poniedziałek, 14 października 2024

Co w październiku

 

Jesień przy drodze 626

Październikowy wpis będzie o zmianach, przemianach i nowościach, ale przede wszystkim o tym, jak szukałem na Fiordach Zachodnich jesieni. Jak wiecie, pracuję od środy do niedzieli, a moimi weekendami są poniedziałki i wtorki. Od kilku tygodni w oba te dni pogoda dopisuje, więc można pojeździć. I pojeździłem, żeby nacieszyć oczy jesiennymi barwami, gdyż są na Islandii magiczne, jednak można je oglądać najwyżej kilka tygodni - przynajmniej w regionie, w którym mieszkam. Przemierzyłem więc drogę 626, która była wcześniej zamknięta na stałe, gdyż nieopodal wybudowano tunel, a tego lata została jednak otwarta. Dzięki temu najpierw ją odkryłem, a potem idąc za radą mojego kolegi, przejechałem się jeszcze raz, oglądając oszałamiające piękno, którego nigdy nie widziałem w Polsce. Chodzi mi o to, że jesienną kolorystykę tworzą tam głównie liście na drzewach lub już pod drzewami. Tu kolorami eksploduje ziemia. Wzgórza. Doliny. Mniej lub bardziej malownicze zbocza, których roślinność – wątła w tych warunkach atmosferycznych – zmienia kolory w różny sposób. Wspaniała do podziwiania jesieni na fiordach jest też Korpuladur. Ale właściwie wszędzie staje się na chwilę magicznie, tylko w zeszłym roku nie miałem okazji zobaczyć aż tak wielu miejsc w jesiennej szacie.



Tymczasem prawdziwa zima przyszła dokładnie w tym samym czasie co w ubiegłym roku. Najbliższy tydzień nie zapowiada jeszcze jakiejś surowości, ale już zdążyłem zaliczyć jazdę po koleinach ostatniego wieczornego auta, kiedy jako pierwszy jechałem rano do pracy i trzeba było mocno się skoncentrować, by dobrze celować w te miejsca, w których opony nie zapadają się w świeży śnieg do wysokości wyżej niż połowy. W tym roku oczywiście byłem przygotowany i zmieniłem opony na zimowe wcześniej niż rok temu. Dzięki temu nic mnie nie zaskoczyło, jestem też chyba bardziej gotowy fizycznie (odśnieżanie domu i auta) oraz psychicznie (droga po prostu będzie bardzo uciążliwa) na trwającą do kwietnia zimę. Z tego, co widziałem na mapie, konkretne zimsko przyszło tylko na Fiordy Zachodnie, więc tym bardziej się cieszę. Bo mimo wszystko tęskniłem. Wiem, że już koniec z weekendowymi wycieczkami, gdyż przejazd samymi głównymi drogami będzie wyczynem, ale wszechobecna biel jest kojąca i wywołuje euforię. Wiem, ona minie po miesiącu, a koło połowy lutego znowu będę przeklinał śnieg. Niemniej jednak teraz jestem szczęśliwy – po pierwsze doświadczyłem dużo więcej jesieni niż w zeszłym roku, a po drugie przyjście zimy nie było dla mnie jak wtedy traumą świeżo upieczonego kierowcy, lecz radością lokalsa, który wie, że wszystko tu zamiera, wycisza się, wyłącza, tonie w mroku i jest tylko dla nas z całym swym pięknem.



Oczywiście powrót czasu na palenie świeczek to także poważne ubytki w budżecie. Nadal jakoś skleja mi się ten pierwszy z pierwszym, jednak nie ma, po prostu nie ma jak oszczędzić cokolwiek. Wspomniane świeczki. Niby drobiazg, ale mam dom, nie komórkę Harrego Pottera i codziennie spala się więcej niż kilka. Włącz sobie światła, poradzą mądrzy. Nie, nie lubię świateł, lubię blask świec. Wymiana opon i kontrola sprawności Marilyn przed zimą – kolejny wydatek. Boląca ósemka, którą trzeba było wyrwać – następne duże tysiące do tyłu. Nie mam budżetu rezerwowego. Nie mam z czego go uzbierać. Wiem tu od dawna, że żadne pieniądze nie dają szczęścia, nie przyjechałem tu po szczęście w postaci bogacenia się. Jednak gdy zmieniam pracę, cieszę się z lepszych zarobków, a po kilku wypłatach orientuję, że one nie są wcale takie zachwycające – trochę to frustruje. Choć wciąż uwielbiam swoją pracę i po piekle tej pierwszej, nadal nie mogę uwierzyć, że można pracować z tak fajnymi ludźmi i dzięki temu przychodzić do roboty codziennie w dobrym humorze. Ale właściwie nie o tym chciałem pisać.

