzie zadać pytanie „Do you speak English?”, a dopiero potem ruszać z komunikacją. Tutaj takiego pytania się nie zadaje. Tu angielski pracuje wszędzie, w każdym miejscu i płynnie. A ja oczywiście wpadam w coraz większe językowe kompleksy, choć Islandka chwaliła bardzo to, że próbuję dukać po islandzku.
Dwudobowy pobyt zakończył się
wraz z przyjazdem Mariusza. Mojego dobrego znajomego, który jest fotografem wciąż
nazywającym się amatorem, ale każde jego zdjęcie to w moim odczuciu wizualne
dzieło sztuki i dlatego dzielę się w tym wpisie kilkoma, abyście sami ocenili
efekty naszej krótkiej sesji zdjęciowej. Krótkiej nie tylko z powodu krótkiego
dnia, ale dlatego, że musieliśmy pędzić do stolicy, gdzie chciałem raz jeszcze
pokazać się ze wszystkimi dokumentami potrzebnymi do zalegalizowania pobytu na
Islandii i otrzymania tutejszego numeru ewidencyjnego, ponieważ nie byłem do
końca przekonany, że w Keflaviku wszystko zostało załatwione tylko na podstawie
mojego paszportu. I słusznie zrobiłem, bo w Reykjaviku poproszono jeszcze o
kartę EKUZ, zeskanowano ją i uznano, że teraz dopiero rzeczywiście wszystko
jest OK, a dowód na to przyszedł mi dziś do skrzynki mailowej – mam numer
kennitala i jestem pełnoprawnym emigrantem na wyspie. Mogę założyć konto
bankowe, kupić telefon na abonament i przede wszystkim podjąć pracę. Załatwiając
sprawy urzędowe na Islandii, warto się upewnić co do realizacji absolutnie
każdego biurokratycznego kroku. Naprawdę.
Sesja fotograficzna z Mariuszem jak zawsze była wspaniałą przygodą. Wciąż na nowo zaskakuje mnie to, jaką czułość do detali ma mój znajomy i jaką cierpliwość do mnie – człowieka ściągającego za sobą w nasze podróże albo ulewny deszcz, albo gęsty śnieg, których nie lubi fotograficzny sprzęt Mariusza. W stolicy udało nam się zrobić kilka fotek w naprawdę pięknej aurze. Pięknej w znaczeniu warunków do robienia zdjęć. Dla mnie każda pogoda tutaj jest piękna. Kilka godzin w dobrym towarzystwie, a w tym wszystkim dużo dodatkowych emocji, ponieważ wreszcie wziąłem do ręki nową loppapeysę, która czekała tu na mnie od kilku miesięcy. Kiedy założyłem ją na grzbiet, zrozumiałem, że będzie to kolejna tutaj miłość od pierwszego wejrzenia. Sweter leży na mnie doskonale, choć wszelkie wymiary robione były na odległość i przekazywane online. Takie cuda z wełny robi tutaj SylaKnitting, którą Wam serdecznie polecam. Ta lopa warta była każdej złotówki i widać, że została zrobiona z sercem. Wieczorem zaś czekało mnie jeszcze jedno krótkie i sympatyczne spotkanie z Agnieszką. Jeśli jesteście z Islandii i znacie „Polkę z Landsbanki”, to wiecie, o kogo chodzi. A jeśli nie znacie, bo nie mieszkacie na wyspie, zajrzyjcie do wpisów z lata ubiegłego roku. To w znakomitym towarzystwie Agnieszki wreszcie obejrzałem wtedy całe Fiordy Zachodnie.
Taki to dobry był dla mnie ostatni dzień stycznia. Moc tego dobra, które bije zewsząd, chwilami mnie obezwładnia. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, i kto tym kieruje, ale każda chwila od momentu wylądowania na Islandii jest w jakiś sposób magiczna, a nawet trochę metafizyczna. Natomiast w moim umyśle na razie jest porządek relacjonowania. Czas na metaforykę tych wszystkich przeżyć przyjdzie zapewne później. Obecnie wpisują się w moją świadomość i pozostaną w niej pewnie na zawsze, natomiast co ja z tymi wspomnieniami później zrobię i jak je przetworzę – czas pokaże. Dziękuję wszystkim, którzy w trzech ostatnich dniach stycznia pomogli mi na wyspie i towarzyszyli. A w następnym wpisie postaram się opowiedzieć o pierwszym dniu w Ísafjörður. Nie wszystko naraz.
Hej! Jestem z Tobą i bardzo, bardzo podoba mi się Twoja decyzja. Chociaż pamiętasz chyba z naszych poprzednich wirtualnych rozmów, że zimna nie znoszę. Ale przyklaskuję Twojej odwadze. Jesteś kimś, kto kształtuje swoje życie, a nie bezmyślnym, bezwładnym popychadełkiem. Uścisków moc. Jola
OdpowiedzUsuń