Korpudalur jesienią


Miało być o zmianach. Zatem zmieniło się to, że zrzuciłem tutaj prawie dwadzieścia kilo wagi. To oczywiście dzięki temu, że zacząłem się ruszać i w ciągu ostatniego półrocza był chyba tylko jeden dzień, podczas którego nie wyszedłem z domu. Ale ten spadek wagi to również pokłosie kolosalnych stresów pierwszego roku emigracji. Teraz, gdy masa spadła, chcę się wziąć za rzeźbę. Jakiś czas temu po raz pierwszy w życiu odwiedziłem siłownię. Koleżanka pokazała mi wszystko – co jest do czego, z czego powinienem często korzystać, a czego nie dotykać, żeby się tym nie zabić. Na wstępie podeszła mi bieżnia, wszelkie rowerki, steperki i urządzenia do wzmacniania mięśni rąk i nóg. Myślę, że na początku będę działał intuicyjnie, bez trenera. Po prostu męczył ciało. Nabijał punkty cardio. Chodzi o rozruszanie się na tyle sprawnie, by po godzinie na siłowni nie wychodzić w stanie wręcz agonalnym, jak było to za pierwszym razem. W moim przypadku by zacząć pracować nad jakimiś partiami mięśni, potrzebne jest jednak zrzucenie tu i tam jeszcze z pięciu kilo. Dlatego na razie znakomita jest bieżnia, ale będę się zaprzyjaźniał z całą resztą żelastwa.

Lingwistyczny tandem


Nie wypalił po raz trzeci kurs języka polskiego dla Islandczyków i obcokrajowców, który miałem prowadzić w tutejszym ośrodku edukacji. Znowu za mało chętnych, by stworzyć grupę. Ale nie ma tego złego… Jedną z osób, która się zapisała, był nauczyciel z kursu Islenska 1a. Znakomity zresztą. Charyzmatyczny, cierpliwy i mówiący przede wszystkim piękną islandczyzną. Zatem ponieważ on chce się uczyć polskiego, a ja islandzkiego, stworzyliśmy lingwistyczny tandem. Spotykamy się co tydzień. Ólafur przez pół godziny uczy mnie islandzkiego, ja przez kolejne pół jestem jego nauczycielem języka polskiego. Dla mnie są to korepetycje 1:1 za darmo. Spadło z nieba. Obaj jesteśmy podekscytowani, ale ja chyba bardziej, bo mam wrażenie, że teraz ruszę do przodu – z człowiekiem, który jest jednym z najlepszych nauczycieli islandzkiego na Fiordach Zachodnich.

Ja i moja wiatrówka


A żeby już całkiem zapchać wolny czas i nie myśleć o tym, że kolejnej nocy znowu nie będę mógł zasnąć, bo tutejsza służba zdrowia nie ma mi do zaproponowania zupełnie niczego, traktując jedynie jako uciążliwego pacjenta, który wraca po leki, jakich nie powinno się dłużej zażywać (jakbym nie wiedział; tylko żeby żyć, trzeba spać), wróciłem do strzelania, a właściwie zacząłem jego regularne lekcje. Jakoś na początku wakacji miałem przyjemność odwiedzić klub strzelecki w Ísafjörður i spróbować, jak strzela się z każdej dostępnej tam broni. A teraz zaczynam regularną naukę, czyli coś prostego, na początek wiatrówka Walther LG400. Strzelanie to nie tylko koncentracja na tym, by trafić w cel. To także cała skomplikowana technika trzymania broni, dbania o jej detale podczas strzelania, to kwestia postawy strzeleckiej i cała masa innych interesujących mnie szczegółów. Satysfakcję daje również to, że coraz lepiej sobie radzę, choć to dopiero absolutne początki i najprostszy rodzaj broni. Skoro poradziłem sobie tutaj, przyjeżdżając bez nagranej pracy, mieszkania, bez prawa jazdy i jakiejkolwiek znajomości islandzkiego, osiągnę też kolejne cele: zbuduję fajną sylwetkę, nauczę się strzelać z kilku rodzajów broni i opanuję język islandzki przynajmniej na poziomie podstawowym. Dałem sobie na to ostatnio rok. Tymczasem czeka mnie długa zima wyzwań (pracuję w niedzielne poranki, kiedy nikt nie myśli o odśnieżaniu dróg) i wciąż finansowy dyskomfort, choć jak to powiedział wspomniany już tutaj znajomy: pieniądze już miałeś, teraz wreszcie żyj, jak chciałeś.